Rozdział 4. Światło
Chłodny poranek.
Bezkresny horyzont napełniał się z wolna różami i czerwieniami jutrzenki.
Jak okiem sięgnąć, bezkresne morze polnych kwiatów faluje na wietrze, chyląc swoje pąki ku ziemi w głębokich pokłonach.
Ciszę napełnia miarowy tętent kopyt, dudniących o zmarzniętą jeszcze ziemię.
Zimne powietrze przecina niczym wypuszczona z łuku strzała, pędząca na jednorożcu postać.
Jej płaszcz trzepocze niespokojnie na wietrze, powiewając gdzieś daleko za nią.
Zsunięty na plecy kaptur odsłania złocące się w pierwszych promieniach słońca niesforne kosmyki, które goniąc za wiatrem wysunęły się z luźnego warkocza.
Natomiast twarz mogła sama uchodzić za świetlistą gwiazdę.
Biała jak mleko skóra zaróżowiła się niczym pierwsze kwiaty migdałowca od zimnego wiatru, smagającego wysokie kości policzkowe.
Malinowe usta rozciągnęły się w szczerym uśmiechu, ukazując śnieżnobiałe zęby śmiejące się do wschodzącego słońca, które oświetlało przybyszowi drogę.
Jednak to, co najbardziej mogło urzec jakiegoś przypadkowego wędrowca, który goniąc za wschodzącą gwiazdą dotarł aż na to pustkowie, były jej oczy.
Nie były one turkusowe jak głębia oceanu.
Ani czekoladowe jak świeżo zmielona kawa.
Były błękitne.
Miały w sobie blask i niespotykany spokój, podobny do gładkiej tafli czystego jeziora.
Jednocześnie jednak biła z nich niepohamowana radość i jakaś dziwna, nie dająca się do końca wytłumaczyć nadzieja.
Co jednak było najdziwniejsze, te oczy były również pełne powagi i potęgi, jak gdyby postać ta była królową dumnie jadącą zwiedzać swe posiadłości.
Każdy kwiat, każde źdźbło trawy czy krzak zdawał się ustępować z drogi i bić głębokie pokłony swojemu władcy, który obdarzał łaskawym uśmiechem wielką łąkę.
Postać jednak, wjechawszy na spore wzgórze, zatrzymała się i zsiadła ze swojego wierzchowca.
Z jednej strony wzniesienia, w oddali, było widać wznoszące się aż do ciemnego jeszcze nieba kopuły zamku. Poniżej murów, miasto z wolna budziło się do życia. Kramarze rozkładali swoje stoiska, kobiety otwierały okiennice, a koty wdrapywały się po stromych dachach, aby wygrzewać się w pierwszych przyjemnie grzejących promieniach słońca.
Jeździec odwrócił się do swojego towarzysza, spokojnie skubiącego trawę.
-Szkoda wyjeżdżać, co, Marcy?
Jej głos jednocześnie potwierdzał, ale i zaprzeczał swoją wesołością tym słowom.
Ciężko zostawiać swój drugi, albo i pierwszy dom.
Choćby był pełen nierówności i niesprawiedliwości.
Choćby drżał o swoje jutro.
Choćby wołał o śmierć dynastii, która go oszukała.
Lecz zawsze istnieje druga strona medalu.
Z drugiej strony wzgórza rozciągał się zupełnie inny świat.
Na południu stał nieco obskórny zamek Johansenów, który majaczył gdzieś w jej wspomnieniach z wczesnego dzieciństwa.
Pomiędzy ciągnącym się kilometrami Lasem Pewnej Śmierci a wysokimi wzgórzami, biegnącymi na granicy ziem Johansenów, istniał świat, którego nie było na żadnej mapie.
W szerokiej dolinie płynęła srebrzysta rzeka, rozlewając się leniwie na boki.
Wzdłuż brzegu ciągnęły się rzędy małych domków, wysmukłych wież, ociekających złotem pałaców i szmaragdowych pól.
Zza najdalszej góry wychodziła właśnie złocista tarcza słoneczna, która oświetlała wysmukły, czarny zamek z lśniącego granitu, wznoszący się gdzieś na skraju horyzontu.
Uśmiechnęła się.
Tyle lat Star nawet nie wiedziała o istnieniu tej krainy, wymazanej z kart historii.
Dosiadła więc swego jednorożca i ściągnąwszy lejce, przez chwilę stała i obejmowała wzrokiem cały ten nowy świat jak jastrząb szukający swojej zdobyczy.
Była przy tym podobna do gwiazdy, zawieszonej gdzieś wysoko na nieboskłonie, dumna, silna i piękna.
Po raz pierwszy raz w życiu.
Tak narodziłam się ja.
Star II.
Nadal odważna.
Nadal waleczna.
Nadal pragnąca zemsty.
Może ciut bardziej doświadczona.
Lecz przede wszystkim pełna niezwykłego zapału i chęci do życia, które kazały jej biec przed siebie, zdobywać świat i walczyć o swoje.
Star I powiedziałaby, że to miłość.
I miała by w tym pełną rację.
Ale ja mam jeszcze pewien cel.
Zabić potwora.
-Ruszaj, Marceline!
***
Smocze skrzydła rozcinają zestalone chłodem powietrze.
Zimny wiatr smaga mnie w twarz raz za razem.
Nie ważne.
Nurkuję w białych obłokach.
I pikuję w dół.
Szybko.
Szybciej.
I szybciej.
-Teraz!
Nachos rozłożył wielkie skrzydła.
Znów lecimy spokojnym lotem, muskając ledwie puszyste chmury.
Spoglądam przed siebie.
Różana poświata powoli rozświetla pogrążony w mroku świat.
Powietrze zaczyna się delikatnie rozgrzewać.
Mewni jest jeszcze zanurzona w nocnych ciemnościach.
Z jednym wyjątkiem.
Najwyższej wieży pałacu, która posiadała jedno jedyne, wielkie okno.
Pokryte witrażami okiennice były szeroko rozpostarte.
Właśnie wstaje świt.
-Nachos, czy ty to widzisz...?
Wydawało się, że znaleźliśmy się w najpiękniejszym miejscu na ziemi.
Ale coś tu nie pasowało.
Krzyki.
Popatrzyłem na dół.
Miasto było jeszcze prawie uśpione.
Okna były pozamykane.
Kramy puste.
Ulice ciche.
Poza jedną.
Tuż pod wysokimi murami stali jacyś ludzie.
Choć wiele z nich jeszcze było na wpół śpiących, ich spojrzenia były przepełnione nienawiścią.
Niektórzy z nich wykrzykiwali groźby i przekleństwa.
Mieli też transparentny, których jednak i tak nie mogłem przeczytać.
Ale coś zrozumiałem.
-Śmierć dynastii!
I wtedy oprzytomniałem.
Piosenka księżniczki.
Oni ich nienawidzą.
Króla.
Królowej.
I księżniczki.
Trzeba się pospieszyć.
-Nachos, do wieży!
Smok przysiadł na parapecie.
Jego szybki oddech tłumi nieco odległe krzyki, a z jego nozdrzy buchają kłęby pary.
Zeskakuję na ramę okienną.
Pokój jest ogromny.
Promienie słońca pełzną leniwie po ceglanych ścianach, które zdają się ciągnąć aż do gwiaździstego nieba, namalowanego na ogromnej kopule.
Wielkie, stare meble pokryte są grubą warstwą kurzu.
Jest wysoka szafa, z niedomykającami się, skrzypiącymi drzwiami, przez które wyglądają bogato zdobione sukienki.
Jest i pokrzywione krzesło przy biurku, na którym leży starannie zaklejona koperta.
Magiczny tusz skrzy się w słońcu.
Wreszcie jest piękny, rzeźbiony regał z setkami grubych tomów, oprawionych w tłoczoną skórę.
Na przeciwko okna, pod przeciwległą ścianą stało łoże z baldachimem, lekko poruszanym podmuchami wiatru.
Wokół niego zaś stały stosy książek.
To do niej niepodobne...
Powoli, i dość niepewnie zmierzam ku wielkiemu łóżku.
Co ja jej powiem?
"Zabroniłaś mi siebie szukać, a ja i tak włażę do twojego pokoju bez ostrzeżenia."
Ona chyba nawet jeszcze śpi.
Delikatnie odsłaniam woal okalający łóżko, starając się, by jej nie obudzić.
Lecz to, co widzę, wprawia mnie w całkowite osłupienie.
Na satynowej, śnieżnobiałej pościeli leży równie blada Hekapoo.
Jej ręce leżały luźno, wzdłuż jej tułowia.
Oczy miała zamknięte, ale nie zaciśnięte.
Na jej twarzy malował się jakiś przerażający spokój.
Wyglądała jak własny portret trumienny, nienaturalnie delikatna, poważna i spokojna.
Zerkam więc na jej płomień.
Ledwie się tli, jakby miał za moment zgasnąć.
Nagle przez okno wlatuje dziwny, zielonkawy podmuch.
Zamiast jednak zgasić płomyk, wznieca go nieznacznie.
- M-marco...? Co ty tu...?
Jej głos jest słaby i cichy.
***
Miałam dziś straszną wenę do opisów :P
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro