Rozdział XXII [Koniec]
Paraliżowało mi rękę kiedy już miałam pukać. Zamknęłam oczy i uderzyłam kilka razy w drewniane drzwi. Czekałam, czekałam, czekałam i nic. Zrezygnowana odeszłam i usłyszałam, jak drzwi się otwierają. - Rose? - to głos Stephanie.
- Myślałam, że nikogo nie ma. - odwróciłam się.
- Nie, po prostu miałam zajęte ręce. Coś chciałaś? - oparła dłonie o swoje biodra.
- Jest Christopher? - przygryzłam dolną wargę, robię tak zawsze, kiedy się denerwuję.
- Eee... Wiesz co pojęcia nie mam. Chris?! - krzyczy w górę schodów. - Christopher!
- No co?! - odpowiada.
- Chodź tutaj!
- Idę! - krzyknął zbulwersowany. - Jezu czego... Rosie?
- Hej. - machnęłam nieśmiało ręką, a w głębi duszy chciało mi się z tego śmiać. - Nie pytaj co tutaj robię wiem, że przed chwilą dosłownie od ciebie uciekłam. Kobiety to skomplikowane istoty. - Stephanie zaśmiała się razem ze mną tylko, że ja zrobiłam to nerwowo. Wyminął moją ciocię i zamknął za sobą drzwi.
- Chcesz znowu rozmawiać? - nie był zły, co mnie ucieszyło.
- Tak. Żałosne, co? - opuściłam głowę w dół. Nic nie powiedział tylko zaczął iść, a ja za nim. Byłam zdezorientowana, kiedy doszliśmy w to samo miejsca co ja, po kłótni z nim.
- Coś ty taka zadowolona? - zapytał uśmiechając się cwaniacko.
- Nie ja... Przyszłam tutaj kiedyś i...- machnęłam ręką. - Nie ważne. - spojrzałam w błękitną tafle wody. Wiatr kołysał kosmyki moich włosów, które wydostały się z koka. - Przepraszam cię. Przepraszam za to jak dziwnie się zachowałam i nadal to robię. Myślę, że jeszcze nie rozumiem niektórych spraw, myślę, że ja się po prostu boję... Boję się być z tobą. - westchnął ciężko i ujął moje dłonie.
- Wszyscy się boją, bo to odpowiedzialność. Rose, zapewniam cię, że nigdy nie poczujesz się przy mnie źle, zadbam o to choćby nie wiem co. Powiedz mi, czego się boisz?
- Nie wiem. Czuję strach... - jęknęłam. Zaśmiał się czule.
- Więc bójmy się razem. - pogładził mnie po policzku. Spojrzałam na niego i czar prysł. Dopiero teraz zauważyłam, że on ma coś na głowie.
- Dlaczego masz ubraną czapkę? - wybiło mnie to z romantycznego nastroju.
- Co? Ach tak...Stephanie powiedziała, że pewnie twój brat musiał coś domalować albo przemalować na twoim rysunku mnie no i... Spójrz. - ściągnął czapkę a jego włosy były zielone. Zaczęłam się głośno śmiać. - Weź! To nie jest śmieszne, naprawisz to, kiedy wrócisz do domu.
- Okay, okay. - znowu się śmiałam. - Sorki, nie mogę. Wyglądasz... Komicznie.
- Oj no dobra, dobra. Jesteś mi coś winna. - pokazał palcem na swoje usta. Uniosłam brew i prychnęłam odwracając głowę w bok. Skierował ją na siebie łapiąc za moja brodę. - Nie wymigasz się, zbyt długo czekałem. - szepnął i przysunął się do mnie tak, że nasze usta dzieliły jakieś milimetry. Czułam jego oddech. Zamknęłam oczy i stało się coś dziwnego. On upadł. Mój Christopher upadł na ziemię.
- Chris? - uklęknęłam obok niego. Nie odzywał się. - Chris! - potrząsnęłam nim, ale nadal nic. - Christopher! - zaczęłam płakać, sprawdziłam jego tętno. Brak pulsu... Wyjęłam z jego kieszeni telefon, który prawie wpadł mi do wody, ponieważ moje ręce tak się trzęsły i zadzwoniłam do mojej cioci.
- Chris? Co jest?
- Stephanie...
- Rosemarry? Stało się coś?
- On nie żyje... - szlochałam.
- Co...? Co się stało? Gdzie jesteście?
- On nie żyje, on po prostu umarł! - położyłam głowę na jego klatce piersiowej z nadzieją, że usłyszę bicie jego serca, ale tak się nie stało.
- Gdzie jesteś?
- Nie wiem, nad jeziorem na jakiejś skale...Co ja mam zrobić...?
- Zaraz będę, nie rób nic głupiego. - rozłączyła się. Nie mogłam uwierzyć, że to po prostu się stało. Bez konkretnej przyczyny. Nie mogłam się z tym pogodzić, to się nie działo naprawdę... Boże, dlaczego? Co się do cholery stało?
- Obudź się proszę... Miałeś mnie nie zostawiać, nigdy nie zostawiać... - uderzyłam pięścią w ziemię. - Nie możesz mi tego zrobić, Christopher.... Chris! - łudziłam się. Zrozpaczona, położyłam się obok niego i ściskałam jego dłoń.
* * *
Po godzinie, ciało mojego niedoszłego chłopaka leżało jak gdyby nigdy nic w jego łóżku.
- To niemożliwe. - powiedziała tylko Stepha. - To się z niczym nie zgadza. - ja nadal płakałam. Po kilku minutach ją oświeciło. - Idź do domu, sprawdź co z twoim rysunkiem. Jeżeli został uszkodzony, to może być przyczyną jego śmierci.
- Oczywiście. - jęknęłam, bo nasunęło mi się na myśl, że to wina Theo. Pobiegłam do domu i do jego pokoju. Grał w grę, ściągnęłam mu słuchawki. - Gdzie mój rysunek Chrisa?
- Jaki rysunek?
- Ten, któremu pomalowałeś włosy na zielono!
- Aaa, pociąłem go. Był ważny?
C.O.
Wybuchnęłam histerycznym płaczem, aż moi rodzice przyszli.
- Matko kochana, co się stało? - zapytała czule mama.
- Zniszczyłem jej rysunek Chrisa i tak zareagowała. - wzruszył ramionami.
- Że co zrobiłeś? - moja rodzicielka chyba wie o co chodzi. - Theodore! Wiesz coś ty zrobił?!
- Nie..? - klepnęła się w czoło. Zobaczyłam części mojego rysunku w kącie pokoju, pozbierałam je i przycisnęłam do siebie.
- Z-zabiłeś go... - te słowa ledwo przeszły przez moje gardło. - Zabiłeś moją miłość.
- Ja... Nie chciałem, wy tak serio?
- Nie, udaję ten płacz. Jestem malarką, a nie aktorką ty idioto! Kto ci w ogóle pozwolił wchodzić do mojego pokoju i ruszać moje rzeczy!
- Nie wszedłem do niego! Ten rysunek wypadł ci w salonie. Pomyślałem, że nie jest ci potrzebny. Przepraszam. Rosie... Tak strasznie mi przykro, nie chciałem tego zrobić... Wybacz mi... - mówił kiedy wychodziłam. Wróciłam do Stephanie, a kiedy zobaczyła co mam w dłoniach usiadła przerażona.
- Naprawię to...
- Jak chcesz to naprawić...?
- Dam radę, ja dam radę... - mówiła gorączkowo i gdzieś znikła. Spojrzałam na bladą twarz chłopaka.
- Już nigdy cię nie usłyszę, już nigdy nie będę mogła patrzeć ci w oczy, już nigdy twój śmiech nie rozbrzmi w moich uszach, już nigdy nie będę mogła powiedzieć ci jak bardzo cię kocham...To nie fair... - kiwałam się, jakbym miała chorobę sierocą.
- Płacz, lej łzy na to. - Stephanie podsunęła mi pod nos wersję rysunku w jej wykonaniu. Tak tez zrobiłam, ale to nic nie dawało. - Spróbuj jeszcze raz...
- T-to nic nie d-daje. - siedziałyśmy obok siebie i nie wiedziałyśmy co zrobić. „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Niee... Raczej:
"Śpieszmy się kochać rysunki, tak szybko mogą zostać zniszczone."
- Brakło wam wody na podlanie kwiatków, że tak płaczecie, czy co? - gwałtownie się odwróciłam. Szczęka mi opadła do samej podłogi. Cała mokra od łez rzuciłam się w jego ramiona.
- Ty żyjesz! - Krzyknęłam mu do ucha, aż musiał się odsunąć. Stephanie pisnęła podniecona i podskoczyła.
- Udało się! - wykonała gest szczęścia. - Jestem Bogiem. - pocałowała swój ołówek.
- Ty żyjesz... - powtórzyłam.
- Przecież... Czekaj co? - podniósł się.
- Umarłeś, ale żyjesz. Nie ważne!
- Jak to umarłem? Rosie?!
- Oh, zamknij się już. - pocałowałam go. Z początku był zaskoczony, ale odwzajemnił ten gest. Wplótł ręce w moje rozczochrane włosy, a ja objęłam jego szyję.
- Kocham cię. - powiedziałam szeptem, kiedy się od siebie oderwaliśmy.
- Ja ciebie bardziej. A teraz wyjaśnij mi proszę, co się właśnie stało.
I tak też zrobiłam, a dalej... Dalej to już wasza kwestia.
KONIEC
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro