Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17.

Ktoś dobijał się do drzwi mojego domu. Nie bałam się, choć było już przecież ciemno. Mieszkałam na jednej z tych uroczych ulic, przy których mieści się sporo sklepów, w tym nieodłączny warzywniak prowadzony przez sąsiadkę z naprzeciwka, luksusowy butik, w którym musiałabym zostawić pół pensji, gdybym chciała ubrać się od stóp do głów w ciuchy sygnowane tamtejszym logo (i to nie licząc butów oraz płaszcza), a także restauracja. Nie jedna z tych mordowni, w których goście piją do zamknięcia, a później wszczynają burdy, lecz lokal na poziomie, do którego zabierasz dziewczynę, żeby się oświadczyć. Uliczka była dość daleko od centrum, by nie docierały tu hałas i smród spalin, ale na tyle blisko, że nie można jej było nazwać obrzeżami Cieszyna.

W takich miejscach złe rzeczy po prostu się nie działy.

Może dlatego, gdy lufa wyposażonego w tłumik pistoletu boleśnie wbiła mi się w żebra, byłam tak bezbrzeżnie zdziwiona. Jednak nie na tyle, by nie stawiać oporu. Choć w pierwszej chwili wstrzymałam oddech, teraz raz za razem nabrałam powietrza do płuc, zdając sobie sprawę, że mięśnie będą potrzebowały zapasu tlenu. Może to mój ostatni oddech, kto wie, powinnam więc smakować powietrze.

Powoli zacisnęłam palce w pięść, by skrywający się za kominiarką napastnik niczego nie zauważył. Pozwoliłam sobie na grymas przerażenia — to sprawi, że efekt zaskoczenia będzie nieco większy. Ktokolwiek jednak skrywał się za czarną dzianiną, nie był amatorem i gdy tylko wzięłam zamach, wystrzelił z głuchym pacnięciem. Najpierw miałam wrażenie, jakby ktoś tylko uderzył mnie w brzuch — czytałam, że to częste u ofiar pchnięcia nożem, ale najwyraźniej przy postrzale też się zdarzało — dopiero później zalał mnie czysty, nieznośny ból. Spojrzałam w dół i uświadomiłam sobie, że nie jestem sobą. Nie jestem nawet kobietą.

Obudziłam się zlana potem i przerażona. Chociaż koszmar przyśnił mi się z perspektywy pierwszej osoby, to nie moje życie było w nim zagrożone. Dokładnie znałam tę uliczkę i ten dom, który zobaczyłam we śnie. Spędziłam tam nieskończenie wiele godzin.

Wiedziałam, że to tylko nocny majak, spowodowany zapewne całym tym bałaganem, który wydarzył się w ostatnich dniach, ale i tak się martwiłam. Co próbowała mi przekazać podświadomość? Gdyby interpretować to zgodnie z założeniami Freuda, pewnie okazałoby się, że sen dotyczył seksu. Ja raczej potraktowałabym go jako wyrzuty sumienia, może ostrzeżenie.

Czy Robert był w niebezpieczeństwie?

Wybrałam odpowiedni numer, jednak odpowiedział mi głuchy sygnał. Widocznie nie chciał ze mną gadać. Jego komórka była przestarzała, a Rob nie nadążał za nowinkami technologicznymi, smartfony to nie była jego bajka, ale już jakąś dekadę temu nauczyłam go pisać i odbierać wiadomości tekstowe. Postanowiłam więc wysłać mu esemesa.

Odczytał, ale nie odpowiedział. Wyobraziłam sobie, jak leży w swoim szerokim, idealnym do miłosnych igraszek łóżku i przyciska aparat do piersi. A może to zbyt optymistyczne z mojej strony, może cisnął nim o ścianę, gdy tylko spostrzegł moje imię na wyświetlaczu? Zresztą, mógł nawet skasować kontakt z telefonu, jednak z pewnością rozpoznał mój numer bez pudła. Miał go wytatuowany w pamięci, tak jak ja jego, tego byłam pewna. Cokolwiek jednak podsuwała mi wyobraźnia. wciąż byłam roztrzęsiona po koszmarze i obawiałam się, że może leży w kałuży krwi, z dala od telefonu lub tajemniczy zbir w kominiarce pilnuje go, by nie odbierał.

Edno, kiedy ty zrobiłaś się taka przesądna? Chyba nie kupisz sobie sennika i nie zaczniesz na tej podstawie tworzyć wróżb, a później układać sobie życia tak, żeby się spełniły? Nie, ten scenariusz pasował bardziej do mojej matki niż do mnie, co nie zmieniało faktu, że rzadko pamiętałam sny i ten, tak szczegółowy i realistyczny, wrył mi się w banię.

A potem Robert oddzwonił, a ja odetchnęłam z ulgą.

— Dlaczego miałbym być w niebezpieczeństwie? — zapytał szorstko. Żadnego powitania, żadnego "co tam u ciebie?", ale i tak był to jakiś postęp w porównaniu z tym, w jakich nastrojach się rozstaliśmy.

Cholera, przecież nie powiem mu, że przyśniło mi się coś złego z nim w roli głównej.

— Tichy wyszedł z więzienia — rzuciłam. Może nie była to do końca prawdziwa odpowiedź na jego pytanie, ale nie była też kłamstwem, mogła mieć związek z moim snem... i wywołała pełne gniewu warknięcie.

— Wiem, kurwa. — Jego wściekły głos zjeżył mi włoski na karku. A potem Rob westchnął wyraźnie poirytowany. — Cholera, to nie o ciebie mi chodzi, Edno. Pogubiłem się. Wszystko mi się wali. Mam tysiąc kawałków puzzli i ni cholery do siebie nie pasują. Martwi mnie to, że wypuścili Tichego, martwi mnie, co się dzieje z moim i twoim zdrowiem psychicznym, a jeszcze bardziej martwi mnie ta nikła szansa, że nic się z nim nie dzieje i to, co widzieliśmy, jest po prostu prawdą — zakończył.

— Chciałabym mieć dla ciebie dobre wiadomości — mruknęłam cicho.

— Nigdy nie byłaś w tym dobra. — Niemal słyszałam, jak się uśmiechnąl.

— W czym?

— W dobrych wiadomościach. Nie przekazywałaś ich zbyt wiele i mam wrażenie, że trochę zalatywałem masochizmem, kiedy cieszyłem się na sam tylko twój widok.

— Hej, myślałam, że było nam ze sobą dobrze — oburzyłam się.

— Zdrowy masochizm nie jest zły — przyznał. — Ale, kurwa, ze ściąganiem diabła na ziemię to już trochę przesadziłaś.

— Nie ja ją ściągnęłam — zaprotestowałam odruchowo. — Sama się przyplątała. Chciała chronić brata. Zresztą, miałam szczęście, bo kiedy zaatakował mnie ten zbir, dosłownie pochłonęła go ciemność.

— Jaki zbir? — zapytał Robert, natychmiast się spinając.

Pożałowałam swojego długiego języka. Nie powinnam mu nic mówić. Gdybym mogła, cofnęłabym te słowa do gardła, ale na to już było stanowczo za późno.

Więc wszystko mu opowiedziałam. O zajściu w moim domku i o tym w klubie też. Słuchał uważnie, a jedyną oznakę, że wciąż jest po drugiej stronie, że połączenie nie zostało przerwane, stanowiły ciche przekleństwa.

— Nie podoba mi się całe to gówno — warknął w końcu.

— Mnie też, ale z jakiegoś powodu ja podobam się wszystkim gównom tego świata.

Parsknął krótko, a potem zmienił temat. Nie bacząc na to, że był środek nocy — właściwie bliżej świtu niż wieczora — rozmawialiśmy zupełnie normalnie, o pierdołach, jak dawniej, gdy jeszcze mieszkałam z matką i wybierałam numer Roberta w telefonie, który chowałam przed nią pod deskami podłogi. Albo jak wtedy, gdy już byłam pełnoletnia, przygarnęli mnie jego rodzice i mieszkaliśmy ściana w ścianę jak przyrodnie rodzeństwo. Gdy miałam koszmary, wymykałam się ze swojego pokoju, by wpatrywać się z nim w sufit i omijać te najbardziej bolesne tematy, jednocześnie w jakiś sposób odkłamując je i sprawiając, że nie wydawały się już takie straszne.

Kiedy znów zasnęłam, towarzyszył mi jego głos. Tym razem nic mi się nie śniło.

***

— Edno? — obudził mnie cichy głos Gabriela za drzwiami. Podciągnęłam kołdrę wyżej i zacisnęłam powieki, próbując znów zasnąć. Zastukał, po czym odezwał się nieco głośniej. — Edno, śpisz?

Nie, kurwa, powieki oglądam — pomyślałam, ale nie odezwałam się, mając nadzieję, że odejdzie. Która mogła być godzina? Ósma? Stanowczo za wcześnie, bym wstawała. Nawet jeśli w mieszkaniu wybuchł pożar, kulturalne płomienie poczekałyby, aż się wyśpię. Miałyby więcej oleju w głowie od bezskrzydłego aniołka i wiedziałyby, że niewyspana Morawska to wkurwiona Morawska.

— Chciałem tylko powiedzieć, że ja i Lucyfer właśnie wychodzimy. W mikrofalówce zostawiliśmy ci śniadanie, a na blacie masz zapasowe klucze.

— Gdzie idziecie? — zainteresowałam się, natychmiast wyskakując z łóżka. Gabriel się uśmiechnął; choć nie mogłam tego zobaczyć, od razu poznałam to po jego głosie.

— Tak myślałem, że nie śpisz. Facetowi, którego przekupiła Lucyfer, udało się włamać na policyjne serwery. Ale przecież nie będziemy cię ze sobą ciągać, skoro chcesz odpocząć.

— Zamknij się — warknęłam, choć szczęka opadła mi do samej podłogi. Mój ojciec twierdził, że policja ma doskonałe zabezpieczenia i z dumą mówił o tym, że bezpieczeństwa ich danych nie da się naruszyć. Z drugiej strony, udawał też dobrego ojca, więc nie do końca powinnam mu wierzyć — Jadę z wami. Będę za pięć minut — poinformowałam już w połowie naciągania spodni na swój zbyt szeroki tyłek.

Upewniłam się, że mam przy sobie telefon i taser. Do dużej kieszeni na udzie wcisnęłam też niewielki notatnik, w okładce którego krył się miniaturowy długopis. Notatki równie dobrze mogłam robić w telefonie, ale jeśli chodziło o hakera zdolnego włamać się do baz danych policji, wolałam nie pozostawiać za sobą śladów cyfrowych. Wzdrygnęłam się na myśl, co już teraz, przy odrobinie umiejętności można było wyciągnąć z mojego telefonu czy komputera i obiecałam sobie, że w przyszłości będę ostrożniejsza.

Założenie czarnego golfu, ramoneski i bojówek zajęło mi trzy minuty. Pozostały czas poświęciłam na szybki, subtelny makijaż — ot, odrobina podkładu i krwiście czerwona, matowa szminka, która skutecznie odciągała wzrok od podkrążonych, nieumalowanych oczu czy ledwie przeczesanych palcami włosów. Owszem, byłam praktyczna, ale też lubiłam wyglądać przynajmniej nieźle, skoro nie mogłam wystrzałowo.

— Nie poskarżysz tatusiowi? — mruknęła Lucyfer, która już czekała w samochodzie.

W odpowiedzi pokazałam jej tylko język. Nie umknęło mi, że Gabriel zajął tylną kanapę, wiedząc doskonale, że miejsce z przodu należy do mnie. Czułam się już wystarczająco niekomfortowo z powodu faktu, że to nie ja siedziałam za kierownicą, nie zamierzałam jeszcze sobie dokładać.

— Dokąd jedziemy? — zapytałam. Nie miałam pojęcia, gdzie mogła znaleźć hakera na tyle zdolnego, by zdołał pokonać policyjne zabezpieczenia. Nie miałam pojęcia, jak dokładnie wyglądały, w końcu ojciec rzadko ze mną rozmawiał, a już na pewno nie rozstrząsał ze mną problemów zawodowych. Przypuszczałam jednak, iż obejmują coś więcej, niż proste hasło w rodzaju "admin123".

— Niedaleko — mruknęła diablica, co mogło oznaczać wszystko i nic. Co oznacza "niedaleko" dla osoby... bytu, który potrafi poruszać się między Piekłem i Niebem z przystankiem na naszym łez padole po drodze? Dla niej pewnie połowa kontynentu to było "niedaleko".

— Chłopak mieszka w Sosnowcu — uściślił jej brat, jakby czytając mi w myślach.

— Mogłaś powiedzieć, że wybieramy się za granicę. — Skrzywiłam się. Sosnowiec nie miał w naszym regionie zbyt dobrej opinii. To taki Radom Śląska, parias wśród miast naszego województwa.

To brzydkie i krzywdzące stereotypy. Może właśnie dlatego nie zamierzałam żałować, że się nimi posługuję.

Prawie dwugodzinna podróż minęła nam spokojnie. Gdybym to ja siedziała za kierownicą, dojechalibyśmy szybciej, ale Lucy nie przekraczała dopuszczalnej prędkości. Może nie była tak pewna swoich lewych dokumentów, jak twierdziła i wolała uniknąć zbędnej kontroli policji. Przed samym Sosnowcem zatrzymaliśmy się jeszcze na stacji benzynowej, wypiliśmy podłą kawę i skorzystaliśmy z łazienki.

Jak się okazało, chłopak wynajęty przez Lucyfer mieszkał na drugim końcu miasta, w dzielnicy trochę przypominającej slumsy. Podejrzewałam, że w piekle było ładniej i przytulniej, ale nie pytałam o to zainteresowanej, żeby się nie obraziła, że porównuję jej królestwo do osiedla Sosnowca. Dość powiedzieć, że krajobraz prezentował się trochę jak w tych wszystkich postapokaliptycznych grach, w których akcja rozpoczyna się trzydzieści lat po wybuchu wojny atomowej, która zmiotła połowę ludzkości. Było pusto — zbyt pusto, nawet jak na przedpołudnie w dzień roboczy — i jestem pewna, że gdybyśmy wysiedli z samochodu i zbliżyli się do na wpół zawalonych schodków, poczulibyśmy smród uryny. Jedyne, co zdobiło okolicę, to rachityczne drzewka oraz paskudne, nierówne grafitti, z których dało się odczytać co najwyżej pojedyncze literki.

Kiedy więc Lucyfer zajęła połowę parkingu pod osiedlowym sklepikiem i poprowadziła nas do dwupiętrowej kamienicy, nie spodziewałam się niczego ponad śmierdzącą norę, ewentualnie zatęchłe opakowania po chipsach i opróżnione z pizzy kartony. Może będą nawet karaluchy, jupi! Nie ma to jak idealne październikowe popołudnie w doborowym towarzystwie. Gorzej byłoby mi chyba tylko w piekle, w jednym kotle z moją kochaną mamusią.

Przekroczywszy antywłamaniowe drzwi, odróżniające się wyraźnie od zdewastowanej klatki schodowej, stanęłam jak wryta. Spodziewałam się wszystkiego, ze szczurami włącznie — ale nie nowoczesnego, biało-szarego mieszkanka ze szklanymi meblami, klimatycznym oświetleniem i sztuką nowoczesną na ścianach. I to w takiej ilości, by nie narzucała się nadmiernie, ale też by od razu było widać dobry gust gospodarza. Jedyne, co nie wyglądało jak żywcem wyjęte z ostatniego katalogu Ikei, to cztery monitory zawieszone na ścianie kawalerki oraz spora ilość sprzętu komputerowego wokół biurka. Poznałam dwa czy trzy gadżety, reszty nie potrafiłabym nawet nazwać. Moja wiedza informatyczna ograniczała się bowiem do odpalenia przeglądarki internetowej i Worda na wiekowym laptopie.

Kiedy już pozbierałam szczękę z podłogi, uważnym spojrzeniem obrzuciłam gospodarza. Tak jak się spodziewałam, chłopak był chudy, a dresowa bluza i przetarte jeansy nieco na nim wisiały, jakby często przy pracy zapominał dostarczyć sobie odpowiedniej ilości kalorii. Jednocześnie zanotowałam, że okazał się o wiele młodszy, niż w moich przypuszczeniach. Przy mojej ponad trzydziestce na karku prezentował się niemal jak dziecko, mógł mieć ile, dziewiętnaście lat? Ja w jego wieku zastanawiałam się, jakim cudem zdam maturę (całe szczęście, że matematyka nie była jeszcze obowiązkowa), a ten włamuje się na serwery policji. Cóż, każdy ma swoją życiową ścieżkę.

Uścisnęłam wyciągniętą do mnie dłoń o szczupłych palcach. Nie należała do przestępcy; gdybym miała zgadywać, przypisałabym ją raczej do artysty, może wirtuoza. Oczy chłopca też wydawały się nie pasować, za piwnymi tęczówkami kryła się nadspodziewana dojrzałość i inteligencja.

— Merlin — odparł, gdy się przedstawiłam.

— To imię? Nazwisko? — zakpiłam.

— Chyba nie sądzisz, że przedstawię się swoim imieniem i nazwiskiem córeczce komendanta policji. Numer dowodu i nieopodatkowane dochody w zeszłym roku też mam ci podać? — odbił piłeczkę.

Uniosłam ręce wnętrzem dłoni w jego kierunku. Przyjął ten powszechnie rozumiany gest pacyfikacji skinieniem głowy i wskazał nam miejsca na jasnoszarym tapczanie, udekorowanym białymi, puchatymi poduszkami.

— Przyjemnie tu — zauważył uprzejmie Gabriel.

— Przyszliście rozmawiać o dekorowaniu wnętrz?

— Nie musisz być złośliwy, Merlinie — zauważyła Lucyfer. Ona jedyna zdawała się budzić jego sympatię. — Ale masz rację, przejdźmy do konkretów. Znalazłeś coś?

— Lucy kazała mi napisać algorytm, który wyłapuje szczególne szczęście, cokolwiek to znaczy. — Skrzywił się. Jego umysł ścisły widocznie nie przepadał za pojęciami tak szerokimi znaczeniowo. — Uwzględniłem więc duże przypływy gotówki, uniknięcie aresztowania, wypuszczenie z aresztu, a nawet pouczenia zamiast mandatów, zwłaszcza te przy poważnych wykroczeniach drogowych.

— Więc? Co dla nas masz? — Lucy aż zatarła ręce. Kiedy Merlin włożył jej w dłoń pendrive, skrzywiła się. — Wiesz, ja nie mam nawet laptopa. A jej komputer — wskazała na mnie — pamięta czasy twojego imiennika. Nie możesz nam tego po prostu wydrukować?

— Wydrukować — sarknął z pogardą. — Po to się męczyłem z tabelami przestawnymi i tworzeniem rankingów na podstawie różnych kryteriów, żeby wam to teraz drukować? — marudził jak czterolatek, choć gdzieś pod skórą czułam, że nie zajęło mu to więcej niż kilka minut i to "męczenie się" było użyte cokolwiek na wyrost. Mimo to, podszedł do biurka, kliknął kilka razy myszką i po chwili drukarka zaczęła wypluwać kolejne kartki. — Tu jest lista. Jeśli chcecie pełne kartoteki, będziecie musieli dopłacić ekstra... i skoczyć do marketu po ryzę papieru. Nie sądziłem, że z was takie stare zgredy.

Spojrzał na mnie sugestywnie, bo w tym towarzystwie chyba wyglądałam na najstarszą. Mogłam ewentualnie konkurować z równie zmęczonym i przybitym Gabrielem. Biedny chłopak, nie zdawał sobie sprawy, że w porównaniu do nich ja jestem oseskiem. Istniałam zaledwie od trzydziestu paru lat, a oni byli tu, kiedy kształtowały się współczesne cywilizacje.

Nie musiał drukować pełnych kartotek. Wystarczyło, że zerknęłam na listę nazwisk i byłam w stanie zawęzić grono podejrzanych. Moja intuicja mówiła mi, że wystarczą nam kwity na wyłącznie jedną osobę z tego zestawienia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro