Wszystko się pojebało
Budynek Ośrodka, co tu dużo mówić, umieszczony był na zadupiu. Prawie dziesięć kilometrów do najbliższego miasta, gęsty las wokół i dziurawa jak sito droga wiodąca w znacznej części przez pola. Jednym słowem Publiczny Szpital Psychiatryczny imienia świętej Joanny d'Arc, zwany przez mieszkańców po prostu Ośrodkiem, w zimie, nie tylko podczas pandemii, bywał odcięty od świata na kilka tygodni i otoczony całkowitą głuszą. W czasie cieplejszych miesięcy w okolicy pojawiali się jeszcze ludzie — nieliczni bogacze i wczasowicze, którzy przybywali korzystać z umieszczonego za płotem ogromnego pola golfowego połączonego z kompleksem wypoczynkowym. Z roku na rok pojawiało się ich jednak coraz mniej, a trawnik na polu golfowym był przycinany już tylko bezpośrednio przed przyjazdem nowych klientów.
Mimo że zimy w ostatnich latach nie obfitowały w śnieg, to były przede wszystkim mroźne, wietrzne i deszczowe. Droga prowadząca z Ośrodka do miasta była w tamtym okresie wręcz zalewana przez błoto i żwir z pobliskich pól, a panującej na niej gołoledzi nie niwelował nawet tani żużel, ponieważ żadne służby go na niej nie rozsypywały.
Właśnie taka deszczowa pora nastała i tego roku, akurat gdy trasa wiodąca do Ośrodka stała się nader uczęszczana. Bowiem wszyscy pacjenci, którzy znajdowali się w strefie szarej, to znaczy wymagającej jedynie lekkiej opieki lub przebywający w okresie dopasowywania leków, zostali odesłani do domów. W dzień po zapadnięciu tej decyzji niewielki parking przy Ośrodku zaroił się od ubłoconych karoserii samochodów, ustawionych zderzak przy zderzaku. A potem, samochód po samochodzie, pustoszał, tak samo jak ograbione z czego się tylko dało sale.
Tego popołudnia doszczętnie opustoszał także parking dla personelu. Gdy po wykładanym kostką podjeździe wytoczyło się niezdarnie czarne Audi pani Sandry, która zgodnie z obietnicą została oddelegowana jako wsparcie w odległym o dziesiątki kilometrów Domu Pomocy Społecznej, obserwująca jak zwykle wszystko zza okna Konserwatywka poczuła, że nadchodzi początek bardzo, bardzo dziwnego okresu.
Została z nimi już tylko Berta. Stara, dobra Berta, która pozostawała w Ośrodku jedynym przedstawicielem personelu i w związku z brakiem woźnego była odpowiedzialna niemalże za wszystko. Od wydawania pacjentom posiłków i lekarstw, po doglądanie centralnego ogrzewania — to wszystko było obowiązkiem Berty, która od lat zżyła się z Ośrodkiem tak niesamowicie, że właściwie w nim mieszkała.
Konserwatywka, wiedząc, jak wiele ciężaru spoczęło teraz na barkach kobiety, od razu podążyła do otwartego o tej porze pokoju dla pielęgniarek, z zapytaniem, czy nie potrzebna jest jej pomoc.
— Oh, jak miło z twojej strony — powiedziała Berta, gdy Konserwatywka skończyła mówić.
Była dosyć tęgą kobietą, jednak jej twarz, zaznaczona co najmniej dwoma dodatkowymi podbródkami, nigdy nie przestawała być pogodna i sympatyczna. Nie tak, jak u tej dziwki, Sandry, pomyślała Konserwatywka i natychmiast wymierzyła sobie mentalny policzek za użycie, nawet w myślach, tak obelżywego określenia wobec swojego bliźniego.
— Na razie daję sobie radę. Ale później, przy kolacji, na pewno zawołam cię, gdy będziesz potrzebna — orzekła Berta, schodząc ze swojego obrotowego fotela i poklepując delikatnie Konserwatywkę po głowie, zupełnie jakby ta była kilkuletnim dzieckiem, a nie niespełna dwudziestopięcioletnią kobietą.
Konserwatywka zarumieniła się i wyszła, mnąc w dłoniach materiał swojej kwiecistej sukienki. Na świetlicy jak zwykle zobaczyła siedzącego przy stoliku w kącie Zoomera, którego czerwona konsola, zdająca się o wiele za małą w porównaniu do jego przerośniętych rąk, wydawała charakterystyczną melodyjkę. Całkowicie go ignorując, dziewczyna skierowała się najpierw do pokoju dziewcząt, a następnie, gdy nie zastała tam całkowicie nikogo, do kwatery chłopców. Tam również nie uświadczyła żywej duszy, pomijając bzyczące stado much wirujące nad stertą brudnej bielizny na podłodze. Konserwatywka skromnie odwróciła wzrok od tego widoku, rumieniąc się i wstydliwie zakrywając dłonią usta. Wyszła z powrotem na korytarz, a słysząc w nim jedynie melodyjkę dochodzącą ze świetlicy, wróciła do Zoomera.
Stanęła nad nim, lecz zanim zwróciła na siebie jego uwagę, przez chwilę biła się z myślami. Nie lubiła tego chłopaka, który mył się tylko, gdy ktoś z opieki właściwie wręcz mu to nakazywał i który ciągle chodził w jednym i tym samym przepoconym t-shircie. Skrzywiła się, zauważając olbrzymie wypryski na jego oświetlanej przez malutki ekran twarzy, lecz w końcu szturchnęła jego nogę czubkiem buta.
To nie wystarczyło. Kopnęła go w piszczel.
— Ała! Co ty sobie myślisz kurwa!
Zoomer natychmiast poderwał się ze swojego miejsca, a ona przyglądała mu się spod przymrużonych powiek.
— Przecież wiesz, jakie obowiązują tu zasady. Żadnych przekleństw — powiedziała spokojnie i z udawaną słodyczą w głosie.
— Gówno mnie obchodzą te zasady! — wrzasnął chłopak jeszcze raz i usiadł z powrotem na świetlicowym krześle, wracając do swojej konsoli. Kopnęła go ponownie. — Czego ty ode mnie chcesz?!
— Gdzie są wszyscy? — zapytała, nie siląc się już nawet na miły ton.
— Poszli organizować jakieś zebranie — prychnął jej w odpowiedzi.
Konserwatywka zachłysnęła się powietrzem. Zebranie, o którym nikt jej nie poinformował? W kącikach oczu pojawiły się jej łzy wściekłości, a na twarz wstąpił lekki rumieniec.
— Jakie zebranie? I dlaczego ciebie tam nie ma?
— Nie obchodzą mnie ich sprawy. — Wzruszył ramionami. — Chcieli naradzić się w sprawie tego, co tu się ostatnio dzieje. Ale mi to wszystko wisi.
— Gdzie?
Zoomer, widocznie już zniecierpliwiony jej pytaniami, przewrócił oczami.
— W piwnicy u Cheemsa.
Konserwatywka zdziwiła się, jednak nie dała tego po sobie poznać. Segment niebieski, w którym się znajdowali, był na tyle rozbudowany, że funkcjonował właściwie jak osobny organizm wewnątrz kompleksu Ośrodka. Miało to służyć odizolowaniu pacjentów z różnych stref, ale też było bardzo praktyczne w utrzymaniu całodobowego oddziału. Ich segment, oprócz własnej stołówki i kuchni, posiadał także osobną kotłownię i piwnicę, do których można było dostać się jedynie od strony korytarza przy męskiej kwaterze. Kotłownia pozostawała dla nich zamknięta przez cały czas, jednak piwnica, która za życia ich woźnego była wręcz jego królestwem, teraz pozostawała okupowana przez jego psa, który, jak było powszechnie wiadomo, nie tylko nie wyściubiał stamtąd nosa, ale także smętnym ujadaniem odstraszał każdego, kto chociaż zbliżył się do terytorium jego byłego pana. Dlatego takim zaskoczeniem dla Konserwatywki było, że miejsce spotkania mieszkańców strefy niebieskiej znalazło się właśnie tam.
Szybko jednak przekalkulowała sobie wszystko w głowie i zerkając przedtem, czy Berta nadal siedzi za biurkiem w swoim gabinecie, chwyciła Zoomera (nie bez wewnętrznych oporów) za przegub dłoni, ściągając chłopaka z krzesła.
— Idziemy na to zebranie! — zarządziła, ciągnąc go za sobą.
Chłopak jęknął, wzdychając przeciągle. Wiedział jednak, że nie było sensu się sprzeczać. Nawet jeśli da się zaciągnąć do piwnicy, to Berta i tak lada chwila zorientuje się, że oddział świeci pustkami. Kiedy dowie się, że Cheems już nie strzeże swoich włości tak jak wcześniej, pewnie wygoni ich wszystkich do swoich kwater, a piwnicę zamknie na klucz. Pomyślał, że może to i lepiej.
Wiedza o tym, że Cheems przeszedł z pierwszego do drugiego etapu żałoby i dał już sobie spokój z ujadaniem na każdego, kto zbliży się do piwnicznych schodów, na początku była pieczołowicie przekazywana tylko zaufanym uszom. To, że Konserwatywka dowiedziała się o tym dopiero przed chwilą, świadczyło, że metoda ta okazała się dość skuteczna.
Zoomer nie potrafił zrozumieć tej dziewczyny. Raz wydawała się potulną, wręcz dziecinnie delikatną osóbką, a kiedy indziej miało się wrażenie, że przemawia przez nią sam diabeł. Gdy znajdowała się w tym pierwszym stanie, można nią było pomiatać do woli, jednak gdy przychodziło co do czego, nawet Baby Girl często ulegała jej furii.
Drzwi do piwnicy były otwarte. Za nimi mieściły się strome, kamienne schody, widoczne jedynie dzięki światłu padającemu z korytarza. Z dołu dobiegały chichoty i śmiechy.
— Nie brzmi to jak zebranie — mruknęła pod nosem Konserwatywka. — Idź pierwszy.
Zoomer wzruszył ramionami i oświetlając sobie pojedyncze stopnie skąpym blaskiem z ekranu konsoli, ostrożnie zaczął schodzić na dół. W piwnicy cisza zaległa jeszcze zanim zdążył postawić nogę na ostatnim stopniu. Wszyscy zebrani, usadowieni w kole na drewnianych, szkolnych krzesłach o niepewnym wyglądzie, nie patrzyli jednak na niego, a na postać za jego plecami.
— Co tu się wyprawia! — wrzasnęła Konserwatywka na całe gardło. Zoomer aż podskoczył. — Czemu nikt mnie o tym nie poinformował? — Jej piskliwy głosik odbijał się echem w małym pomieszczeniu.
— Nie drzyj tak mordy! — sprowadziła ją do pionu Baby Girl, robiąc to niewiele ciszej. — Jak już przyszłaś, to siadaj.
Przez chwilę mierzyły się błyszczącymi w półmroku spojrzeniami, od których włos stawał dęba. Konserwatywka jednak nie powiedziała nic więcej. Z miną sugerującą, że obraża się na cały świat, zajęła ostatnie wolne krzesełko w kręgu. Zoomer zadowolił się miejscem na podłodze, gdzie po wypełnieniu misji przyprowadzenia dziewczyny na spotkanie mógł z powrotem oddać się swojej konsoli. Obok, przy wyłączonym telewizorze kablowym, zwinięty w kulkę leżał Cheems, który wydawał się spać.
— Jeszcze nie zaczęliśmy — powiedziała pocieszającym głosem Alternatywka, obok której zasiadła dziewczyna w błękitnej sukience w kwiatki.
— Ale skoro pofatygowali się tu już wszyscy — dodała Baby Girl — to chyba już możemy.
Od strony siedzących obok siebie ramię w ramię Doomera i Chada rozległ się pomruk aprobaty. Baby Girl odchrząknęła, przybierając wygodniejszą pozycję. Po chwili zaczęła mówić.
— Jak sami widzicie, wszystko się pojebało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro