Rozdział 2.
Wstałam z samego rana. Dla mnie oznaczało to pobudkę o wpół do dziewiątej i wyjście z domu, gdy już minął poranny szczyt komunikacyjny. Właśnie dlatego wybrałam wolny zawód — nie wyobrażałam sobie stania w autobusie, ściśnięta jak sardynka w puszce i konieczności wstawania na godzinę, którą ktoś mi narzuca. Zamiast tego, cieszyłam się względną wolnością, tylko raz dziennie zjawiając się w redakcji i opisując naczelnej moje postępy w pracy nad tekstami.
Chyba to właśnie z tego powodu nie poszłam w ślady ojca i nie wstąpiłam do policji. Uwielbiałam zagadki kryminalne, ale byłam zbyt krnąbrna i za mało zdyscyplinowana, by nadawać się do tego typu formacji. Zamiast tego, wybrałam dziennikarstwo, powoli wspięłam się po szczeblach kariery i wreszcie prowadziłam cały dział kryminalny w ogólnopolskim dzienniku papierowym i internetowym. Byłam przede wszystkim dziennikarką śledczą, co bardzo mi odpowiadało.
Wysłałam SMS do szefowej, informując ją, gdzie i po co jadę. Zastanawiałam się, czy nie powinnam najpierw zadzwonić do Roberta, by przysłał mi jakiegoś nieopierzonego policjanta, który zapoznałby mnie z sytuacją, ale od razu odrzuciłam ten pomysł. Policja i tak miała braki kadrowe, nie było sensu zawracać głowy jeszcze jednemu funkcjonariuszowi.
Spędziłam z wariatką osiemnaście lat, na pewno dam radę wyciągnąć coś z tego szurniętego gościa — powiedziałam sobie.
Na parkingu poprawiłam włosy, wytuszowałam rzęsy i pokryłam usta błyszczykiem, by dodać sobie pewności siebie. Na koniec przejrzałam się w lusterku wstecznym i wyszłam z pojazdu. Drzwi skrzypnęły, gdy zamknęłam je z głośnym trzaskiem, więc zanotowałam sobie w głowie, by je popsikać WD-40.
Klucz do Hondy wylądował w jednej z wielu przepastnych kieszeni w moich bojówkach, przywodzących na myśl amatorskie formacje paramilitarne. Te spodnie sprawiały, że na co dzień nie potrzebowałam torebki. Jedyny problem z nimi był taki, że nigdy nie wiedziałam, co gdzie włożyłam.
Narzuciłam na ramiona wysłużoną ramoneskę i przeszłam przez parking. Chociaż świeciło słońce, październikowa pogoda bywała zdradliwa. Pod drzewami pochylonymi pod ciężarem lat kryły się nie tylko kolorowe liście, ale i chłód. Również hol szpitala nie należał do ciepłych i przytulnych. Na górze, w salach, pod tym względem było przyjemniej.
Za to na dole… Tam panowała znacznie niższa temperatura, od której człowiek aż dostawał gęsiej skórki. Zresztą, nie tylko chłód przyprawiał o dreszczyk, lecz cały nastrój tego miejsca. Charakterystyczny zapach formaliny i środków dezynfekujących, białe kafelki, zniszczone linoleum i stalowe stoły, a nad tym wszystkim milczenie umarłych. W podziemnym prosektorium byłam tylko raz, gdy policja poprosiła mnie o pomoc w zidentyfikowaniu nieboszczyka, i nigdy więcej nie miałam ochoty tego powtarzać. Teraz czekało mnie podobne zadanie, tyle że na szczęście obiekt był żywy.
Albo na nieszczęście. Zmarli przynajmniej nie pyskowali i nie trzeba było im nadskakiwać, by czegoś się dowiedzieć. Do poznania ich sekretów wystarczył skalpel, czasem piła czy laboratoryjny mikroskop — tak przynajmniej wyjaśniła mi uśmiechnięta pracownica prosektorium, gdy zaczęłam ją o to wypytywać.
— Pani Morawska, a pani do kogo tym razem? — Głos staruszka, pełniącego tu rolę ochroniarza, przywołał mnie do rzeczywistości. Obdarzyłam go uprzejmym uśmiechem, po raz kolejny zastanawiając się, jak miałby tu cokolwiek ochronić, skoro ledwie stał na nogach. Nie można mu było jednak odmówić świetnej pamięci i przyjaznego podejścia, więc zawsze witałam się z nim wylewnie. Przynajmniej jak na mnie, bo nikt inny nie uznałby uśmiechu i skinienia głową za wylewne powitanie.
— Właśnie problem w tym, że nie wiem — przyznałam. Mężczyzna zmarszczył brwi. Czasem nabijałam się z niego w myślach, jednak przede wszystkim mu współczułam. Z pewnością nie narażał się na gniew pijanych albo roszczeniowych pacjentów dla przyjemności, widocznie miał głodową emeryturę i musiał do niej dorobić.
— Zamierza pani tu siedzieć i czekać, aż karetka przywiezie ciekawy temat na artykuł? — zażartował. Mimowolnie parsknęłam śmiechem, wyobrażając sobie, jak wraz z pielęgniarkami doskakuję do noszy z notesem i zaczynam wypytywać pacjenta o okoliczności jego wypadku. — Jeśli tak, to panią zmartwię. Większość przypadków to zawracanie głowy ratownikom. Zgaga, złamanie małego palca u stopy albo chroniczny ból dupy, nic ciekawego. — Przytknął dłoń do ust, orientując się, że przeklął w towarzystwie kobiety. — Ups, przepraszam.
— Nic się nie stało, ma pan rację. — Machnęłam lekceważąco ręką. — Ale niejasno się wyraziłam. Szukam konkretnego faceta, który trafił tu dwa tygodnie temu, ale nie znam jego nazwiska.
— A ma pani jego zgodę na wizytę? — Po raz pierwszy staruszek spojrzał na mnie podejrzliwie.
— Nie, to podobno jakiś wariat. Przysłała mnie tu policja. Podobno wzmianka w naszej gazecie i zdjęcie mają pomóc w ustaleniu jego tożsamości — wyjaśniłam. Pokiwał głową ze zrozumieniem i zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. Odruchowo do niego podeszłam, aby żadne słowo mi nie umknęło.
— Chyba wiem, o którego gościa chodzi. Podobno w jego sali czuwa już wianuszek moherowych beretów, które traktują go jak jakąś boską istotę. — Kpiący ton sprawił, że poczułam do ochroniarza jeszcze więcej sympatii. Wychodziło na to, że darzył duchownych i rzekomych wybrańców Boga taką samą sympatią, jak i ja.
— Co pan powie… — wymruczałam z ciekawością. — Może to zadanie wcale nie będzie takie nudne, jak sądziłam. Orientuje się pan, gdzie leży?
— Proszę zapytać w dyżurce na czwartym piętrze. Powodzenia, pani Morawska! — rzucił na pożegnanie, więc ruszyłam w kierunku schodów. Zatrzymałam się na pierwszym stopniu, gdy znów się odezwał. — Uwielbiam pani rubrykę. Powinna pani mieć własny dziennik, czy coś w tym rodzaju.
Uśmiechnęłam się i pomachałam mu w podziękowaniu. Miło, że komuś podobają się lokalne informacje kryminalne. Wbrew pozorom, miasto i jego okolice wcale nie były takie spokojne, jak by się wydawało, przez co miałam mnóstwo materiałów do nowych tekstów.
Zgodnie ze wskazówkami ochroniarza, zapytałam o anonimowego mężczyznę w dyżurce na czwartym piętrze. Przebrnąwszy przez cały proces wyjaśniania, że nie jestem z rodziny, ale przyjechałam na prośbę policji, i tak musiałam poczekać, aż pielęgniarka zadzwoni do funkcjonariusza prowadzącego śledztwo. Wiedziałam, że to nie jej wina, gdyż musiała trzymać się procedur, jednak mój dobry humor gdzieś się ulotnił, a w jego miejsce pojawiła się rosnąca irytacja.
— Może pani do niego wejść. Pokój czterysta szesnaście. Do końca korytarza i w prawo — poinformowała sucho pielęgniarka, wskazując mi właściwy kierunek.
Ochroniarz się nie mylił. Mój obiekt otoczony był przez wianuszek starszych babć, jedna z nich siedziała w wózku inwalidzkim, inne natomiast okupowały dostępne krzesła i wolne łóżko. obok. Naliczyłam ich co najmniej ze sześć sztuk, więc zasłaniały mi mężczyznę, który mnie chwilowo interesował. Przewróciłam oczami, widząc oplatające ich dłonie różańce i nabożną cześć wymalowaną na pomarszczonych twarzach.
— Chciałabym porozmawiać z pacjentem — odezwałam się głośno, obawiając się, że staruszki mogą być przygłuche. Natychmiast siedem par oczu skierowało się w moją stronę. — Prosiłabym panie, żeby na chwilę wyszły.
— A niby czemu, złotko? Gabriel twierdzi, że nie spowiada, a jeśli chcesz się pomodlić, możesz dołączyć do nas. — Zrzędliwy głos wyraźnie przeczył idei chrześcijańskiego miłosierdzia.
— Nie przyszłam tu się modlić — warknęłam z obrzydzeniem. Do głowy by mi nie przyszło się spowiadać, a już zwłaszcza u randomowego gościa w szpitalu.
Na samą myśl o tym, że miałabym wznosić modły do jakiegoś niewidzialnego gościa, który jest wszędzie, a głównie to na górze, aż robiło mi się niedobrze. Próbowałam wzrokiem odszukać mężczyznę, o którego mi chodziło. Pomyślałam jednocześnie, że może sprawa ma drugie dno, a on okaże się guru jakiejś sekty, którą uda mi się zdemaskować moim artykułem. Chyba nie do końca o to chodziło ojcu, ale ta wizja wydawała się całkiem przyjemna.
— Jestem dziennikarką. — Wymieniłam swoje nazwisko i nazwę gazety, która zrobiła na emerytkach widoczne wrażenie. Nic dziwnego, nasz dziennik osiągał wielotysięczne nakłady, a serwis internetowy notował miliony wejść dziennie. — Chciałabym porozmawiać z pacje… — Ugryzłam się w język. — Z panem Gabrielem.
— To my już wychodzimy. — Staruszka na wózku wydawała się znacznie przyjaźniejsza. — Taki diament zasługuje na większy rozgłos. Gabriel tak pięknie mówi o Bogu. — Rozmarzyła się. — Może wreszcie młodzi ludzie zrozumieją boże prawdy.
Zdusiłam w sobie chęć parsknięcia nerwowym śmiechem i odsunęłam się na bok, by kobiety mogły wyjść. Zamknęłam drzwi; dopiero wtedy pozwoliłam sobie przyjrzeć się mężczyźnie leżącemu w łóżku.
Cóż, nie do końca tego się spodziewałam. Sądziłam raczej, że będę miała do czynienia z alkoholowym, czerwonym nosem spuszczonym na kwintę, albo może twarzą naznaczoną objawami płodowego zespołu alkoholowego. Nic z tych rzeczy. Poza krótkim, nierównym zarostem młodemu mężczyźnie nie można było nic zarzucić.
Miał około trzydziestu pięciu lat i niezwykle regularne, symetryczne rysy twarzy. Przez kształtny nos oraz wyraźnie zarysowane kości policzkowe wyglądał raczej na brytyjskiego arystokratę, aniżeli stukniętego szamana. Miał też wyjątkowe oczy, tak błękitne, że wydawało się to więc nierealne. Zamrugałam kilka razy i szybko zanotowałam rysopis.
— Ile pan ma wzrostu? — zapytałam.
— Słucham?
— Pytam o wzrost. W centymetrach albo metrach, obojętne. — Wzruszył ramionami, więc kontynuowałam z rosnącą irytacją. — Proszę pana, nie przyszłam tu, żeby spłynęły na mnie boże prawdy. Policja przysłała mnie, bo nie mogą ustalić pana tożsamości. Liczą, że poprzez artykuł znajdziemy pana rodzinę i miejsce zamieszkania.
— Ale ja znam swoją tożsamość i miejsce, do którego należę — zaoponował. — Jestem Gabriel, moi bracia wyrzucili mnie z Nieba.
Tym razem nie zdołałam się powstrzymać, lecz zamarkowałam chichot odchrząknięciem.
— Czyli nie wie pan, ile ma pan wzrostu? — upewniłam się. Zmarszczył brwi, ale skinął głową. — Dobra, to jeszcze zrobię panu fotkę i lecimy dalej. Może pamięta pan przynajmniej, z jakiego szpitala psychiatrycznego pan uciekł? — zapytałam bez resztek nadziei, przykładając wizjer lustrzanki do oka.
— Tłumaczę ci, Edno, że nie przychodzę ze szpitala ani innego ziemskiego przybytku. Nazywam się Gabriel i moi bracia zrzucili mnie z Nieba. Patrz. — Niespodziewanie odwrócił się, ukazując zabandażowane plecy. Nim zdążyłam zaprotestować, odwinął opatrunek.
— I co pan robi? Teraz pielęgniarka będzie musiała… — urwałam, gwałtownie wciągając powietrze. Widziałam w swej pracy różne rzeczy, jednak na widok częściowo już zagojonych obrażeń na plecach mężczyzny, sama aż syknęłam z bólu. — Chryste, co to jest?
Nim zdążył się odwrócić, odruchowo cyknęłam fotkę. Nauczyłam się tego jeszcze na studiach: w tej pracy należało najpierw robić zdjęcia, a dopiero później zastanawiać się, co się stało. Kiedy człowiek zdążył się już zorientować w sytuacji, było za późno na dobre ujęcia. I rzeczywiście, nim opuściłam aparat, on już odwrócił się i narzucił na grzbiet koszulę od piżamy. Wyglądał nieco komicznie w prążkowanym materiale, w dodatku o dwa rozmiary dla niego za dużym i pochodzącym, sądząc po odręcznym napisie markerem, ze szpitalnego magazynu. Nie było mi jednak do śmiechu, bo wciąż miałam przed oczami potworne rany na plecach, obejmujące nie tylko skórę, ale i tkanki pod nią. Gdybym miała obstawiać ich pochodzenie, uznałabym, że ktoś celowo wyciął Gabrielowi dwie podłużne szramy wzdłuż łopatek.
— Kto to zrobił? Po co? — wyszeptałam, jednocześnie przyglądając się naszemu NN z nową dozą uwagi.
W moich oczach przestał być szalonym szarlatanem, a stał się bardzo skrzywdzonym człowiekiem. Może, tak jak ja, był ofiarą jakiejś wspólnoty religijnej? Bliscy wmówili mu te bzdety o byciu wybrańcem bożym, archaniołem, a później potwornie go zmasakrowali i wyrzucili. Nic dziwnego, że wierzył w bajeczkę o zrzuceniu z nieba. Szok pourazowy na pewno mógł zrobić z psychiką człowieka znacznie gorsze rzeczy.
— Mój brat, Jeremiel, odciął mi skrzydła, nim wyrzucił mnie z Nieba — powtórzył z westchnieniem irytacji. Wyraźnie działałam mu na nerwy, nie dowierzając w jego historyjkę, więc przezornie skinęłam głową.
— Spróbuję ci pomóc, dobrze? — Łagodny ton mojego głosu zaskoczył nawet mnie. Nie przeszłam z nim na ty, ale to nie miało znaczenia, w końcu on też mówił do mnie po imieniu. — Poszukam twoich bliskich, którzy nie są zaangażowani w to szaleństwo, i trafisz pod dobrą opiekę.
— Nie ma takiej potrzeby. Muszę tylko znaleźć sposób, żeby skontaktować się z moją siostrą. — Opadł na poduszki z cichym syknięciem. Zapamiętałam, by przechodząc obok dyżurki, poprosić pielęgniarkę, żeby ponownie założyła mu opatrunek.
Zawahałam się, co jeszcze mogłabym zrobić. Dalsza rozmowa z pacjentem wydawała się bez sensu. I tak nie powie mi niczego użytecznego ponad opowieść o odciętych skrzydłach, którą jego podświadomość wstawiła zapewne w miejsce innych — znacznie boleśniejszych — wspomnień. Wiele razy miałam do czynienia z osobami, u których zadziałał ten mechanizm obronny. Mózg, zdając sobie sprawę, że pewne wydarzenia z przeszłości są zbyt destrukcyjne, byśmy mogli je znieść, wyrzucał je lub ukrywał głęboko, a powstałą lukę naprędce zaklejał czymś innym.
Pożegnałam się i ruszyłam do drzwi, za którymi zapewne starsze panie czekały, aż dopuszczę je do ich prawd objawionych. Dziwny niepokój, który odczuwałam przez całą rozmowę, nagle skupił się i zmaterializował w moim mózgu. Ręka, którą przed chwilą sięgałam do klamki, zawisła bezmyślnie w powietrzu.
— Skąd wiesz, jak mam na imię? Przedstawiłam się tylko nazwiskiem. — Obejrzałam się przez ramię i zobaczyłam jego spokojny uśmiech. Jak na kogoś tak doświadczonego przez ostatnie tygodnie, uśmiechał się całkiem miło, a w jego nieogolonych policzkach powstały subtelne dołeczki.
— Jest bardzo ładne, Edno. Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy — rzucił i przymknął oczy, opadając na poduszkę. Wzruszyłam ramionami; widocznie musiał zobaczyć moje zdjęcie, wraz z imieniem i nazwiskiem, w gazecie lub na portalu internetowym. Opuściwszy pokój, cicho zamknęłam za sobą drzwi.
Jestem tak padnięta, że idę spać, więc rozdział wrzucam nieco wcześniej. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu ;)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro