Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XXII [Koniec]

Paraliżowało mi rękę kiedy już miałam pukać. Zamknęłam oczy i uderzyłam kilka razy w drewniane drzwi. Czekałam, czekałam, czekałam i nic. Zrezygnowana odeszłam i usłyszałam, jak drzwi się otwierają. - Rose? - to głos Stephanie.

- Myślałam, że nikogo nie ma. - odwróciłam się.

- Nie, po prostu miałam zajęte ręce. Coś chciałaś? - oparła dłonie o swoje biodra.

- Jest Christopher? - przygryzłam dolną wargę, robię tak zawsze, kiedy się denerwuję.

- Eee... Wiesz co pojęcia nie mam. Chris?! - krzyczy w górę schodów. - Christopher!

- No co?! - odpowiada.

- Chodź tutaj!

- Idę! - krzyknął zbulwersowany. - Jezu czego... Rosie?

- Hej. - machnęłam nieśmiało ręką, a w głębi duszy chciało mi się z tego śmiać. - Nie pytaj co tutaj robię wiem, że przed chwilą dosłownie od ciebie uciekłam. Kobiety to skomplikowane istoty. - Stephanie zaśmiała się razem ze mną tylko, że ja zrobiłam to nerwowo. Wyminął moją ciocię i zamknął za sobą drzwi.

- Chcesz znowu rozmawiać? - nie był zły, co mnie ucieszyło.

- Tak. Żałosne, co? - opuściłam głowę w dół. Nic nie powiedział tylko zaczął iść, a ja za nim. Byłam zdezorientowana, kiedy doszliśmy w to samo miejsca co ja, po kłótni z nim.

- Coś ty taka zadowolona? - zapytał uśmiechając się cwaniacko.

- Nie ja... Przyszłam tutaj kiedyś i...- machnęłam ręką. - Nie ważne. - spojrzałam w błękitną tafle wody. Wiatr kołysał kosmyki moich włosów, które wydostały się z koka. - Przepraszam cię. Przepraszam za to jak dziwnie się zachowałam i nadal to robię. Myślę, że jeszcze nie rozumiem niektórych spraw, myślę, że ja się po prostu boję... Boję się być z tobą. - westchnął ciężko i ujął moje dłonie.

- Wszyscy się boją, bo to odpowiedzialność. Rose, zapewniam cię, że nigdy nie poczujesz się przy mnie źle, zadbam o to choćby nie wiem co. Powiedz mi, czego się boisz?

- Nie wiem. Czuję strach... - jęknęłam. Zaśmiał się czule.

- Więc bójmy się razem. - pogładził mnie po policzku. Spojrzałam na niego i czar prysł. Dopiero teraz zauważyłam, że on ma coś na głowie.

- Dlaczego masz ubraną czapkę? - wybiło mnie to z romantycznego nastroju.

- Co? Ach tak...Stephanie powiedziała, że pewnie twój brat musiał coś domalować albo przemalować na twoim rysunku mnie no i... Spójrz. - ściągnął czapkę a jego włosy były zielone. Zaczęłam się głośno śmiać. - Weź! To nie jest śmieszne, naprawisz to, kiedy wrócisz do domu.

- Okay, okay. - znowu się śmiałam. - Sorki, nie mogę. Wyglądasz... Komicznie.

- Oj no dobra, dobra. Jesteś mi coś winna. - pokazał palcem na swoje usta. Uniosłam brew i prychnęłam odwracając głowę w bok. Skierował ją na siebie łapiąc za moja brodę. - Nie wymigasz się, zbyt długo czekałem. - szepnął i przysunął się do mnie tak, że nasze usta dzieliły jakieś milimetry. Czułam jego oddech. Zamknęłam oczy i stało się coś dziwnego. On upadł. Mój Christopher upadł na ziemię.

- Chris? - uklęknęłam obok niego. Nie odzywał się. - Chris! - potrząsnęłam nim, ale nadal nic. - Christopher! - zaczęłam płakać, sprawdziłam jego tętno. Brak pulsu... Wyjęłam z jego kieszeni telefon, który prawie wpadł mi do wody, ponieważ moje ręce tak się trzęsły i zadzwoniłam do mojej cioci.

- Chris? Co jest?

- Stephanie...

- Rosemarry? Stało się coś?

- On nie żyje... - szlochałam.

- Co...? Co się stało? Gdzie jesteście?

- On nie żyje, on po prostu umarł! - położyłam głowę na jego klatce piersiowej z nadzieją, że usłyszę bicie jego serca, ale tak się nie stało.

- Gdzie jesteś?

- Nie wiem, nad jeziorem na jakiejś skale...Co ja mam zrobić...?

- Zaraz będę, nie rób nic głupiego. - rozłączyła się. Nie mogłam uwierzyć, że to po prostu się stało. Bez konkretnej przyczyny. Nie mogłam się z tym pogodzić, to się nie działo naprawdę... Boże, dlaczego? Co się do cholery stało?

- Obudź się proszę... Miałeś mnie nie zostawiać, nigdy nie zostawiać... - uderzyłam pięścią w ziemię. - Nie możesz mi tego zrobić, Christopher.... Chris! - łudziłam się. Zrozpaczona, położyłam się obok niego i ściskałam jego dłoń.

* * *

Po godzinie, ciało mojego niedoszłego chłopaka leżało jak gdyby nigdy nic w jego łóżku.

- To niemożliwe. - powiedziała tylko Stepha. - To się z niczym nie zgadza. - ja nadal płakałam. Po kilku minutach ją oświeciło. - Idź do domu, sprawdź co z twoim rysunkiem. Jeżeli został uszkodzony, to może być przyczyną jego śmierci.

- Oczywiście. - jęknęłam, bo nasunęło mi się na myśl, że to wina Theo. Pobiegłam do domu i do jego pokoju. Grał w grę, ściągnęłam mu słuchawki. - Gdzie mój rysunek Chrisa?

- Jaki rysunek?

- Ten, któremu pomalowałeś włosy na zielono!

- Aaa, pociąłem go. Był ważny?

C.O.

Wybuchnęłam histerycznym płaczem, aż moi rodzice przyszli.

- Matko kochana, co się stało? - zapytała czule mama.

- Zniszczyłem jej rysunek Chrisa i tak zareagowała. - wzruszył ramionami.

- Że co zrobiłeś? - moja rodzicielka chyba wie o co chodzi. - Theodore! Wiesz coś ty zrobił?!

- Nie..? - klepnęła się w czoło. Zobaczyłam części mojego rysunku w kącie pokoju, pozbierałam je i przycisnęłam do siebie.

- Z-zabiłeś go... - te słowa ledwo przeszły przez moje gardło. - Zabiłeś moją miłość.

- Ja... Nie chciałem, wy tak serio?

- Nie, udaję ten płacz. Jestem malarką, a nie aktorką ty idioto! Kto ci w ogóle pozwolił wchodzić do mojego pokoju i ruszać moje rzeczy!

- Nie wszedłem do niego! Ten rysunek wypadł ci w salonie. Pomyślałem, że nie jest ci potrzebny. Przepraszam. Rosie... Tak strasznie mi przykro, nie chciałem tego zrobić... Wybacz mi... - mówił kiedy wychodziłam. Wróciłam do Stephanie, a kiedy zobaczyła co mam w dłoniach usiadła przerażona.

- Naprawię to...

- Jak chcesz to naprawić...?

- Dam radę, ja dam radę... - mówiła gorączkowo i gdzieś znikła. Spojrzałam na bladą twarz chłopaka.

- Już nigdy cię nie usłyszę, już nigdy nie będę mogła patrzeć ci w oczy, już nigdy twój śmiech nie rozbrzmi w moich uszach, już nigdy nie będę mogła powiedzieć ci jak bardzo cię kocham...To nie fair... - kiwałam się, jakbym miała chorobę sierocą.

- Płacz, lej łzy na to. - Stephanie podsunęła mi pod nos wersję rysunku w jej wykonaniu. Tak tez zrobiłam, ale to nic nie dawało. - Spróbuj jeszcze raz...

- T-to nic nie d-daje. - siedziałyśmy obok siebie i nie wiedziałyśmy co zrobić. „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Niee... Raczej:

"Śpieszmy się kochać rysunki, tak szybko mogą zostać zniszczone."

- Brakło wam wody na podlanie kwiatków, że tak płaczecie, czy co? - gwałtownie się odwróciłam. Szczęka mi opadła do samej podłogi. Cała mokra od łez rzuciłam się w jego ramiona.

- Ty żyjesz! - Krzyknęłam mu do ucha, aż musiał się odsunąć. Stephanie pisnęła podniecona i podskoczyła.

- Udało się! - wykonała gest szczęścia. - Jestem Bogiem. - pocałowała swój ołówek.

- Ty żyjesz... - powtórzyłam.

- Przecież... Czekaj co? - podniósł się.

- Umarłeś, ale żyjesz. Nie ważne!

- Jak to umarłem? Rosie?!

- Oh, zamknij się już. - pocałowałam go. Z początku był zaskoczony, ale odwzajemnił ten gest. Wplótł ręce w moje rozczochrane włosy, a ja objęłam jego szyję.

- Kocham cię. - powiedziałam szeptem, kiedy się od siebie oderwaliśmy.

- Ja ciebie bardziej. A teraz wyjaśnij mi proszę, co się właśnie stało.

I tak też zrobiłam, a dalej... Dalej to już wasza kwestia.

KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro