2. Nelly
Od samego rana mam złe przeczucia. Ten dzień źle się skończy – przebiega mi przez myśl. Nie poszłam dziś do szkoły. Wczoraj też nie. Ani przedwczoraj, bo tata zamknął mieszkanie na klucz. A mnie w środku, po czym sam zamelinował się w swoim pokoju. Zastanawiam się, kiedy sobie o mnie przypomni. Albo kiedy zacznie się mną interesować szkoła. Zresztą, nie pierwszy raz. Pracownicy socjalni to nasi stali „goście". Drzwi do pokoju taty też są zaryglowane. Próbuję cokolwiek zobaczyć przez dziurkę od klucza, ale panują tam egipskie ciemności. To nie pierwsza taka sytuacja. Jak wpada w ciąg potrafi nie wychodzić od siebie przez dwa tygodnie.
Tylko, że zawsze zostawiał klucz.
— Tato... - nawołuję po raz któryś, ale odpowiada mi głucha cisza.
Kilkakrotnie walę pięścią w drzwi do jego pokoju. Z galopującym sercem decyduję się nawet tam wejść, choć wiem, że spotka mnie za to kara. Kiedy jednak naciskam klamkę, drzwi ani drgną.
— Tato!
Jestem już tak potwornie głodna, że kręci mi się w głowie, a burczenie w brzuchu na pewno słychać w sąsiednim mieszkaniu. Podchodzę do lodówki, o mały włos nie wywracając się o walające się wszędzie butelki po wódce. Zbieram je i ustawiam obok przepełnionego kosza na śmieci. Kiedy w końcu otwieram lodówkę, oprócz światła, nie ma w niej nic, co nadawałoby się do zjedzenia. Jestem już tak bardzo głodna. Odkręcam kran i piję wodę. A potem jeszcze raz przeszukuję wszystkie kuchenne szafki. Znajduję pół opakowania mąki.
Dam radę - myślę sobie. - Mąka to zawsze coś więcej niż nic.
Mój entuzjazm gaśnie z chwilą, gdy rozsuwam górę opakowania. Na samym wierzchu białego proszku buszują larwy. Moje ciało przeszywa dreszcz, ale ignoruję obrzydzenie i wyławiam robale palcami, a potem zrzucam na podłogę i rozdeptuję.
Cholera!
Cholera!
Cholera!
Przez chwilę wpatruję się w rozmajzgnięte krwawe ślady na zniszczonym linoleum. Znów burczy mi w brzuchu. Wstaję z klęczek i stawiam mąkę na stole. Przeszukuję kolejne szafki. Dżem w słoiku okazuje się spleśniały. Mimo to, zdejmuję pleśń, a potem próbuję konfitury, która jest pod spodem. W momencie, gdy trafia do moich ust, natychmiast ją wypluwam. Nie ma opcji, żebym to zjadła. Na szczęście na spodzie cukierniczki jest odrobina sklejonego cukru. Postanawiam zrobić naleśniki. Wiem, że smaczniejsze byłyby na mleku i jajkach. Takie jak robi pani Poe z naprzeciwka. Czasem, kiedy tata jest tak pijany, że tylko śpi, zakradam się do niej. Zawsze karmi mnie tak, aż boli mnie brzuch. Pozwala mi się wykąpać w ciepłej wodzie i plecie mi warkocze. Czasem zapominam się i mówię do niej: babciu. Nie znam mojej prawdziwej, ale myślę, że właśnie taka by była. Ciepła i kochająca.
Wsypuję do miski mąkę i zalewam wodą. Szukam łyżki. W zlewie znajduję brudną. Próbuję ją domyć zimną wodą, ale ciężko doszorować zaschnięte resztki jedzenia. Poddaję się i udaję, że ich nie widzę. Mieszam nią ciasto. Robię to niedokładnie, przez co pełne jest grudek, ale jestem już tak głodna, że zjadłabym je na surowo. Patelnię również znajduję w zlewie. Nawet nie podejmuję próby umycia jej, tylko zeskrobuję nożem resztki. Skrzypienie metalu o metal powoduje nieprzyjemne dreszcze. Szukam zapałek. Nie ma. Czuję pod powiekami łzy, ale jestem tak zdesperowana, że naprawdę zjem to ciasto na surowo, jeśli nie uda mi się uruchomić kuchenki. Mój wzrok wędruje w kierunku stołu. Dostrzegam na nim zapalniczkę. Przesuwam palcem po zębatym kółeczku i słyszę charakterystyczny trzask. A potem pojawia się płomień. Czuję, jak moje usta rozciąga uśmiech. Podpalam palnik, ten największy i stawiam na nim patelnię. Powinnam wylać jakiś olej, ale nawet nie kłopoczę się szukaniem. Wlewam ciasto. Przywiera do dna.
— Kurde!
Próbuję usilnie zeskrobać zepsutego naleśnika, by zjeść chociaż to, co się usmażyło. Łapię za rączkę patelni. Parzy mnie. Odskakuję z sykiem. Przyglądam się patelni i dopiero teraz zauważam, że brakuje plastikowego zabezpieczenia. Wnętrze dłoni piecze i jest zaczerwienione. Boli.
Głód boli bardziej, Nells.
Sięgam po poplamioną kuchenną ścierkę i łapię przez nią rączkę patelni. I wtedy rozpoczyna się mój koszmar.
Płomień pod palnikiem jest duży, a ja nie zauważam, że przyłożyłam ścierkę zbyt blisko. Momentalnie zajmuje się ogniem. Krzyczę i odskakuję od kuchenki. Płonąca ścierka upada dokładnie w miejscu, gdzie ojciec gromadzi gazety, by zimą używać ich jako rozpałki w starej kozie, którą zwlókł tu zeszłej zimy i amatorsko zainstalował przy oknie.
Papier w mgnieniu oka zajmuje się ogniem. Tak jak i stojąca obok szafka. I... nim jestem w stanie pomyśleć, oślepia mnie jasne światło. Odruchowo zasłaniam twarz rękami, a potem rozlega się huk i coś we mnie uderza.
Wybudzam się z krzykiem. Więźnie mi w zachrypniętym gardle.
Nie wiem, gdzie jestem.
Coś piszczy.
Ktoś coś mówi...
Chcę do domu...
Tato – chcę go zawołać, ale z moich ust wydobywa się ledwo słyszalny szept.
Rozglądam się w panice, a potem wybucham płaczem. Słyszę kojące głosy wokół mnie, ale nikogo nie widzę.
Nic nie widzę!
Nic nie rozumiem.
Nie pamiętam.
Ta niepamięć jest przytłaczająca. Czuję tylko lekki ucisk na ramionach. Próbuję się wyswobodzić. Uderzam rękami na oślep. Krzyczę. A raczej próbuję. A potem otacza mnie ciepło. Jęczę z rozpaczy, bo czuję się osaczona.
— Już dobrze, Słońce. – Dłoń należąca do właścicielki niezwykle ciepłego głosu, troskliwie głaszcze mnie po głowie.
Wydaję z siebie dźwięk, którego nawet nie umiem określić. Miękkie ciało przytula mnie do siebie. Wbijam palce w oplatające mnie ramię, jakby było moim kołem ratunkowym.
Nie pozwól mi utonąć...
— Nic się nie bój, Nells.
Nells... – tak nazywała mnie mama. Ten kojący kobiecy głos brzmi właśnie tak, jak powinna moim zdaniem mówić mama. Ja powoli zapominam głos mojej. Tak dawno odeszła.
Szlocham.
Nieznajoma lekko nami kołysze. I mimo iż nie jestem już małą dziewczynką, przytulam się do niej mocniej. Chciałabym, żeby była moją mamą. Chciałabym, żeby mnie ciągle przytulała. I nigdy nie puściła.
*
— Nelly, teraz zdejmę ci opatrunek z oczu, dobrze?
Kiwam głową. Jestem spokojna. To chyba po tabletkach, które dali mi do śniadania. Nie jestem głupia. Wiem, co lekarstwa potrafią zrobić z człowiekiem. Koledzy taty czasem przynosili ze sobą różne pastylki. Obserwowałam ich potem z ukrycia. Przerażali mnie.
Doktor Brown, tak mi się przedstawił, ostrożnie odwija bandaż otaczający moją głowę. Zaciskam mocno powieki. Ponoć obawiano się, że wybuch mógł uszkodzić mój wzrok. Nadal nic nie pamiętam, więc tylko przytakuję. Nie wiem nawet ile czasu minęło od rzekomego wypadku. Opatrunek znika z mojej głowy. Ktoś lekko łapie mnie za dłoń. Rozpoznaję ten dotyk. I głos. To ta sama kobieta, która przychodzi tu codziennie.
— Słońce, doktor Browns wie, co robi. Możesz otworzyć oczy.
Robię to. Ostrożnie. W pomieszczeniu panuje półmrok. Chwilę trwa, zanim przyzwyczajam się do warunków.
— I jak, Nelly?
Wzruszam ramionami, a potem szepczę:
— Widzę.
Czuję pokrzepiający ucisk dłoni. Moje spojrzenie wędruje w kierunku nieznajomej, siedzącej na krześle obok szpitalnego łóżka. W przytłumionym świetle widzę jej ciepły uśmiech. Jest ładna. Nosi okulary i ma proste brązowe włosy sięgające szyi. Przechylam głowę i też próbuję się uśmiechnąć, na co czule gładzi mój policzek.
— Jutro zbadamy twój wzrok, dobrze? Jeśli wszystko będzie w porządku, za dwa dni wypiszemy cię do domu. – Oznajmia lekarz rzeczowym tonem.
Chcę zapytać, do jakiego domu, ale zdążył już wyjść. Patrzę na siedzącą tuż obok nieznajomą kobietę.
— Kim pani jest?
— Barbie Kurtis. Możesz mi mówić po imieniu albo po prostu ciociu. Jak wolisz.
Milczę, bo nadal nie wiem, co tu właściwie robi. A ja z zasady jestem dość nieufna.
— Nie wiem, jak wolę.
Dlaczego mam mówić do niej ciociu?
Spoglądam na jej dłoń. Nadal oplata moją rękę. Przyglądam się jej. Dostrzegam złotą obrączkę. Gładką skórę, pod którą wyraźnie zaznaczają się żyły. Ma ładne paznokcie. Długie, w kształcie migdałów i zadbane. Moje są poobgryzane, nierówne i... I teraz do mnie dociera. Moje dłonie... ręce... Wszystko mam obandażowane. Mój oddech przyspiesza.
Huk!
Gorąco!
Ból!
— Słońce... Nells... – głos pani Kurtis przywraca mnie do rzeczywistości.
Kark mam zroszony potem. Skupiam całą swoją uwagę na tej kobiecie. Wyłapuję lekki niepokój w jej głosie. Jestem szczególnie przewrażliwiona na tym punkcie, bo często tylko w ten sposób byłam w stanie określić, jak bardzo tata jest pijany i jakie to będzie miało dla mnie konsekwencje.
Tata...
Czy on...
Huk!
Gorąco!
Ból!
I coś jeszcze... Maska? Okulary ochronne? Piwne oczy...
Przykładam dłoń do czoła. Nieznośny ból przeszywa mi głowę. Jakiś bliżej nieokreślony dźwięk opuszcza moje usta. Znów oplata mnie strach. Ściska płuca. Gardło. Pani Kurtis patrzy tak... tak... Widzę w jej oczach, że za chwilę powie coś, co mi się nie spodoba.
— Nelly. Policja chciałaby z tobą porozmawiać.
Wypieram z głowy to słowo na „p". Oznacza tylko kłopoty. Dużo niepotrzebnego zamieszania. Cierpienia.
„Ty mały darmozjadzie, znów nie potrafiłaś zamknąć mordy?"
— Gdzie jest mój tato? – pytam cicho.
Mimo półmroku dostrzegam dziwny grymas na jej ładnej twarzy. Niepokoi mnie.
— Pamiętasz, Słońce, co się stało?
Broda mi drży.
— Gdzie jest mój tato... - łkam.
— Twój tato... — robi pauzę i przytula mnie. Mocno.
Słyszę jak szybko wali jej serce. I płaczę. Bo nie musi kończyć zdania. Wiem, co by powiedziała. I chyba nie chcę tego słyszeć. Bo wówczas okaże się to prawdą.
Mojego taty już nie ma.
Może nie był najlepszym rodzicem, ale teraz zostałam całkowicie sama. Mam czternaście lat. A to oznacza, że trafię do bidula.
Albo do więzienia.
Za morderstwo...
— Nie chciałam - wyrywa mi się. - Byłam tylko głodna...
— Cichutko, Słońce - Barbie Kurtis nadal trzyma mnie w uścisku. - To był wypadek... potworny wypadek... Nic nie jest twoją winą...
Wtulam się w nią mocno. Nie chcę, żeby sobie poszła. Nie chcę być sama. W końcu zasypiam. Tej nocy pani Kurtis śpi ze mną w szpitalnym łóżku. Tuli mnie do siebie. Czuję jej ciepły oddech w swoich włosach. Słyszę jak lekko pochrapuje. Ja nie śpię. Nie chcę spać, bo się boję, że znów będę widziała to wszystko. Czuła gorąc na skórze. Dym w płucach nie pozwalający zaczerpnąć powietrza.
Huk!
Gorąco!
Ból!
Doskonale wiem, co się stało.
Co zrobiłam.
Zabiłam swojego tatę.
Nazajutrz przechodzę przez liczne gabinety lekarskie. Badają mój wzrok, oglądają poparzoną skórę i tłumaczą coś pani Kurtis, która nieustannie mi towarzyszy. Uśmiecha się, potakuje. Nadal nie wiem, kim jest i dlaczego cały czas jest obok mnie. Z szeregu zdań padających z ust lekarzy, rozumiem tylko to, że pojutrze będę mogła opuścić szpital.
I co dalej? Nie wiem.
Zostałam sama na świecie.
Moja broda znów drży.
— Słońce – lubię jak pani Kurtis tak mnie nazywa – czym się martwisz?
Pochyla się tak, by patrzeć mi prosto w oczy, a potem gładzi mnie po włosach i przytula do siebie. Nie umiem jej powiedzieć, co tak naprawdę leży u podłoża mojego smutku. A może nie chcę tego mówić. Nieistotne. A co, jak się dowie prawdy i mnie zostawi. Odejdzie. I znów będę bardziej sama niż teraz. Niż zawsze. Zawsze był tata. Teraz go nie ma. Teraz mam ją. Nie mogę stracić i jej.
Nie mogę...
W sali czeka na nas mężczyzna. Na jego widok zamieram. Stoi do nas tyłem, a gdy słyszy nasze kroki, odwraca się, a jego twarz rozświetla uśmiech, który udziela się także i mnie. Zaskakujące, jak niektóre osoby od razu idzie polubić. Nie czuję przed nim żadnego lęku. Podchodzi z szeroko rozwartymi ramionami. Wyczuwam bijącą od niego ostrożność. Nie robi nic. Czeka na mój krok. Mimo iż nie wiem, kim on jest, puszczam dłoń pani Kurtis i pozwalam, by mnie objął.
— Jestem Agis – przedstawia się.
— Dziwne imię – komentarz opuszcza moje usta, zanim jestem w stanie go zatrzymać. - Przepraszam... ja...
Mężczyzna wybucha głośnym śmiechem i mierzwi mi włosy.
— Jakaś ty pocieszna – mówi. – Moja rodzina pochodzi z Grecji. Wiesz, gdzie to jest? – pyta.
Nie wiem, ale kojarzy mi się to z egzotycznymi wakacjami. Kręcę głową w odpowiedzi, na co się odzywa:
— To nic, kiedyś tam pojedziemy.
— Pojedziemy? – przyglądam mu się uważniej, nic nie rozumiejąc.
Jest przystojnym mężczyzną. Ma ładny, prosty nos. Jak u tych modeli z okładek brytyjskich czasopism modowych, które znalazłam na półkach w szpitalnej świetlicy. Włosy ma ciemne, niczym węgiel. Kręcą się na karku. Oczy także ma ciemne. Nie tak jak pani Kurtis. Ona ma jasne, szare. A może niebieskie? Nie umiem się zdecydować. W jej jasnobrązowych włosach widzę złote refleksy i kilka siwych nitek. Oboje są piękni. Zastanawiam się, czy to mąż i żona.
— Usiądź, Nells – prosi kobieta.
Siadam na brzegu łóżka. Szpitalna koszula jest mi za szeroka i sięga niemal do kostek. Pani Kurtis siada obok mnie.
— Lubisz gofry? – pyta nagle Agis i sięga po opakowanie, które zostawił na parapecie.
Czy powinnam lubić gofry? Nie wiem. Głupio mi.
Mężczyzna uchyla wieczko i dostrzegam prostokąt pokryty kwadratowymi dziurkami. Jest obsypany cukrem pudrem. I obłędnie pachnie.
– Nie wiedziałem, jakie lubisz, więc wziąłem najbezpieczniejszą opcję – tłumaczy lekko zakłopotany, drapiąc się z boku nosa.
— Nigdy nie jadłam gofrów – przyznaję i sięgam po deser.
Nie umyka mojej uwadze spojrzenie, jakie Aigis wymienił z panią Kurtis i próbuję określić, czy więcej było w nim smutku, litości czy zdziwienia. Gofr jest przepyszny. Chociaż nie zjadłam jeszcze całego, to z pewnością chciałabym więcej, ale boję się poprosić.
— Wiesz na czym polega piecza zastępcza? – pyta mnie pani Kurtis, ostrożnie łapiąc mnie za zabandażowaną rękę.
Kręcę głową.
Powinnam to wiedzieć?
Boże, jestem taka tępa...
— To rodzina opiekująca się dziećmi, którymi nie może zajmować się ich własna rodzina, dopóki sąd nie ureguluje ich sytuacji. Rozumiesz?
Przytakuję, ale nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta rozmowa.
— Pamiętasz, co się stało, prawda?
Ponownie przytakuję. Kawałek gofra pęcznieje mi w ustach. Już wiem, że go nie przełknę. Nie wiem co zrobić, bo zaczyna mnie coraz bardziej mdlić. Agis chyba zauważa, że coś jest nie tak, bo spokojnie mówi, że jeśli nie mogę przełknąć kawałka, to mam wypluć do pudełka. Robię to pospiesznie, nim zwrócę całą resztę, którą połknęłam. Ledwo przeżute ciasto ląduje na tacce podstawionej przez panią Kurtis. Oplatam się ramionami, podkurczam kolana do klatki piersiowej i zaczynam się trząść. Wspomnienia zalewają mój umysł, jedno za drugim.
Huk!
Gorąco!
Ból!
Zwykle to te same skrawki wydarzeń, ale teraz pamiętam jeszcze wyraźniej pochylającego się nade mną mężczyznę w masce, miał piwne oczy. Dym gryzie w gardło. Zaczynam kasłać i nie mogę tego powstrzymać. Agis podaje mi wodę. Wypijam ją pospiesznie. Kaszel ustaje, ale nadal drżę.
— Słońce. Nic się nie dzieje – zapewnia pani Kurtis. – Wiem, że wspominanie tego wszystkiego jest dla ciebie straszne. – Zaczyna gładzić mnie po włosach. Próbuję przepędzić łzy. – Ale z czasem będzie łatwiej.
Agis przysuwa sobie krzesło, ustawiając je oparciem do mnie. Drgam, co wywołuje dziwny grymas na jego twarzy, który znika tak szybko, jak się pojawił. Nie spuszczam z niego czujnego spojrzenia. Nie ufam mu, mimo że zdaje się miły. W zasadzie, w ogóle nie ufam dorosłym. Zbyt wiele razy mnie zawiedli.
Mężczyzna siada, kładąc ramiona na metalowej ramie, po czym odzywa się spokojnie:
— Na razie próbujemy ustalić, czy jacyś krewni są w stanie się tobą zająć. Do tego czasu zamieszkasz z nami. Jesteśmy właśnie taką rodziną i mamy to szczęście, że będziemy mogli przez ten czas opiekować się tobą – tłumaczy dalej.
A ja tylko słucham i zastanawiam się, co czuję. Czy w ogóle cokolwiek czuję poza pustką. Tata nie był rodzicem na medal, ale był. A teraz?
Znów szczypią mnie kąciki oczu. Zaciskam mocno usta, by się nie rozbeczeć. Delikatny uścisk na pokrytej opatrunkiem dłoni wyrywa mnie z zamyślenia.
— Jutro pojedziesz z nami, do twojego nowego domu – oznajmia kobieta. - Nie będzie to Londyn, ale myślę, że małe miasteczko będzie dla ciebie idealnym miejscem, żebyś w spokoju doszła do siebie po wypadku.
Wypadku...
Im więcej czasu mija, tym coraz częściej nachodzą mnie myśli, czy mogłam temu zapobiec. Może gdybym wytrzymała jeszcze parę godzin, tata wyszedłby w końcu z pokoju. I żył. Może za mało się przyłożyłam, żeby znaleźć klucz od wyjścia. Może...
— ...dwóch synów. - Na wzmiankę o dzieciach, skupiam się na powrót na jego słowach. - Alex, jest dwa lata starszy od ciebie. Adoptowaliśmy go, kiedy się urodził. A Kosma, ma piętnaście lat.
Podobają mi się imiona chłopców i wtedy właśnie dociera do mnie fakt, że Agis i pani Kurtis to małżeństwo.
— Kosmę też adoptowaliście? – pytam zaciekawiona.
— Nie – odpowiada kobieta z uśmiechem. – Kosmę urodziłam. Ale obu kocham tak samo. – Dodaje pospiesznie.
Kocham...
Te słowa sprawiają, że znów smutnieję, bo dociera do mnie, że nie ma na świecie nikogo, kto kochałby mnie. Spuszczam wzrok i wbijam go w biały materiał szpitalnej koszuli. Po chwili orientuję się, że zaczynają pojawiać się na nim krople. Nie od razu dociera do mnie, że to moje łzy. Słyszę szuranie krzesła po podłodze. Agis kuca przede mną, z wahaniem kładzie dłonie na moich kolanach i mówi cicho:
— Nells... nie płacz.
Ale ja nie potrafię tego powstrzymać i spazmatycznie pociągam nosem. Ciepłe ramiona pani Kurtis chowają mnie przed światem. Otula mnie nimi niczym zbroją. Czuję się bezpiecznie, kiedy lekko mnie kołysze. Na chwilę przymykam powieki. Kiedy je otwieram leżę na łóżku przykryta kołdrą. Za oknem jest ciemno, a salę oświetla lampka ustawiona na stoliku. Słyszę przytłumioną rozmowę. Rozpoznaję głos pani Kurtis. Ostrożnie obracam się na łóżku. Stoi w progu i rozmawia z policjantem. Na widok munduru sztywnieję ze strachu.
— Cholera, Barb... - mężczyzna wzdycha – chciałbym już zamknąć to pieprzone śledztwo. Przecież wiadomo, że to czysta formalność, przecież ten dzieciak nie wysadziłby specjalnie mieszkania...
— Ona. Nie jest. Gotowa! – Głos kobiety jest niezwykle stanowczy. – Nie narażę jej na niepotrzebny stres. Oboje wiemy, jak było. Więc, skoro twierdzisz, że to tylko formalność, to może poczekać.
— Zawsze byłaś uparta jak osioł – burczy policjant.
— Chyba oślica. – Pani Kurtis parska śmiechem, po czym dodaje. - A ty niecierpliwy.
— Rozumiem, że mam czekać na telefon?
— Jak zawsze – kładzie dłoń na jego ramieniu, po czym staje na palcach i całuje w policzek. – Pozdrów Millie.
— Może wpadniecie z chłopcami i... - zerka w moją stronę. Pospiesznie zamykam oczy.
— Bardzo chętnie jak sytuacja się uspokoi.
Słyszę stukot butów na szpitalnej posadzce. Gdy mam pewność, że policjant odszedł, otwieram oczy. Pani Kurtis stoi oparta biodrem o futrynę i przygląda mi się lekko rozbawiona. Ramiona skrzyżowała na piersi.
— Podsłuchiwałaś.
— Ja... - zaczynam się czerwienić. Uciekam spojrzeniem w bok.
— Hej! – kobieta staje koło łóżka, po czym kuca tak, by móc patrzeć mi w oczy. - Jakbym nie chciała, żebyś słyszała tę rozmowę, to byśmy wyszli.
— Nie chcę rozmawiać z policją – oświadczam cicho.
— Na razie nie musisz, ale do tej rozmowy kiedyś dojdzie. Jak już będziesz się czuła na siłach. Nie obawiaj się. Nic ci nie grozi. Ja będę cały czas przy tobie. A policja chce tylko ustalić, co się stało. Nikt nie będzie cię o nic obwiniał.
To nieprawda. Ale tego nie może wiedzieć, bo nie zna moich myśli. Może i dorośli nie będą mieć do mnie pretensji, ale ja swoje wiem. To ja wywołałam pożar. To przeze mnie wybuchła butla. To przeze mnie tato...
— Zostanie pani dziś ze mną? – pytam cicho.
Potakuje i siada na brzegu łóżka. Momentalnie otaczam ją w pasie ramionami i przytulam się do niej mocno.
— To nie była twoja wina, Słońce – szepcze. – Wszystkiemu winni są dorośli, którzy nie potrafili o ciebie dostatecznie zadbać. Ale teraz już będzie inaczej. Zobaczysz.
Ciepło w jej głosie sprawia, że z całych sił pragnę w to uwierzyć.
*
Agis zjawia się z samego rana z siatkami pełnymi markowych ubrań. Całuje swoją żonę na powitanie. Robi tak każdego dnia. To coś nowego. Nie pamiętam, żeby moi rodzice się tak zachowywali, ale wspomnienia z mamą coraz bardziej się zamazują.
Pan Kurtis macha mi na powitanie i uśmiecha się, podając zakupy.
— To naprawdę dla mnie? - nie mogę uwierzyć w to, co trzymam w rękach.
Oglądam zawartość toreb z nieukrywaną fascynacją. Przykładam każdą sztukę do nosa, wdychając zapach nowości. Nigdy nie miałam nowych ubrań. Są mięciutkie. I mają metki. Po raz pierwszy dostałam ciuchy z metkami. Zwykle zaopatrywałam się w lumpie. Czasem pani Poe dawała mi ubrania po swojej wnuczce.
Zerkam niepewnie w stronę państwa Kurtis, spodziewając się dostrzec irytację, ale przyglądają mi się z uśmiechami na twarzach. Żadne z nich mnie nie popędza. W końcu wybieram pomarańczową tunikę z długim rękawem i legginsy sięgające za kolana. Zanim je zakładam, przemykam palcami sprawdzając fakturę tkanin. Nie mogę uwierzyć, że należą do mnie. W jednej z toreb znajduję różowe tenisówki. Pan Agis wychodzi, kiedy jestem gotowa, by się przebrać. Zabiera ze sobą pozostałe torby, informując mnie, że zaniesie je do samochodu. Przez cały czas uśmiech nie schodzi mi z twarzy. Zabandażowane dłonie trochę przeszkadzają w ubieraniu, a ja dodatkowo specjalnie się guzdrzę, by przeciągnąć moment opuszczenia szpitala. Chyba trochę się boję zmiany otoczenia. Tu było mi dobrze. Nie musiałam się o nic martwić. Opiekowano się mną.
I w końcu nie byłam głodna.
Idąc szpitalnym korytarzem, wsuwam jedną rękę w dłoń pana Agisa, a drugą w dłoń należącą do jego żony, która trzyma pod pachą teczkę z moimi dokumentami. Oboje jak na rozkaz ostrożnie ściskają moje ręce. To dodaje mi otuchy, a także ich ciepłe spojrzenia i uśmiechy. Także się uśmiecham. Bardzo ich polubiłam. Cały czas towarzyszy mi uczucie podobne do tego, gdy pierwszy raz jadłam gofra. Chyba... chyba jestem przy nich szczęśliwa. Przez moment. Bo w chwili, gdy siadam na tylnej kanapie samochodu, a pan Agis upewnia się, że mam dobrze zapięte pasy, zaczynają dopadać mnie wątpliwości.
Podróż trwa godzinę. Jedziemy dużym autem. Chyba nigdy nie jechałam samochodem. Na taksówkę nigdy nie było nas stać. Zresztą, dokąd miałam jechać? Monopolowy był dwie ulice dalej.
Wnętrze pachnie czymś słodkim. Z głośników sączy się przyjemna muzyka. Siedzę przy oknie i podziwiam krajobraz za szybą. Pod fotelem przede mną walają się papierki. Zerkam na miejsce pod fotelem kierowcy. Tam jest czysto. Przypominam sobie, że pani Kurtis mówiła, że mają dwóch synów. Ciekawe, który z nich to bałaganiarz? Ponownie wbijam wzrok w przemykający za oknem krajobraz, ale moje myśli zaczynają krążyć wokół chłopaków, z którymi przyjdzie mi zamieszkać. Boję się, że mnie nie polubią. W publicznej szkole średniej, do której chodziłam w Londynie, nie miałam nawet bliskiej koleżanki. Nikt nie chciał się ze mną zadawać, bo byłam biedna, a poza tym często opuszczałam lekcje i nie jeździłam na wycieczki.
Droga mija mi w zawrotnym tempie. Wjeżdżamy do nieznanego mi miasteczka, a widok za oknem nagle przestaje się rozmazywać. "Cottered", głosi tabliczka. Po prawej mijamy boisko sportowe. Zauważam rozstawione bramki do krykieta.
— Tu - kobieta wskazuje duży, ciemnobrązowy budynek z rdzawą dachówką - mamy salę wiejską. Organizowane są tu zajęcia dla dzieciaków i młodzieży. Może znajdziesz coś dla siebie?
Wątpię - myślę, nie jestem miłośniczką zajęć grupowych. Dużych skupisk. W ogóle, lepiej mi we własnym towarzystwie. Nie chcę jej jednak sprawić przykrości, więc mówię, siląc się na entuzjazm:
— Tak, na pewno...
Przykładam nos i zabandażowane dłonie do szyby. Bardzo mi się tu podoba. Tuż za budynkiem, skręcamy w boczną wąską uliczkę. Mijamy czerwoną budkę telefoniczną, a po kilkuset metrach auto skręca i zatrzymuje się przed piętrowym białym budynkiem z czerwoną dachówką, która lśni w promieniach lipcowego słońca. Drewniany płot otacza podwórze. Parkujemy na podjeździe. Trawa wokół niego jest soczyście zielona i równo przycięta. Gdzieniegdzie pomiędzy źdźbłami przebijają się białe łebki stokrotek.
— No i jesteśmy – oznajmia pan Kurtis. – Jak ci się podoba? – dopytuje, obracając się w fotelu kierowcy. Ramię oparł o zagłówek drugiego fotela. Uśmiecha się, a wokół oczu robią mu się takie śmieszne zmarszczki.
— Ładnie tu – oświadczam cicho.
Jestem trochę spięta. Dobra, jestem bardzo spięta. Tak mocno, że drżą mi ręce. Pani Kurtis pomaga mi odpiąć pas. Opatrunki wszystko mi to utrudniają. Wysiadam z auta i pierwsze co robię, to biorę głęboki wdech nosem. Zamykam oczy i nasłuchuję. Nie słyszę miejskiego gwaru, a jedynie śpiew ptaków. W oddali rozbrzmiewa szczekanie psa, a wiatr szeleści liśćmi wysokiego drzewa rosnącego obok podjazdu. Pachnie tu latem. Takim prawdziwym latem i szczęściem. Wydaje mi się, że tak właśnie powinno pachnieć szczęście. I smakować gofrem z cukrem pudrem.
Otwieram oczy. Państwo Kurtis stoją na ścieżce prowadzącej do domu, czekając cierpliwie. Patrzą na mnie tak... inaczej. Może myślą, że jestem walnięta. Zamiast iść za nimi, nadal tkwię w tym samym miejscu. Pan Kurtis oplata swoją żonę ramieniem w talii, a ona opiera głowę o jego bok. Wyglądają jak zakochana para. Może są zakochani?
Kucam dotykając trawy, bo nie mogę uwierzyć, że jest prawdziwa. Miękka. Bardziej miękka niż w Hyde Parku. I rosną tu stokrotki. Próbuję zerwać, ale wymaga to ode mnie nie lada wysiłku. W końcu udaje mi się zerwać jedną, przy okazji obrywa kępa trawy. Przykładam kwiatka do nosa i wącham, zamykając oczy. Słońce ogrzewa mi twarz. I nagle coś mnie dusi w piersi, bo tu jest tak pięknie i nieprawdopodobnie, że aż wydaje się to snem. Nie chcę się obudzić.
— Poczekaj - słyszę głos pani Kurtis.
Bierze stokrotkę z moich rąk i ostrożnie wsuwa mi we włosy, za ucho. Lekko gładzi mój policzek, a potem składa na nim matczyny pocałunek. Usta ma miękkie. Wstrzymuję oddech i sama nie wiem dlaczego. Kojące ciepło rozlewa się po mojej klatce piersiowej.
— Witaj w domu, Słońce.
Obejmuje mnie ramieniem i prowadzi ku drzwiom wejściowym. Trochę się denerwuję. Wolną dłoń bezmyślnie przysuwam do ust. Gdyby nie bandaż, pewnie zaczęłabym skubać paznokcie. Drzwi się uchylają. Czuję apetyczny zapach jakiegoś ciasta. Ślinka momentalnie napływa mi do ust.
— Chłopcy, jesteśmy! – pani Kurtis woła od progu.
Już po chwili słychać tupot stóp i w holu pojawiają się dwaj chłopacy. Od razu wiem, który to Kosma. Wygląda dokładnie jak pan Agis. Nie uśmiecha się, co sprawia, że jeszcze bardziej się denerwuję, za to kiedy spoglądam na Alexa, na jego twarzy dostrzegam szeroki, psotny uśmiech. Oczy mu błyszczą, kiedy obczaja mnie z zaciekawieniem. Moje usta również rozciągają się w lekkim uśmiechu. Zezuję w stronę Kosmy, ale nadal ma nietęgą minę.
— Siema, Nells. Jestem Alex – wita się, machając przy tym ręką, którą tak jak drugą, wbija w kieszenie spodni. Lekko się garbi.
W przeciwieństwie do Kosmy, nie jest ani trochę zawstydzony. Bije od niego swego rodzaju zuchwałość. Jest chudy, niewysoki i chociaż – z tego co zapamiętałam - starszy od Kosmy, to ten przewyższa go niemal o głowę. Na prawym policzku dostrzegam dołeczek, który pojawia się wraz z uśmiechem na lekko sinych ustach. Musi podobać się dziewczynom. Powieki ma ciężkie, rzęsy długie i mimo, że to na nich od razu skupia się uwagę, to nie da się nie zauważyć wyraźnych sińców pod oczami.
— Cześć – wyduszam, czując lekkie skrępowanie. Kątem oka dostrzegam, jak Alex wbija Kosmie łokieć w bok.
— Auć! – syczy.
— Przywitaj się, ośle.
— Sam jesteś osioł!
— Chłopaki! Serio? – pan Kurtis mierzy ich karcącym spojrzeniem.
— To on zaczął – jęczy Kosma, po czym patrząc na mnie ukradkiem, rzuca zdawkowe: - Cześć, jestem Kosma.
— Pokażcie Nelly jej pokój, a ja pokroję ciasto – nakazuje pani Kurtis.
Przez chwilę stoimy, gapiąc się na siebie. Chłopaki rzucają sobie porozumiewawcze spojrzenia. Czuję się coraz bardziej nieswojo. Jakbym była niepasującym puzzlem, który się tutaj zawieruszył. Ku mojemu zdziwieniu, to właśnie Kosma podchodzi do mnie pierwszy i ostrożnie chwyta mnie za rękę. Robi to delikatnie jakby się bał, że może zrobić mi krzywdę.
— Chodź, Nells – mówi, a wówczas Alex łapie moją drugą dłoń i we trójkę kierujemy się na piętro.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro