Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2 - Niespodziewany gość

Marsylia, rok 1725

Koniec pierwszej połowy sierpnia był bardzo ciepły. Słońce przemierzało bezchmurne niebo, wysuszając na wiór wszystko pod sobą. Włączając w to zapał młodej dziewczyny i muszkietera. Właściwie to byłego już muszkietera.

Mężczyzna wytarł dłoń o oliwkową, luźną koszulę i poprawił palcami zakręconego ku górze miedzianego wąsa. Nie spuszczał przymrużonego wzroku z oczu dziewczyny, kolorem przypominających morze rozciągające się za jej plecami. Urocza, nieco dziecinna twarz o jasnej barwie, oprószona piegami, słonecznym rumieńcem i potem, nie pasowała do grymasu złości, który się na nią zakradł. Nie pasowała też do skromnego stroju służącej, który ograniczał jej ruchy i zbyt mocno ściskał obolałe żebra.

Oboje dyszeli, garbiąc się, ale nie spuszczając szpad zbyt nisko, by drugie nie miało okazji do łatwego ciosu. Pył unosił się nad wyschniętą ziemią, wzniecany ich krokami. Oblepiał wilgotne od potu twarze i przedramiona, napięte, drżące z bólu i skupione na walce.

Dziewczyna poprowadziła ostrze swojej szpady z góry, w kierunku lewego boku oponenta, zmuszając go do zasłony i szybkiej odpowiedzi. Jej szczupła figura i wzrost nieprzekraczający metra siedemdziesięciu, mimo krępującego ubioru, pozwalały na szybkość i zwinność podczas walki. Mężczyzna jednak, mimo dość topornej postawy i przeszło czterdziestoletnich kości, zdecydowanie prowadził doświadczeniem.

Zwinnie poprowadził cięcie przeciwniczki po swoim ostrzu, wytrącając ją na moment z równowagi i odskakując w tył na dwa kroki. Mając chwilę na oddech, przetarł dłonią po łysej głowie.

— Uwielbiam ten grymas, gdy zbierasz resztki sił do ciosu. — Zaśmiał się, unikając następnego i kolejnego szybkiego ataku. — Piruet? Nie trać sił na głupoty.

— A ty na gadanie — odsapnęła, blokując cios tuż przed swoją twarzą. Zrobiła kilka kroków do tyłu, będąc zbyt zmęczoną na siłowanie się.

— Mówiłem ci już, jak piękne masz oczy? — zapytał, napierając jeszcze bardziej.

— Mówiłam ci już — warknęła, ostatkami sił odpychając broń przeciwnika od twarzy, a jego samego odsuwając od siebie kopnięciem w brzuch — że jesteś obleśnym staruchem?

Mężczyzna był wycieńczony, a ona znalazła idealny moment, gdy oponent poprawiał palce na rękojeści. Westchnienie podziwu zawtórowało szczęknięciu stali. Jeden zwinny ruch wystarczył, by zakończyć pojedynek wytrąceniem szpady z ręki przeciwnika.

— Uczennica przerosła mistrza. — Sapnął ze zmęczenia, padając na pośladki zaraz obok swojej broni.

— Nie udawaj. Dałeś mi fory.

— To przykre, jak bardzo w siebie wątpisz.

Poklepał wyschniętą ziemię obok siebie, zachęcając dziewczynę do odpoczynku. Gdy usiadła, oboje milczeli, patrząc na siebie o chwilę za długo.

— Czemu tak się we mnie wpatrujesz? — spytała w końcu służka.

— Bez istotnego powodu. Jesteś tylko bardzo podobna — jęknął z grymasem, masując obolały nadgarstek — do mojej przyjaciółki z młodości.

— Nigdy nie wspominałeś o żadnych przyjaciółkach. Czyżby zebrało ci się na sentymenty na sam koniec?

Brew dziewczyny powędrowała ku górze, a usta wygięły się w szyderczym uśmiechu.

— Jesteś dobrą wojowniczką. Masz do tego duszę i talent. No co? — Prychnął, widząc jej zażenowane spojrzenie. — Twoja matka — kontynuował, wskazując palcem w niebo — na pewno jest z ciebie dumna.

— Za to, że zadaję się ze starym zboczeńcem? Nie sądzę.

— Tak — parsknął — pewnie masz rację. Na twoim miejscu popracowałbym nad okazywaniem sympatii. Nie każdy ma tyle dystansu do siebie, co ja.

Zaśmiali się oboje.

— Jakie masz plany?

Mężczyzna spojrzał na nią wymownie. Jak zawsze, gdy była zbyt ciekawska.

— Północ. Może Wschód. Zapewne odwiedzę po drodze starego przyjaciela. Jestem ciekaw, czy żyje.

Pokiwała głową, a on złapał się za uda i podniósł z ziemi.

— Na mnie już czas. Statek niedługo odpływa. Ty odpocznij chwilę, zanim wrócisz do pracy. — Podniósł szpadę uczennicy, nakreślił linię na ziemi i na jednym z jej końców wbił ostrze, tworząc prowizoryczny zegar słoneczny. — Daję ci dziesięć minut.

Dziewczyna pokiwała głową, patrząc, jak nauczyciel odwraca się i powoli odchodzi.

— Pascal — zawołała, przywołując jego uwagę. — Do zobaczenia.

— Nie myśl, że się mnie pozbywasz — zaśmiał się perliście.

— Nie myśl, że będę tęsknić — skłamała, ukrywając smutek za szyderczym śmiechem, a mężczyzna zasalutował i odszedł.

Zmęczona oparła się o stare drzewo oliwne, biorąc kilka głębszych wdechów i wpatrując się w oddalającą się postać, która po chwili zniknęła wśród beżowych budynków. Mimo opryskliwości czuła w sercu pustkę na myśl o wyjeździe ostatniej osoby, którą skłonna byłaby nazwać bliską.

Odkąd się poznali, był oszczędny w słowach i jak twierdził, głównym powodem, dla którego udzielał darmowych lekcji fechtunku zwykłej, młodej służącej, było to, że ona również potrafiła trzymać język za zębami. Na przykład w przypadku jego licznych kochanek. Szczególnie gdy owe kochanki miały bogatych i wpływowych mężów.

Dziewczyna lubiła czasem wierzyć w to, że nie tylko szantaż, ale wrodzony talent do władania bronią, co z resztą sam przyznał, pomógł jej zachęcić mężczyznę do pomocy w szlifowaniu umiejętności. W końcu zdążyli się polubić i mimo obietnicy milczenia ze strony uczennicy, Pascal poświęcał swój czas, by przekazać jej wiedzę — może nie niezbędną, ale całkiem przydatną. Przy okazji pomógł dziewiętnastolatce radzić sobie z rozpaczą i samotnością po śmierci jej matki.

Niestety, kłamstwo zawsze ma krótkie nogi, a nauczyciel musiał uciekać, by chronić własne życie i resztki godności kilku kobiet. To była ostatnia i zarazem najbardziej wyczerpująca lekcja. Pascal postanowił opuścić Marsylię na czas nieokreślony.

Prawdopodobnie na zawsze.

Służka złapała za łańcuszek spoczywający na dekolcie, wyciągając spomiędzy piersi nieduży ametyst w kształcie odwróconego stożka — najważniejszą pamiątkę po matce. Ścisnęła go mocno, przykładając do serca. Wierzyła, że moc wisiorka mogła zabrać każdy lęk, smutek czy chorobę. Według niej tłumaczyło to, dlaczego pięć lat temu była zupełnie zdrowa, gdy jej matka przegrywała walkę z dżumą, a przynajmniej chciała, aby podarowany kamień i śmierć rodzicielki miały więcej znaczenia, nie będąc jedynie kolejną złośliwością losu.

W umyśle dziewczyny zawirowały wspomnienia o cierpiącej matce, powiewających na wietrze białych zasłonach, ciałach pokrytych bąblami, poczerniałych, nieruchomych dłoniach i mdłym zapachu krwi.

Uroniła kilka łez, które pospiesznie wytarła, zanim wsiąknęły w wysuszoną, brudną od kurzu skórę. Jej karmelowe włosy, rano związane w misterny wianek, teraz wychodziły z każdej strony, przylegając do spoconego dekoltu, szyi i czoła. Gorset palił w ciało, a reszta krępujących tkanin nie przepuszczała powietrza przez wszystkie swoje warstwy. Jedynym, co ratowało dziewczynę przed szaleństwem z przegrzania, była obietnica kąpieli w chłodnej wodzie i chwilowe oswobodzenie z ubrań przed porą obiadową i kolejnymi obowiązkami.

Czas wracać — pomyślała, zakładając na głowę biały czepek i wciskając pod niego nieposłuszne włosy. Gdy cień szpady nakrył narysowaną na piasku linię, jej chwilowe, błogie lenistwo dobiegło końca. Kilka chwil później przemykała między beżowymi budynkami, kamiennymi uliczkami i ciasnymi podwórkami, przyciskając do piersi szpadę zawiniętą w kocyk. Wolała unikać kłopotów, bowiem nie trudno było oskarżyć służbę o kradzież.

Nie napotykając żadnych przeszkód, służka dotarła na podwórze domu, w którym pracowała. O tej porze był cichy i wydawał się pusty. Dziewczyna nie zakładała jednak, że nikogo w nim nie było. Domownicy potrafili zachowywać się niczym duchy, do których bardzo lubiła ich porównywać. Całe szczęście nie były to podłe zjawy, a raczej miłe dusze osób o ciepłych sercach. Czasem tylko wyłaniali się zza rogu zdecydowanie zbyt niespodziewanie lub spędzali czas zdecydowanie za cicho.

Weszła od strony podwórza. Po pokonaniu kuchni, pralni i krótkich schodów, znalazła się na korytarzu, który przypominał muzeum z jednym brakującym elementem. Służka ostrożnie odwinęła szablę i, upewniając się, że nikt nie patrzy, odłożyła broń na swoje miejsce. Zdążyła, zanim serce niemal wyskoczyło jej z piersi.

— Czy to ty, Frejo?

Głos hrabiny przypominał legato na rozstrojonych skrzypcach, prowadzone niepewną ręką młodego muzyka. Na szczęście poza tym nie miała wielu wad. Była stara i większość czasu spędzała w salonie, nie przeszkadzając nikomu i czytając tomiki poezji, które kiedyś znała na pamięć.

— Tak — odpowiedziała dziewczyna, próbując uspokoić oddech — to ja. — Stanęła w drzwiach, by kobieta mogła ją widzieć. — Czy mam w czymś pomóc?

— Możesz dotrzymać mi towarzystwa, jeśli cierpisz na nadmiar wolnego czasu — zaskrzeczała kobieta, podnosząc oczy znad gazety.

Leżała na szezlongu w cienkiej, długiej, różowej sukience, ulubionej od ponad czterdziestu lat. Włosy miała białe, podobnie jak skórę, która marszczyła się na jej szczupłym ciele.

Widząc dziewczynę, uśmiechnęła się.

— To pocieszające, że nie tylko mnie doskwiera ten upał. Można się roztopić od samego siedzenia i wachlowania.

— To prawda — odpowiedziała zawstydzona Freja. Myślami była już w wannie z chłodną wodą. — Może miałaby pani ochotę na orzeźwiającą kąpiel? — zasugerowała, po czym dodała ciszej: — sama o tym marzę.

— Ostudzona herbata mi wystarczy, ale ty możesz się umyć. Nawet powinnaś. Młode kobiety muszą o siebie dbać. Nigdy nie wiadomo, kiedy los popchnie je w stronę jakiegoś szarmanckiego mężczyzny. Po świecie tuła się wielu przystojniaków — westchnęła ciężko — ale nie każdy wart jest kobiecej uwagi.

Freja nabrała powietrza w płuca i usiadła na pufie. Wiedziała, że gdy hrabina zaczynała mówić na temat mężczyzn, wypadało spocząć na najbliższe kilka minut.

— Niektórzy mają piękne oblicza, od których ciężko oderwać wzrok i myśli. Sypią na lewo i prawo czułymi słówkami, ale brak im grosza przy duszy. Kobieta musi znać swoją wartość i nie oddawać się byle komu. Wielu jest kawalerów z majątkami, a dobry majątek i tytuł są ważniejsze niż ładna twarz, która zbrzydnie za kilka dekad. Prawda, dziecko?

— Prawda — skłamała, nie chcąc wdawać się w niepotrzebną dyskusję, i odruchowo przytaknęła.

— A upolować takiego, o którym piszą, to dopiero sztuka! — Kobieta z uśmiechem zatrzęsła gazetą. — Majętny, przystojny, wpływowy, tajemniczy. Pojawił się znikąd. Mawiają, że ma diabelny urok — ciągnęła dalej, kręcąc głową z coraz szerszym uśmiechem, który zaczynał przypominać obłąkańczy. — Dwie dusze za dwojgiem różnych oczu. To musi być coś pięknego. Jedno niebieskie, a drugie złote. W życiu czegoś takiego nie widziałam, choć nie tak dawno cieszyłam się zainteresowaniem wielu kawalerów.

— Jak się nazywa? — przerwała Freja. Dopiero teraz zaciekawiła się słowami staruszki. Wstała i podeszła bliżej, chcąc rozpalić nadzieję, która nagle narodziła się w jej sercu.

Kobieta poprawiła okulary i uśmiechnęła się szerzej.

— Hrabia Wiktor Leon. To chyba jakiś pseudonim. Och, jak ja kocham mężczyzn z sekretami!

Serce Frei stanęło, a cały świat zwolnił. Dwa pierwsze imiona jej brata i tak charakterystyczna cecha — to nie mógł być przypadek. Dla pewności jednak spojrzała na gazetę przez ramię hrabiny.

— Niestety, chyba jest Anglikiem. Nie lubię ich, ale ten ponoć posiada wyjątkowo okazały majątek pod Paryżem — ciągnęła dalej, ale Freja już tego nie słyszała.

— Muszę wyjechać — powiedziała drżącym głosem.

Kobieta zdjęła okulary, z zaskoczeniem i ciekawością lustrując służącą. Nie sądziła, że jej słowa będą kiedyś tak skuteczne.

— Chyba nie jesteś poważna, dziecko! — jęknęła, widząc determinację wymalowaną na twarzy Frei. — Chcesz przemierzyć pół Francji dla zupełnie obcego mężczyzny? Słońce wypaliło ci rozum?

Dziewczyna już biegła w kierunku swojego pokoju na poddaszu, by przygotować się do podróży. Na chwilę stanęła przy drzwiach, przez ramię spoglądając na pracodawczynię.

— Możliwe, że go znam!

* * *

Skoro tej nocy do domu miał zawitać niespodziewany gość, Wiktor postanowił wyjść mu naprzeciw. Kimkolwiek ów gość by nie był, warto było zachować pewne środki ostrożności oraz nieco przyzwoitości.

Obmyty z resztek krwi, ubrany w świeżą koszulę i uzbrojony w rapier, niespiesznie zszedł po schodach. Niektóre ze stopni nadal były głośniejsze od pozostałych. Ten specyficzny dźwięk odbijał się echem, przyzywając w pamięci hrabiego wydarzenia sprzed dekady. Wszystko, mimo że cała posiadłość spłonęła i zamieniła się w ruinę, wróciło już na swoje miejsce. Łącznie z żyrandolem, na którym paliło się teraz kilka świec.

Będąc kilka kroków od głównych drzwi, Wiktor usłyszał ciche drapanie. Wytrych? — pomyślał, stając przy drzwiach w dogodnej pozycji do zaskoczenia intruza. Ktoś, kto majstrował przy zamku, zamiast zapukać i grzecznie czekać na gospodarza, nie mógł mieć dobrych zamiarów. Gallanger poprawił rękojeść w dłoni, nasłuchując skrobania.

Nie czekał długo. Zamaskowana pod czarnym płaszczem, niewysoka postać wślizgnęła się do domu. Nie zauważyła ani Wiktora, ani sztychu rapiera wymierzonego pod jej lewą łopatkę.

— Nie lubię przyjmować gości o tak późnej porze.

Postać stanęła w miejscu. Nie odzywała się, powoli podnosząc drobne ręce ku górze. Wiktor czuł konsternację, gdy bezbronny intruz powoli odwracał się w jego stronę.

To była kobieta.

— Kim jesteś? — zapytał, ale nie otrzymał odpowiedzi.

Jej twarz była zasłonięta czarnym materiałem, który osłaniał jedynie poczerniałe od belladonny oczy i kawałek zgrabnego noska. Włamywaczka skrzyżowała z Wiktorem spojrzenia. Dopiero cichy szelest skupił jego uwagę na jednej z jej rąk.

Spod czarnego rękawa, niespiesznym, niepewnym ruchem, wyłoniła się srebrna ćma. Powoli wspinała się po bladym nadgarstku kobiety, gdy spod jej trzepoczących skrzydeł raz po raz sypał się drobny, srebrzysty pyłek. Hrabia wpatrywał się w to jak zahipnotyzowany. Nie mógł oderwać wzroku od eterycznych skrzydełek o mieniących się, zawiłych wzorach i od zawartych na nich podobiznach półprzymkniętych oczu. Drgnął zaskoczony, gdy owad wzbił się do lotu i pofrunął w jego kierunku.

Następnym, co poczuł, był tępy ból.





Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro