Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III

Siedziałam na matematyce i modliłam się o dzwonek. Żaden przedmiot nie nudził mnie tak bardzo, jak ten. Nawet biologia, która nie była moją przyjaciółką. Zaczęłam rysować serduszka na kartce, aby się czymś zająć.

— Ether. Do tablicy. — powiedziała Greenwitch. Nienawidziłam baby. Podeszłam do tablicy i bez problemu rozwiązałam równanie, na co nauczycielka się skrzywiła. Od początku roku próbowała mi udowodnić, że nie potrafię matmy, ale ja nie dawałam za wygraną. Posłałam jej sarkastyczny uśmiech.

— Co za drętwy babsztyl. — usłyszałam, kiedy wróciłam na miejsce.

Litości, proszę.

— No nie? — to był Christopher. Stał tuż obok i przyglądał się tablicy. — Język ci ucięło? — ja po prostu nie miałam zamiaru ośmieszać się przed klasą. Tylko ona jako tako mnie szanowała. Postanowiłam nie zwracać na niego uwagi. Zaczęłam się zastanawiać, po co go narysowałam. Kiedy lekcja się skończyła, poszłam na stołówkę i dosiadłam się do Amber, która już na mnie czekała ze swoją sałatką. Była wegetarianką i tylko jak widziała mięso, dostawała ataku.

— Będziesz musiała przeżyć. — stuknęłam palcem w swoje pudełko śniadaniowe, w którym znajdowały się kanapki z szynką i serem.

— Dobrze, że szynka. A nie kebab, tak jak Gabriel. — wskazała kciukiem dwa stoliki za nami.

— Aha. — jedyne co przyszło mi do głowy, kiedy zobaczyłam co oni jedzą. — Mam problem.

— Jaki? — uśmiechnęła się, nie wiedzieć czemu.

— Co to za uśmiech? — zapytałam lekko przerażona.

— Może jakiś chłopak zaprosił cię na randkę i potrzebujesz rady? — zasugerowała.

— Ta, jasne. Chyba w moich snach. — przewróciłam oczami — Nie. Problem jest z chłopakiem, ale tym, którego narysowałam. — spojrzała na mnie z pod byka.

— No nie patrz tak! Ja naprawdę mam problem...

— W czym rzecz? — rozłożyła ręce. Już miałam odpowiedzieć, kiedy na mojej głowie wylądował sok pomarańczowy. Jak mogłam się domyślić, był to Matt.

— Oszalałeś?!— wydarła się na niego moja przyjaciółka, a ja wycierałam się serwetką.

— Spokojnie mała, ciebie nie ruszymy. Na twoim miejscu, nie zadawałbym się z tym... czymś. — splunął na mnie. Miałam ochotę wstać i przyłożyć mu najmocniej, jak potrafiłam, ale nie miałam na tyle odwagi, aby to zrobić.

— Dupek. — rzuciła oschle Amber. — Chodź do łazienki. — powiedziała i pociągnęła mnie za rękę. Amber nosiła ze sobą różne rzeczy, ale kiedy wyciągnęła suszarkę i szampon zaczęłam się śmiać.

— No co? Zawsze się przyda. — wzruszyła ramionami. — To jaki jest ten twój problem?

— Ja go widzę Amber i słyszę. Jestem chora! — krzyknęłam niechcący.

— Racja, tylko chorzy ludzie rozmawiają z rysunkami i je widzą... Może to z niewyspania? — w tym samym czasie ja myłam włosy.

— Nie, dzisiaj jestem wypoczęta, a i tak pojawił się na matematyce. Muszę pogadać z mamą, żeby zabrała mnie do psychologa, a on skierował do psychiatry. Da mi jakieś proszki i po sprawie. — podniosłam głowę, a dziewczyna zaczęła suszyć moje włosy.

— Myślisz? A może to duch i istnieje? — roześmiała się. Moje kąciki ust powędrowały do góry.

— Chciałabym, żeby to była prawda. Nie musiałabym się martwić, że zwariowałam. — w tym momencie do łazienki wszedł Christopher.

— To damska. — rzuciłam.

— Co?— zapytała Amber.

— Mówiłam ci, że go widzę! Właśnie tu wszedł.

— Serio? Gdzie jest? — zaczęła machać w powietrzu rękami.

— Nie wierzysz mi.

— Wierzę!

— To nie było pytanie. — powiedziałam zrezygnowana i skierowałam wzrok na blondyna. On tylko wzruszył ramionami. Amber skończyła suszyć moje włosy i rozstałyśmy się w złej atmosferze. Schodząc ze schodów, ktoś podłożył mi nogę, a ja niefortunnie wpadłam w ramiona Gabriela. Jeszcze tego brakowało...

— Rose.

— Gabe. — prychnęłam.

— Nic ci nie jest? — zaraz co? On tak na serio? Woow.

— Nie, dzięki. — pokręciłam głową i uwolniłam się z jego uścisku. Przyznam, to było dziwne. Zachował się tak, bo było mu mnie żal? Czy może tylko przy Matthew się tak nade mną znęcał?

Nieważne, to i tak nic nie znaczyło. Miałam teraz ważniejszy problem, niż refleksje na temat Gabriela.

***

Po szkole udałam się do parku na spacer z psem sąsiadki. Jamnik, który wabił się Sasuage. Juliet ma poczucie humoru. Odpięłam psa ze smyczy, aby się wybiegał, a sama usiadłam na pobliskiej ławce.

— Co to za akcja wcześniej?— Boże, pomocy. Mój umysł jest głupszy niż ustawa przewiduje.

— Hmm?

— Z tym rudzielcem. — powiedział Chris, nie wkładając w to żadnych emocji.

— On ma brązowe włosy. — uniosłam brwi. — A co, zazdrosny? — nie wierzyłam w siebie. Czy ja naprawdę pytałam się sama siebie o takie rzeczy?

— Trochę. W końcu to ja jestem twoim „ideałem". — westchnął teatralnie.

— Co z tego? Nie istniejesz, a ja mimo, że wiem, że nie powinnam mówić sama do siebie, nadal to robię!

— Mówisz do mnie, nie do siebie. — Zamrugał i uśmiechnął się łobuzersko.

— Czemu masz inne ciuchy niż ci narysowałam?

— Nie wiem czy wiesz, ale ludzie z reguły je zmieniają co jakiś czas. Na przykład codziennie. — sprostował w ironiczny sposób.

— Przecież ty nie istniejesz! — uderzyłam otwartą dłonią w deskę.

— Dziewczyno, przestań to ciągle powtarzać. Racja nie istnieję, ale to ty chcesz żeby tak było, więc wymyślasz mnie sobie, a ja uzależniony od ciebie zjawiam się za każdym razem. To chyba ty masz problem, nie ja. — rozłożył ręce w geście obronnym.

— Racja, mam problem. Z tobą! I muszę coś z tym zrobić.

— Dobrze się pani czuje? — zapytał przechodzący staruszek. Poczułam, jak oblewają mnie rumieńce.

— Eee... Tak, tak. Ja... Tylko czasami muszę się pokłócić sama ze sobą. — wytłumaczyłam. W zasadzie tak było.

— W zasadzie to fenoloftaleina. — zażartował Chris. Miałam na twarzy wypisane „WTF?", tak sądzę.

— Sasuage! — zawołałam, a psina od razu przybiegła, merdając ogonkiem. — Wracamy do domu, no wracamy. — głaskałam go po pyszczku.

— Ciekawe imię. Myślisz, że Juliet przerobi go na kiełbasę? — patrzył na psa, jak na eksponat. Wciągnęłam powietrze, udałam, że tego nie słyszę i skierowałam się do domu.

* * *

— Wróciłam! — w kuchni unosił się zapach mojej ulubionej potrawy. Spaghetti. — Mniam! — wepchnęłam palec do sosu.

— Zostaw, jeszcze nie gotowe. — skarciła mnie mama.

— Gdzie Theo i tata?

— Pojechali kupić nowy telewizor. — zdziwiłam się.

— Telewizor? Po co? Przecież ten jest dobry.

— Dla Theo, do jego pokoju.

— Co?! Dlaczego on będzie mieć telewizor, a ja nie?

— Kochanie, nie zachowuj się jak rozkapryszone dziecko. — to było nie fair.

— Może dla odmiany zrobicie coś dla mnie? — zaproponowałam, łudząc się, że coś wskóram.

— A co ty byś chciała, moja droga Rosemary?

— Od razu rozmaryn. — skomentował mój rysunkowy przyjaciel.

— Zabierzcie mnie do psychologa. — zrobiłam minę szczeniaczka.

— Coś ci się w główce poprzestawiało? Nigdy, idź do szkolnego. — wsypała przyprawy do sosu.

— No właśnie się poprzestawiało. — spojrzałam na Chrisa, który chyba się obraził. — Szkolny mi nie pomoże! Proszę. — ale ona ani drgnęła. — Mamo.. Mamusiu.. — uczepiłam się jej ramienia. Po chwili ustąpiła.

— No już dobrze, dobrze! Zabiorę cię do tego psychologa. Zadzwonię później i umówię cię na wizytę, tylko już tak nie stękaj. — wykonałam zwycięski ruch ręką.

— Kocham cię! — przytuliłam ją i szczęśliwa usiadłam do stołu, aby poczekać na posiłek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro