Rozdział VI
Jedyne o czym myślałam, to żeby stąd wyjść. Ludzie opili się tym ponczem i zaczęli dziwnie zachowywać, a opiekunowie nic nie zauważyli. Mnie to drażniło, tylko nie mogłam zostawić Amber tutaj samej, bez uprzedzenia, choć w sumie to nie była sama...
— Ja się zwijam. — oznajmiłam, kiedy do niej podeszłam.
— Czemu? Zostań, świetna zabawa. — prosiła mnie piskliwym głosem.
— Nie dla mnie, wybacz. Zobaczymy się po przerwie świątecznej.
— Może cię odprowadzić? — zaoferował Gabriel.
— Nie, dzięki. — wysyczałam i szybkim krokiem udałam się na zewnątrz. Było jeszcze zimniej, niż wcześniej i w cholerę ciemno. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że się nie boję. Ulice były puste i panowała przeraźliwa cisza, a ja sama przemierzałam miasto. Mogłam zgodzić się na propozycję Gabe'a...
— Zawsze masz mnie.
— Ty nie istniejesz. — powiedziałam to zdanie już chyba z milion razy w ciągu ostatnich miesięcy. Christopher w ciszy kroczył tuż obok mnie. Zastanawiało mnie, czy kiedyś to się skończy. A jeśli nie, to sama będę musiała to zakończyć.
Kiedy znalazłam się w końcu w domu, poszłam do łazienki i zmyłam makijaż. Spojrzałam w lustro.
— Nikt na ciebie nie spojrzy bez tapety na twarzy. — powiedziałam pół głosem sama do siebie. Westchnęłam ciężko, ogarnęłam się i postanowiłam poczytać książkę. Wymyślony przyjaciel, który mnie zfriendzonował, siedział na fotelu, które stało naprzeciwko mojego łóżka. Zmrużyłam oczy i zaczęłam działać. — Chris, kiedy znikniesz?
— Przecież mogę to zrobić w każdej chwili.
— Pytam, kiedy znikniesz na serio. — położyłam ręce na sowich biodrach.
— Słucham? — uniósł brwi i szczerzył się, a ja nie żartowałam.
— K-I-E-D-Y Z-N-I-K-N-I-E-S-Z? Napisać ci na kartce? — zaczęłam się denerwować.
— Ty pytasz poważnie? Jestem w twojej głowie. — Boże. Czy ja właśnie zaczynam kłótnie z wytworem mojej wyobraźni?
— Tak, ale wiesz wiele rzeczy, do których sama nie potrafię dojść. Może mnie oświecisz jak się ciebie pozbyć? — zaczęłam chodzić nerwowo po pokoju.
— Aha. Chcesz się mnie pozbyć? To super. Po prostu genialnie! — wstał i zaczął klaskać. — Wiesz co? Podobno mnie kochasz. Więc nigdy, nigdy się nie rozstaniemy. Czy ci się to podoba, czy nie. Jestem częścią twojego życia już na zawsze.
— Jesteś chorobą, którą można wyleczyć! — machałam rękami na wszystkie strony. Sądzę, że odziedziczyłam tę żywą gestykulację po mamie.
— Wiesz co mnie najbardziej cieszy? Nie znajdziesz sobie żadnego faceta, bo jesteś zakochana we mnie. A przecież ja nie istnieję. — posłał mi tak nieszczery uśmiech, że zachciało mi się płakać.
— Nie musisz zachowywać się jak dupek.
— Kochana, ty mnie takiego stworzyłaś.
— Ale nie nadawałam ci tej cechy. Mam wrażenie, że zaczynasz żyć własnym życiem. Mam tego dość, mam dość ciebie, mam dość ludzi patrzących na mnie jak na wariatkę, bo przez ciebie nią jestem. Mam dość zażywania tych pieprzonych leków, które i tak nie pomagają, a została ich jeszcze cała masa! — łamał mi się głos. — Albo wiesz co? Pozbędę się tych leków raz na zawsze, pozbędę się samej siebie. — zaczęłam wyciągać wszystkie tabletki i połykać je po kolei.
— Co ty wyprawiasz?!
— Jesteś częścią mnie, nie pamiętasz? Jeżeli ja odejdę, ty również. — popiłam wszystko wodą.
— Coś ty zrobiła Rosie...
— Przyszła pora się pożegnać, więc żegnaj Chris. — i wtedy straciłam przytomność.
***
Nie byłam w stanie otworzyć oczu. Światło raziło mnie masakrycznie, ale kiedy zdołałam podnieść powieki, zobaczyłam nad sobą lekarza i biały sufit. Byłam w szpitalu.
— Zamrugaj dwa razy, jeśli mnie słyszysz. — nakazał, a ja tak postąpiłam. — Ile palców widzisz?
— Trz-trzy... — ledwie wydałam z siebie jakiś dźwięk.
— Źrenice w porządku. Zostaniesz tu jeszcze trochę, więc nie ciesz się za bardzo. — Nie obchodziło mnie to. Obchodziło mnie, czy pozbyłam się Chrisa. W planach miałam umrzeć, tylko nie poszło to po mojej myśli. Rodzice mnie pewnie znaleźli. Kiedy lekarz wyszedł, do sali weszła moja mama z tak stroskaną miną, jak nigdy.
— Córeczko... — pogładziła mnie po głowie i usiadła obok. — Wreszcie się obudziłaś.
— Co? Ile byłam nieprzytomna? — zdziwiłam się.
— Osiem dni...
— Osiem dni?! — powtórzyłam z niedowierzaniem. Pokiwała głową.
— Możesz mi powiedzieć, co cię skłoniło do próby popełnienia samobójstwa?
— Chciałam żeby to się skończyło, mamo przepraszam... Nie daję rady z tym chłopakiem. Nie myślałam, że narysowanie kogoś zajdzie tak daleko. — tłumaczyłam się, a z jej oczu płynęły łzy.
— Znajdziemy lepszego lekarza... Włożę w to całe pieniądze i oszczędności, byle ci pomóc. Wygramy tę walkę skarbie. Słyszysz gnoju! ZNIKNIESZ! — roześmiała się, a ja razem z nią.
— Nie ma go tu, mamo.
— Widzisz, już się boi.
— Nie ma go... Mamo! A co jak już zniknął? — zapytałam entuzjastycznie.
— Cóż, nie będę musiała wykładać forsy. — wzruszyła ramionami. — Amber chce się z tobą zobaczyć. Nocuje tutaj od trzech dni. Pójdę po nią.
— Okey, dziękuję. — po chwili zostałam przygnieciona przez ciało mojej przyjaciółki.
— ROSEMARRY!
— Ała! — próbowałam ją zrzucić, ale bezskutecznie.
— Coś ty odpieprzyła do cholery jasnej?! Chciałaś mnie zostawić? A co jak twój chłopak przeszedł by na mnie!? — rzucała się, jak dzik.
— Ogarnij się debilko. To nie był mój chłopak, i niemożliwe jest, aby czyjś twór przeszedł na drugą osobę! — stuknęłam ją w czoło i wszystko wytłumaczyłam.
— I gdzie teraz jest?
— Tutaj go nie ma.
— Spróbuj go przywołać czy coś. — położyła się obok mnie.
— Chris? — nic. — Christopher, jesteś tu? — wciąż nic. — Myślę, że zniknął. Raz na zawsze Amber. Wyleczyłam się. — byłam taka szczęśliwa.
— Wszyscy o tobie piszą na Facebooku. Gabriel przynosi tu każdego dnia bukiet kwiatów. Totalne wariactwo. Z nudów zjadłam twoje czekoladki, nie obraź się za to. — zaśmiałam się. — Super święta. — prychnęła. — Krążą słuchy, że po przerwie dołączy do naszej szkoły ktoś nowy. Mam nadzieję, że będzie to chłopak, który będzie przystojny i zabuja się we mnie.
— Na pewno tak będzie. — powiedziałam sarkastycznie.
— No to co Ether? Drugi semestr będzie naszym semestrem. — podała mi mały palec.
— Będzie. — zahaczyłam swój i złożyłyśmy obietnice.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro