Rozdział 1. Decyzja
Cóż, każda cisza zostaje w końcu zakłócona.
Ciche dudnienie w drewniane drzwi roznosi się po pokoju.
Cisza.
Oczekiwanie.
Głuche uderzenia dudnią w mojej głowie.
Ktoś chyba nie zamierza odpuścić.
Znowu delikatne pukanie.
Ktoś chyba chciał być grzeczny.
Jak miło.
Ale ten ktoś nie zamierza czekać.
Drzwi w końcu uchylają się, i przez wąską szparę zagląda para wielkich, turkusowych oczu.
Oczu, które mnie świdrują, pragnąc odgadnąć moje myśli.
Nic z tego.
Co prawda nie umiem czytać w twoich myślach, ale ty również nie znasz moich.
Mamy 1:0, Jackie Lynn Thomas.
Musisz tu przyjść i ze mną rozmawiać.
"Marco? Czy...czy wszystko w porządku?"
Zabawne pytanie, platynowłosa.
Rozejrzyj się.
Twoje oczy wędrują po pokoju.
Teraz się zastanów.
Zajmuje ci to ułamek sekundy.
Bo dobrze wiesz, co jest nie w porządku.
"Gdzie jest Star? I co się stało z jej pokojem?"
To ciekawe, widzisz, bo ja również nie mam pojęcia.
***
"Marco? Co się stało ze Star?! I dlaczego w ścianie jest wielka dziura?!"
"Hej, co się właśnie tam na dole wydarzyło?"
"A Star? Gdzie ona jest?"
Chyba wypada coś powiedzieć.
Albo chociaż wstać, co też czynię.
Wszyscy się gapią.
Więc jednak muszę też coś mówić.
"Star...Odeszła."
I znowu wróciła błoga cisza.
Na jakieś 3 sekundy.
"CO?!"
Tak, pierwszy szok jednak bywa ciężki.
"Janna, przecież wszystko słyszałaś."
"Tak, ale nadal nie rozumiem co tu się dzieje?"
W końcu puszczają mi nerwy.
"Otóż Star musiała wrócić na Mewni. Nie wiadomo co się z nią dzieje, nie wiem nawet dlaczego zniknęła. Ach, no tak. Jeszcze jedno. Dowiedziałem się, że podobam się mojej najlepszej przyjaciółce! I co najlepsze, nic nie mogę z tym zrobić!"
Jestem zły.
Jestem okropnie zły.
Jestem strasznie wkurzony, i mam ochotę krzyczeć.
Na siebie.
Widziałem ją każdego dnia.
Dzieliłem z nią moje sekrety.
Przeżywałem z nią przygody.
Jak mogłem nie zauważyć?
Pomagała mi zdobyć Jackie.
Musiała patrzeć, jak ją całuję, przytulam, spędzam z nią czas.
Kłamała, abym był szczęśliwy.
Jak mogłem tego nie zauważyć?
I dzieje się coś niezwykłego.
Po mojej twarzy płyną łzy.
Więc to jest bezsilność.
Podnoszę oczy.
Wszyscy stoją zmieszani, patrzą po sobie, próbują się zebrać na jakieś słowa pociechy.
Bezskutecznie.
Janna stoi naprzeciw wielkiej dziury, patrząc gdzieś w dal. Dobrze wiem, że płacze.
Kelly nerwowo głaszcze włosy, próbując ukryć twarz w miętowej gęstwinie. Ale trudno ukryć coś, o czym wszyscy wiedzą.
Pony Head? Nawet ona nie potrafi się zebrać w takiej sytuacji.
Takiej, którą nazywa się beznadziejną.
Ale kogoś tu brakuje.
Kogo?
Odpowiada mi trzaśnięcie otwierających się drzwi.
W progu stoi uśpiony w turkusowych oczach tajfun.
Kiedy zdążyła stąd wyjść?
"Marco. Wstawaj."
Jackie zbliża się do mnie szybkim krokiem.
Jest na mnie zła? Ma prawo.
Czy zamierzam się jej teraz słuchać? Raczej nie mam ochoty się ruszać.
Spuszczam wzrok i obracam się bokiem.
Potrzebuję czasu.
Lecz ona mi go nie daje.
Łapie mnie za nadgarstek, zmuszając mnie do patrzenia jej w oczy.
"Rusz się, Diaz. Nie możesz jej tak zostawić."
W moją rękę wciska jakiś zimny, metalowy przedmiot.
Nożyce.
Nie byle jakie zresztą.
Międzywymiarowe.
Chyba właśnie tak rodzi się nadzieja.
"Słuchaj, nie interesuje mnie co właśnie zaszło między tobą a Star, ale wiem jedno. Ta dziewczyna jest kimś naprawdę wyjątkowym, szczególnie dla ciebie. Więc przestań zachowywać się jak jakiś nieudacznik. Ona potrzebuje pomocy. Twojej...
Obraca się i spogląda na resztę osób.
"...I waszej. Przestańcie. Tak, wy. Janna, Kelly i Pony Head. I Marco. Skończcie się mazać i zacznijcie coś robić. Jej los zależy teraz od nas."
Jestem wstrząśnięty.
To była dość brutalna pobudka.
Obracam w dłoniach magiczne narzędzie.
Chłód gładkiego, lśniącego metalu przenika mnie dreszczem.
Smuga światła załamuje się w grawerowanych literach, tworzących moje imię.
Kiedyś zobaczyłem w tych ostrzach odbicie kogoś wyjątkowego.
Kogoś, dla kogo byłem w stanie zostawić wszystko, co miałem.
Masz los w swoich rękach, Marco Diaz.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro