Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Pełna miska Cheemsa


Konserwatywka, kiedy tylko nie trwał jeden z jej kolejnych napadów bezmyślnego obżarstwa, była jedyną osobą, która troszczyła się, żeby cały oddział miał co jeść, pić i w co się ubrać. Regularnie także wyganiała Zoomera do łazienki, by, mimo że nie było ciepłej wody, choć odrobinę się odświeżył. Kilka razy dziennie zaglądała także do zamkniętej w izolatce pielęgniarki Berty, dbając o jej potrzeby fizjologiczne i żeby od zbyt mocnego skrępowania w jednej pozycji nie nabawiła się odleżyn. Jednym słowem: drobna, jasnowłosa kobieta stała się niewidocznym duchem-opiekunem, krążacym jak cień po budynku.

– Jedz, to najlepsza karma. Znaleźliśmy w składziku, pielęgniarki chowały ją dobre kilka miesięcy! Musisz zjeść, zanim się przeterminuje – przekonywała pewnego dnia Cheemsa, klęcząc w pogrążonej w mroku piwnicy.

Próbowała zmusić go do zjedzenia choć małej porcji pożywienia, bo pies od kilku dni pozostawiał miskę pełną po brzegi. Tego dnia także nie poświęcił jedzeniu nawet jednego niucha nosem. Konserwatywka wiedziała, że najbliższy czas coś z tym zrobić, bo Cheems był bowiem na dobrej drodze, by jej tu, kurde, zemrzeć.

– No dalej, piesku. Jednego dziaba – zachęcała dalej.

Cheems popatrzył na nią lśniącymi w mroku oczyma, po czym nakrył pysk łapami, jednoznacznie odmawiając dalszej współpracy. Westchnęła. Podrapała psa za uchem, odsuwając miskę spod jego nosa. Przynajmniej na jakiś czas – nie miała w zwyczaju się poddawać.

By zrozumieć, co tak naprawdę działo się z Cheemsem w tamtym okresie, trzeba by przenieść się z opowieścią kilka miesięcy wstecz, do upalnego lata minionego roku. Wtedy pies nie przejawiał jeszcze żadnego z symptomów swojej przgnębiającej chandry, którą pielęgniarkom zdarzało się nawet nazywać depresją. Był po prostu zwykłą, wesołą psiną, która umilała pacjentom pobyt na oddziale i pracowała w ramach dogoterapii. Zwierzę posiadało także właściciela i opiekuna.

Piwnica Ośrodka nie wyglądała wtedy tak, jak teraz. Była czysta, zadbana, wszystkie narzędzia stały uporządkowane w oznaczonych pudłach. Postawiony na stołku telewizor odbierał tylko trzy programy, jednak nawet przez ściany słychać było jego wesołe turkotanie. Piwnica stanowiła królestwo woźnego.

Był on, zupełnie jak jego pies, zdyscyplinowanym, pogodnym mężczyzną, będącym na każde zawołanie reszty personelu. Zajmował się wszystkim, od drobnych napraw i dbania o wentylację w lecie, po poważne usterki i odśnieżanie parkingu w zimie. Znał budynek Ośrodka jak własną kieszeń i, podobnie jak w przypadku Berty, zdarzało mu się zostawać w nim na noc, szczególnie gdy zimowe śnieżyce zamieniały trasę do szpitala w drogę nie do pokonania.

Nikt nie wiedział jednak o mrocznej przeszłości pana Stasia, która, gdyby tylko cofnąć się kilka lat wstecz, zapewniałaby mu łóżko w jednej z sal podobnych do kwater Ośrodka. Pan Stanisław bowiem od nastoletnich lat pił na umór. Gorzkie są skazy na psychice, które wynosimy z wieku młodzieńczego, a dla pana Stanisława jedną z nich była łatwość popadania w różnego rodzaju nałogi. Miał zresztą ku temu pewne predyspozycje, ponieważ wszyscy jego przodkowie męskiej linii zmagali się z nałogiem. Ale choć jako młody chłopiec na własne oczy widział tragiczne skutki nadużywania alkoholu, sam nie był w stanie uciec z pułapki.

Wyswobodził się z niej dopiero na kilka miesięcy przed rozpoczęciem pracy w Ośrodku. Po trzech odwykach, godzinach sesji terapeutycznych i wielu wyrzeczeniach, Stanisław mógł powiedzieć, że w końcu jest wolny. Oczywiście, nie od wszystkich nałogów, bo palić nie przestał nawet na moment. Czynnie dokładał się do papierosowego kolektywu utrzymywanego w ładzie przez Baby Girl, a dzięki temu udało mu się nawet spalać nieco mniej, ponieważ różowowłosa nagminnie przywłaszczała sobie jego przydział.

Pan Stanisław, wkrótce po sukcesywnym zakończeniu odwyku, znalazł pracę w Ośrodku i wydawało się mu, że oto nastąpił najszczęśliwszy okres w jego życiu – miał w końcu za co żyć, czym opłacić mieszkanie. Humor poprawiał mu się za każdym razem, gdy któraś z pielęgniarek wymieniała mu, co danego dnia było do zrobienia. W końcu był komuś potrzebny! Dostał nawet do własnego użytku niewielką piwnicę, odrobinę ciasną i mroczną, ale lada chwila zorganizował ją tak, by czuć się jak u siebie.

No, i był jeszcze pies. Cheems miał trafić do Ośrodka tylko na chwilę – jako element eksperymentalnej dogoterapii jaką prowadzono na oddziale zamkniętym przez kilka tygodni. Przyjechał do Szpitala Psychiatrycznego imienia św. Joanny D'Arc razem z kilkoma innymi psami, ale kiedy sesje dogoterapii dobiegły końca, a właściciele zwierząt załadowali je wszystkie do furgonetki i odjechali, okazało się, że jeden psiak przez przypadek w Ośrodku pozostał. Mały Cheems, wesoły i energiczny, ukrył się w stosie nieświeżych ubrań w męskiej kwaterze, zapalczywie je obwąchując.

Berta od razu zadzwoniła do psich opiekunów z zapytaniem o zgubę, ci jednak stwierdzili, że są już daleko i szkoda im nadkładać drogi, a w ogóle to taki pies jak Cheems doskonale sprawdzi się na oddziale. A więc został.

Woźny zorganizował mu legowisko w swojej kanciapie, dbając o karmę, miskę z wodą i spacery, a Cheems przynosił oddziałowi trochę rozrywki, odrapując drzwi, gryząc nogi krzeseł i co jakiś czas załatwiając się w korytarzu. Pan Stanisław wszystko to regularnie czyścił i naprawiał, i tak sobie żyli. Bez żadnych szczególnych niepokojów, oprócz tych, które codziennie fundowali pacjenci Ośrodka.

Aż do pewnego dnia, w którym w szpitalu pojawiła się nowa pielęgniarka. Sandra Cichowska, kobieta w średnim wieku, jednak z gatunku tych, których uroda dojrzewa, a nie starzeje się. W kilka dni zjednała sobie męską część pacjentów, uśmiechając się promiennie ustami pociągniętymi jasnoczerwoną szminką. Nie minęło dużo czasu, aż woźny Stanisław, jedyny mężczyzna wśród personelu, także poległ w walce z wdziękami długonogiej Sandry.

I, podczas gdy dla zauroczonych nią pacjentów jak Zoomer czy Chad, relacja z pielęgniarką pozostawała jedynie w sferze wyobraźni, pan Stanisław przeszedł w tej kwestii do poważniejszych kroków. Sandra co tydzień otrzymywała bukiet ciętych kwiatów, w przerwie woźny zagadywał ją i oferował słodkości do wspólnie pitej kawy. Wreszcie przeszedł do propozycji spotkania poza pracą i legenda głosi, że pielęgniarka raz czy dwa się zgodziła.

Stan ten trwał przez jakieś dwa miesiące. W tym czasie cały oddział kibicował panu Stanisławowi, Baby Girl podjęła nawet kroki, by wspomóc woźnego w rzucaniu palenia. Twierdziła, że stanie się wtedy bardziej atrakcyjny. Stanisława czekał jednak zawód.

Sandrze przestały się podobać kwiatowe prezenty i czekoladki, a także codzienne zagadywanie w trakcie przerw. Nagle stała się oschła i jednoznacznie przekazała panu Stanisławowi, żeby trzymał się od niej z daleka. Po wszystkim Baby Girl stwierdziła, że zawsze przeczuwała, jaka z niej suka.

Woźny pozostawał jednak niepocieszony. Znikał na długo w swojej kanciapie razem z Cheemsem i zupełnie przestało go obchodzić, że Baby Girl zagarnia niemal cały jego przydział papierosów. Tylko pies, który przebywał z nim godzinami w piwnicy Ośrodka wiedział, jak mocno mężczyzna to wszystko przeżył. Berta zaczęła podejrzewać nawet, że woźny wrócił do picia. Ze wszystkich pielęgniarek, tylko ona znała jego mroczną przeszłość. Nie wiadomo, czy jej podejrzenia stanowiły prawdę, jednak faktem było, że pan Stanisław przychodził do pracy jakby na kacu. Nie wiadomo, czy fizycznym, czy emocjonalnym.

W tym czasie na mężczyźnie odbiły się także lata ciągłego picia. Rzeczywiście czuł się coraz gorzej, jednak dopóki ciągłe biegunki nie zmusiły go do wzięcia wolnego, wzbraniał się od wizyty u lekarza jak tylko mógł. W końcu, gdy podczas wypróżniania się w toalecie zobaczył krew, naprawdę się przestraszył. Jadąc do przychodni odkrył, że robi mu się słabo.

Przepisano mu doraźne leki i zlecono kolonoskopię. Na samą myśl o badaniu ściskało go w brzuchu i czuł się gorzej. W ustach non stop czuł smak taniego wina. Co, jeśli sięgnąłby po butelkę? To pomogłoby mu ukoić zmysły. Ale nie, nie mógł. Nie przy lekach.

Berta zaoferowała się, że odwiezie go do szpitala. Samo utrzymanie surowej diety już kilka dni przed wymagało od woźnego psychicznego poświęcenia. Chęć napicia się alkoholu wciąż powracała. Przyjechał pod Ośrodek swoim rozklekotanym oplem. Miał czekać na Bertę na zewnątrz, ale wszedł do środka, by przywitać się chociaż z Cheemsem. Pies powitał go, jednak z pewnym przygnębieniem, jakby przeczuwał, że dzieje się coś złego. Choć, skoro przez chorobowe woźnego nie wiedzieli się kilka dni, powinien się przecież cieszyć jak dzikus. Mężczyzna pogładził psa po głowie.

– Widzisz, piesku – powiedział. – Wszystko się pokomplikowało. Ale może niedługo wróci do normy.

Te słowa mogły być dla niego przekleństwem, choć wyroki boskie, które zdecydowały, że u pana Stanisława wykryty zostanie nowotwór jelita grubego, musiały zapaść o wiele wcześniej. Rokowania oraz przebieg leczenia, wizja załatwiania się do papierowego worka, sprawiły, że następnego dnia po poznaniu wyników badań woźny rzeczywiście sięgnął po butelkę.

A tego samego wieczora już nie żył.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro