Rozdział 16.
To niesamowite, ile spokoju miał w sobie ten facet i jak skutecznie potrafił poprawić humor. Kiedy tak beztrosko żartował, a od śmiechu w kącikach jego anielsko niebieskich oczy pojawiały się zmarszczki, i ja, i on mogliśmy zapomnieć o swoich problemach. Ja nie pamiętałam, że ktoś próbował mnie zabić, on zdawał się nie zwracać uwagi na brakujące skrzydła, blizny na plecach czy konflikt z braćmi. Prawdę mówiąc, przy jego kłopotach moje mogły się wydawać dziecięcą igraszką.
Problem w tym, że ludzkie problemy nie podlegają stopniowaniu. Lubimy porównywać naszą sytuację do cudzej i podkreślać, jak to mamy gorzej, ale to tak nie działa. Po pierwsze, na każdego kozaka znajdzie się większy kozak i szybko ktoś zgasi nas, gdy okaże się, że jego sytuacja jest znacznie bardziej gówniana. A po drugie, dla każdego człowieka jego aktualne problemy są w tej chwili najważniejsze i najtrudniejsze do zniesienia.
— Nie myśl tyle, bo jeszcze ci tak zostanie — zażartował Gabriel, zerkając na mnie znad talerza.
Chciałam mu się odgryźć, ale nie zdążyłam, bo rozległo się ciche pukanie do drzwi. Widocznie oboje byliśmy spięci, bo ja natychmiast sięgnęłam po taser, a Gabriel chwycił leżący na blacie nóż i zaczął skradać się w kierunku drzwi frontowych. Stanęłam nieco z boku tak, by w razie czego przez chwilę pozostać niewidoczna dla napastnika i wykorzystać siłę zaskoczenia.
Dopiero wtedy przyszło mi do głowy, że potencjalny napastnik raczej nie zaprzątałby sobie głowy pukaniem. Raczej wszedłby raczej z lichymi drzwiami. Powinnam pomyśleć o antywłamaniowych, wcześniej nie miałam ani wrogów, ani nic cennego, więc nawet tego nie rozważałam. Poza tym, solidne, antywłamaniowe drzwi w domku holenderskim byłyby marnotrastwem. Ściany były tak cienkie, że gdyby ktoś chciał tu wtargnąć, przebiłby się przez nie siekierką.
Kiedy się denerwuję, stanowczo za dużo myślę.
— Tak myślałam, że tu was znajdę — wykrzyknęła entuzjastycznie Lucyfer, więc odruchowo opuściliśmy gardę.
— Powinniśmy zostawić ci wiadomość — przyznał Gabriel ze skruchą, ale zbyła go machnięciem ręki. — Chcieliśmy się trochę rozejrzeć.
— Ustaliliście coś ciekawego?
— Jedno wielkie gówno — burknęłam ponuro, przypominając sobie dłoń zaciśniętą na moich włosach. Niemal czułam ten ból, tę uległość, to wycofanie z własnego ciała. — Mam nadzieję, że chociaż ty masz lepsze wieści. Jak się ma pan przyjemniaczek, zwany przeze mnie czule niedorobioną bulwą?
— Niedorobiona bulwa, pasuje do niego — parsknęła Lucyfer. — Wyobrażasz sobie, że mnie zaatakował? Chyba nie za bardzo ogarniał, kto tu ustala zasady i skoczył do mnie z pięściami. — Nie wydawała się zła, raczej rozbawiona. — Chyba nie muszę mówić, że nie spotkało go za to głaskanie po główce?
— Wynajęty cyngiel to nie kotek, żeby go głaskać — warknęłam. — Ale powiedział coś? Wysłali go wasi bracia?
— O dziwo, nie. To nie za nami ciągnie się ten smród, tylko za tobą.
Wymierzyła we mnie palec ze starannie pomalowanym paznokciem. Ciekawe, jakiego lakieru używała, skoro piekło i torturowanie ludzi nie robiły na nim wrażenia. Dopiero po tej absurdalnej myśli dotarł do mnie sens jej słów.
— Wygląda na to, że gość nawet nie wiedział o anielskich korzeniach. Nefilimowie zwykle nie wykształcają skrzydeł. Fakt, że nic do ciebie personalnie nie miał, tylko ktoś się naszym ptaszkiem posłużył, ale nie był to nikt z góry. Wspominał coś o jakimś Czechu, który miał wypłacić mu w towarze.
— Jozefie Tichym — domyśliłam się. Krew odpłynęła mi z twarzy.
— Dokładnie. — Lucy palnęła się w czoło, jakby cały czas miała to nazwisko gdzieś na końcu języka. — Znasz przyjemniaczka?
— Dzisiaj się dowiedziałam, że wyszedł z aresztu, do którego pomogłam go wsadzić. — Oboje wciąż patrzyli na mnie wzrokiem wręcz żądającym wyjaśnień, pod którym się zarumieniłam. Edna Morawska z czerwonymi policzkami nie była zbyt powszechnym widokiem. — To było jeszcze zanim spotkałam Gabriela. Urządziliśmy prowokację, uwiodłam go w barze i zaoferowałam mu seks w zamian za narkotyki, a kiedy je wyciągnął, Robert go zgarnął — wyjaśniłam.
— Cóż, też bym na jego miejscu nie została twoją fanką — przyznała diablica przytomnie.
— Nie mam pojęcia, jak się wywinął.
— A przy okazji, nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności i zajrzałam do twojej mamusi. — Lucyfer puściła mi oko, jakby właśnie rzuciła dobrym żartem sytuacyjnym, a nie bombą atomową.
Przez chwilę nie mogłam oddychać. Kiedy w pełni dotarł do mnie sens słów diablicy, ich ciężar usiadł mi na piersi i nie pozwalał napełnić płuc choć mililitrem życiodajnego powietrza — przynajmniej takie miałam wrażenie. Wiedzieć, że kochana mamusia nie żyje, to coś zupełnie innego. Ba, ja przecież modliłam się w duchu i zaklinałam wszystkie prawa rządzące światem, że jak piekło istnieje, to ona powinna tam trafić. Ale, cholera, mieć nadzieję, a zyskać pewność ze wszystkimi tego konsekwencjami to coś zupełnie innego.
Gabriel próbował chwycić mnie za rękę, rozumiejąc lub próbując zrozumieć targające mną emocje. Wyrwałam mu się, doskoczyłam do tylnych drzwi i przekręciłam klucz. Starym zwyczajem wskoczyłam na stół stojący przed domem, a później z niego wspięłam się na dach. Często przychodziłam tu, by pomyśleć i przepracować co trudniejsze momenty swojego życia. Wymykałam się, gdy dręczyły mnie koszmary o przeszłości, siadałam tu i wpatrywałam się w niebo, aż znów nie zalała mnie senność. Czasem zbierałam myśli przed napisaniem kolejnego artykułu.
Zwykle jednak panowała wtedy względna pogoda. Teraz moje stopy ślizgały się na mokrej blasze, a ubraniem targał lodowaty wiatr. Bojąc się, że spadnę i złamię kark, klapnęłam na tyłku, objęłam kolana dłońmi i tkwiłam bez ruchu, wpatrując się w przestrzeń. Z domu dobiegały przyciszone głosy, jednak nie mogłam zrozumieć słów. Po chwili światło wnętrza zalało zaniedbany, przegniły już trawnik i obawiałam się, że Gabriel wysłał Lucyfer z przeprosinami.
Na szczęście to nie ona zaczęła włazić na stoliczek moim śladem. Może i z początku traktowałam archanioła jako wrzód na dupie, ale z dwojga złego wolałam, by to on pomógł mi się pozbierać, a nie jego wkurwiająco wesoła siostra. Miał w sobie zdecydowanie więcej wdzięku ode mnie, błyskawicznie wspinając się na dach. Nie zagadywał, nie narzucał się, po prostu usiadł obok i narzucił na moje zmarznięte ramiona swój wełniany płaszcz. Równie sztampowe, co przyjemne.
Pozwoliłam, żeby otoczył mnie jego zapach. Pomimo dzielących nas warstw materiału, czułam ciepło męskiego ciała, gdy ramieniem ocierał się o moje ramię. Doceniałam, że nie próbował mnie pocieszać ani nie patrzył ze współczuciem, tylko wpatrywał się w tym samym kierunku.
— Romantyczniej byłoby, gdybyśmy patrzyli teraz w gwiazdy, jak w amerykańskich filmach — zażartowałam. — Ale hej, jest październik. Jak się nie ma, co się lubi, to się kradnie, co popadnie.
— Gwiazdy. — Aniołek pokiwał głową w zamyśleniu. — Może to i dobrze, że ich nie widać.
— Dlaczego? — Zaciekawił mnie do tego stopnia, że prawie zapomniałam o swoim bólu. Odwróciłam się do niego i pozwoliłam, by nasze zziębnięte, wilgotne od pozostałości deszczu palce splotły się w zaskakująco ciepłym uścisku.
— Czujesz się źle, bo Lucyfer przypomniała ci, że kogoś straciłaś, prawda? — Przez jego twarz przemknął cień. — Gwiazdy przypominają to samo mnie. — Milczał przez chwilę, potem przysunął się jeszcze bliżej. — Anielskie wojny... Cóż, trwają już tysiące lat. I są bardzo krwawe, a każda kolejna zbiera za sobą żniwo. Starałem się nie angażować, ale to nie znaczy, że nie widziałem, co się dzieje. Nie można ot tak obserwować, jak odchodzą twoi bracia, twoja rodzina, jakakolwiek by nie była, i nie cierpieć.
— Co gwiazdy mają z tym wspólnego? — zapytałam cicho. Może nie powinnam drążyć, ale tak to już jest, że cudzy ból pozwala nam zapomnieć o własnym.
— Anioły nie mają duszy. — Zmarszczył brwi. — Jedyną pamiątką po naszym istnieniu jest gwiazda, która jeszcze przez jakiś czas będzie rozświetlać ludzkie niebo.
— Chcesz powiedzieć... — Z wrażenia zaczerpnęłam głęboko powietrza. Przypomniałam sobie, jak latem wygląda bezmiar rozgwieżdżonego nieba. — Oni wszyscy...
— Tak, wielu już zginęło. Też miałem tam świecić, ale chyba po wielkich starciach z przełomu ery nawet moi bracia są zmęczeni tym, jak szybko zapełniał się nieboskłon. Dlatego okazali mi litość. — Zdobył się na słaby uśmiech.
— Też mi litość — parsknęłam, ale mocniej do niego przywarłam. Patrzyłam w górę, na niebo pokryte teraz chmurami i nie potrafiłam sobie wyobrazić, by ten ciepły, uśmiechnięty, pełen życia chłopak pozostał tylko kolejnym jasnym punktem, może i pięknym, ale na co dzień nie budzącym uwagi. A ja nawet bym nie zauważyła, że gdzieś tam, tysiące lat świetlnych ode mnie, pojawiła się nowa gwiazda. — To wszystko jest strasznie popaprane, wiesz? — wyznałam. — Myślałam, że Biblia jest porąbana, ale to? To przewyższa nawet nauki, które co niedziela wygłaszał guru sekty, do której należała moja matka.
— Przy tym, jak było naprawdę, Biblia to bajka dla grzecznych dzieci. — Wciąż wpatrując się w dal, objął mnie ramieniem, a ja zupełnie naturalnie oparłam głowę w zagłębieniu jego szyi. — Prawdę mówiąc, tam właśnie możesz ją włożyć. Między bajki.
— Każda bajka ma w sobie ziarnko prawdy, czy jakoś tak — zauważyłam sentencjonalnie.
— I oto jestem. — Uśmiechnął się, teraz już w pełni swoim uśmiechem. Mimo to, w kącikach jego oczu, gdzieś głęboko wciąż czaił się smutek. Tęsknota. Zmęczenie.
Miałam ochotę zetrzeć je z jego oblicza, ale nie wiedziałam, jak mogłabym tego dokonać. W tej samej chwili uświadomiłam sobie, że zdążyłam zapomnieć o dzieciństwie, o matce i piekle, do którego trafiła, tym prawdziwym, nie metaforycznym. Ten chłopak naprawdę miał talent.
— Wracamy do was? — zapytałam, wstając chwiejnie i czując, że kuper zaczął mi przymarzać do blachy. — Chyba że wam przeszkadzam, to zostanę tutaj. Jakoś się to ogarnie... — zreflektowałam się.
— Nie ma mowy. — Zazdrościłam mu tego, jak sprawnie wstał i otrzepał mokre spodnie. Ja czułam, że odpadają mi zdrętwiałe nogi, a on po prostu zeskoczył na stolik i później na trawę. Wyciągnął rękę, by pomóc i mnie, ale zignorowałam ten gest. Jakoś dostałam się sama na twardy grunt. — Gdybyś tu została, nie zmrużyłbym oka. Będę spokojniej spał wiedząc, że jesteś bezpieczna za ścianą.
Potrafił tak odwrócić kota ogonem, by wmówić mi, że to nie ja potrzebuję pomocy, że robił to dla siebie. Nie łyknęłam tego, ale to nie znaczy, że nie byłam mu za to wdzięczna.
— Kto wie, może jak z tobą pojadę, to też nie zmrużysz oka. — Posłałam mu najbardziej uwodzicielski uśmiech, na jaki było mnie teraz stać i z nutą tryumfu obserwowałam, jak się zaczerwienił.
Kiedy weszliśmy do domu, Lucyfer właśnie skończyła sprzątać po kolacji. Uniosła brwi pod samą idealną grzywkę i przekrzywiła głowę. Widziałam wyraźnie, jak szukała wskazówek, co właściwie się między nami zdarzyło. Jeśli liczyła na malinki, ślady ukąszeń i zaczerwienione od pocałunków wargi, to się przeliczyła.
— Jedziesz z nami? — zapytał Gabriel, jak gdyby nie stało się nic nadzwyczajnego. Jakbym nie wybiegła z własnego domu bliska katatonii po tym, jak dowiedziałam się, że moja matka gotuje się w piekielnym kotle.
— Jak właściwie tu dotarłaś? — zagadałam, postanawiając przed podróżą przebrać przemoczone spodnie.
Pisnęłam, gdy Lucyfer rozłożyła skrzydła i zamachała nimi sugestywnie. Pieprzone piórka, nigdy się do nich nie przyzwyczaję. Czy można mieć alergię na anielskie pierze, i to objawiającą się mieszaniną strachu i wkurwu?
— Skoro masz... swój środek lokomocji — znalazłam właściwe słowa — to po co ci gelenda?
— Względy praktyczne. — Wzruszyła ramionami, a srebrzyste refleksy zatańczyły na powierzchni jej skrzydeł. — Ty i Gabriel nie polatacie, a ja nie mam zamiaru nosić was na rączkach jak niemowlaki.
— Pełna zgoda. — Skinęłam poważnie głową, wzdrygając się na samą myśl o dzieciach. Jeśli na skrzydła anielskie reagowałam alergią, to na widok wszystkiego, co ma dwie nogi, ale nie ukończyło dziesięciu lat, dostawałam anafilaksji. Dzieci przerażały mnie i brzydziły w tym samym momencie. Wszędzie rozsiewały zarazki, ślinę, smród pełnego pampersa i, co najgorsze, pełne zachwytu westchnienia dorosłych.
— Ale nie gniewasz się, że wzięłam twój wóz?
— Nie, dopóki ma wszystkie cztery koła i żadnych dodatkowych otworów.
— To dobrze, bo w drodze powrotnej znowu ja prowadzę.
Poczułam kolejną falę satysfakcji, gdy kątem oka dostrzegłam, jak Lucyfer już próbowała otworzyć usta w proteście, ale Gabriel powstrzymał ją gestem. Nie mogła tak po prostu zrzucać na mnie emocjonalnych bomb i liczyć, że nie spotka jej za to kara.
Tym sposobem pół godziny później, już w suchych — a jakże — bojówkach zajmowałam zaszczytne miejsce królowej, znaczy się kierowcy, gelendy. Ja wybierałam muzykę, nieco zbyt mocno wciskałam pedał gazu i błądziłam po pustych ulicach, choć przecież znałam Cieszyn lepiej, niż własną kieszeń.
Jak niewiele kobiecie trzeba do szczęścia, seksu lub dobrego samochodu i poczucia władzy. Po tym, jak pokłóciłam się z Robertem, na seks nie miałam co liczyć, zamierzałam się więc upajać tą drugą przyjemnością. Zwłaszcza że niosła za sobą wartość dodaną: choć Lucyfer starała się powściągnąć obrażoną minę, i tak wyglądała jak pięciolatka, która właśnie strzeliła focha.
To za mój ekspres do kawy, zołzo
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro