Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 13.

Człowiek, który wdarł się do mojego mieszkania, jakby wyczuł, że zauważyłam jego obecność, a może to tylko moja wyobraźnia płatała mi figle. Wszystko ucichło — wszystko poza mną. Nawet gdyby nieproszony gość zbliżał się bezszelestnie, i tak bym go nie usłyszała, bo ewentualne dźwięki zagłuszał mój szybki oddech, którego nie potrafiłam uspokoić. Zacisnęłam zęby do krwi, starając się zebrać myśli. Jeśli będę udawała, że śpię, zyskam przewagę wynikającą z efektu zaskoczenia.

Powoli, by nie zaalarmować przeciwnika, sięgnęłam po smartfon we wnęce obok łóżka. Plułam sobie w brodę, że wcześniej nie chciałam wezwać posiłków, mając jednocześnie nadzieję, że jeszcze nie jest na to za późno. Ktokolwiek wdarł się do mojego mieszkania — nowy posiadacz skrzydeł Gabriela, któryś z jego braci, którym zależy na jego klęsce, a może po prostu zbir wynajęty przez Jozefa Tichego w akcie zemsty — nie powinnam z nim walczyć sam na sam.

"W domu, pomocy, ktoś jest" — wystukałam pośpiesznie na dotykowej klawiaturze. Niewiele, ale wiedziałam, że komunikat zostanie właściwie zrozumiany. Wysłałam wiadomość do Lucyfer i Gabriela, modląc się, by przynajmniej jedno z nich nie miało w zwyczaju wyciszać na noc komórki. Zerkałam jednocześnie w kierunku drzwi, za każdym razem pewna, że zobaczę w nich barczysty cień.

Praca dziennikarki nauczyła mnie, jak zachować chłodny umysł nawet w kryzysowych sytuacjach. Nie byłam może wojennym reportażystą, ale przez te kilka lat pracy widziało się to i owo, od agresywnych kiboli, poprzez kryminalistów podczas prowokacji policyjnych, aż po klęski żywiołowe. Znałam też doskonale zapach starej, psującej się krwi, towarzyszący miejscom zbrodni i tragedii, po których ktoś nie zdążył posprzątać. Włoski zjeżyły mi się więc na karku, kiedy mój biedny domek holenderski wypełnił właśnie ten odór.

Miałam nadzieję, że osoba, która przyszła mnie zaatakować, będzie duża. Nie to, żebym miała zadatki na samobójczynię licząc, że będzie przewyższać mnie siłą. Wręcz przeciwnie, cholernie się tego obawiałam, jednak przestrzeń mojej sypialni, jak i drzwi były na tyle małe, że postawny człowiek nie miał tu zbyt dużych możliwości manewru. Moje szalone metr sześciesiąt poradzi sobie w ciasnej wnęce doskonale, ale już przeciętnej postury mężczyzna będzie miał problem zaatakować na tak małej powierzchni, a jednocześnie zachować stabilność, stawiając stopy na mikroskopijnym kawałku podłogi.

Wpatrywałam się w ciemność, przechodząc jednocześnie w tryb "uciekaj albo walcz". W jednej ręce trzymałam już paralizator, drugą natomiast uzbroiłam w niewielki nożyk sprężynowy, podarowany mi — a jakże — przez Roberta. Niezbyt imponujący arsenał, ale na małej przestrzeni miał szansę się sprawdzić. Nie chciałam zabić przeciwnika, a jedynie stworzyć sobie pole do ucieczki.

Dobra, chciałam go zabić. Skurwysyn zaprzepaścił poczucie bezpieczeństwa, które budowałam tak długo. Skalał świątynię mojego domu, mojego bezpiecznego azylu, o który walczyłam całe dorosłe życie. Już nigdy domek holenderski nie będzie dla mnie taką ostoją, jak miało to miejsce do tej pory. Nawet jeśli ja wyjdę z tego cało, a on wyląduje w kostnicy lub więzieniu, zawsze będę oglądać się za siebie.

Oczy zaszły mi czerwoną mgłą wściekłości. To dobrze. Złość stanowiła oznakę, że adrenalina robiła swoje. Miałam nadzieję, że stara, dobra przyjaciółka doda mi sił, gdy będzie to konieczne.

Znów usłyszałam szelest. Widocznie gość upewnił się, że śpię i miał nadzieję sprzątnąć mnie po cichu. Niedoczekanie twoje, niedorobiona bulwo. Mam nadzieję, że przynajmniej zdjąłeś buty i nie zafajdałeś mi podłogi. Nie, żeby wcześniej była specjalnie czysta. Kilkanaście sekund później złowrogi kontur pokazał się w drzwiach. Tak jak przypuszczałam, facet, który przyszedł mnie zdjąć, był ogromny. Możliwe nawet, że wzrostem przebijał Gabriela.

Zacisnęłam powieki i pozwoliłam, by wyostrzyły się inne zmysły. By go zaskoczyć, musiałam udawać, że śpię. Kierowałam się więc słuchem, który teraz wyłapywał każdy, nawet najcichszy szelest i potrafił odpowiednio umiejscowić go w znajomej przestrzeni, a także subtelnymi zmianami w powietrzu — jego delikatnym ruchem i ciepłem bijącym od napastnika. Dystans między nami stopniowo się skracał, a odór zepsutej krwi nieznośnie zalewał nosogardziel, aż musiałam tłumić odruch wymiotny. Postać wreszcie nachyliła się nade mną.

Stłumiłam instynktowną ochotę, by spojrzeć mu w twarz. Zamiast tego, gdy tylko rozwarłam powieki, prawa dłoń przyłożyła paralizator do jego piersi i wcisnęła spust, a kiedy wciąż jeszcze pozostawał oszołomiony silnym impulsem elektrycznym, lewa wbiła mu nóż w szyję aż po rękojeść. Jego ciało plasnęło przy tym nieprzyjemnie, a ja zdziwiłam się, że tak łatwo można okaleczyć człowieka. Spodziewałam się większego oporu, a wbicie ostrza w żywe tkanki okazało się łatwiejsze od porcjowania kurczaka.

Nie namyślając się zbyt długo, kopniakiem położyłam nieproszonego gościa na podłodze. Nie jęczał z bólu, nie krzyczał, nie przeklinał. Prawdę mówiąc, nawet zbyt głęboko nie oddychał, po prostu przyłożył dłonie do noża i zamarł, jakby nie spodziewał się tego ataku. Zero dla dryblasa, jeden dla Morawskiej. Nie zamierzałam napawać się zwycięstwem, zamiast tego przeskoczyłam nad zwalistą postacią i ruszyłam do drzwi. Wiedziałam, że frontowe są zamknięte, nie miałam za to pojęcia, jak poważne obrażenia spowodowałam. Chyba nie trafiłam w tętnicę, bo dryblas usiadł już na posadzce. Nie było czasu na walkę z kluczami, w każdej chwili mógł zacząć mnie gonić, miałam więc nadzieję, że tylne wejście pozostawił otwarte.

Mój brak modlitw został wysłuchany. Otoczyło mnie lodowate powietrze październikowej nocy. Zaklęłąm, gdy uświadomiłam sobie, że nie mam kluczyków do samochodu. Temperatura na zewnątrz spadła poniżej dziesięciu stopni — niby nie był to jeszcze mróz, ale wyraźnie szczypał mnie w bose stopy, nagie uda i ramiona. Cieszyłam się, że przynajmniej spałam w majtkach. Nie miałam zbyt wielu sąsiadów, ale nie wiedziałam, dokąd zaprowadzi mnie ucieczka, a wolałabym nie świecić swoimi atutami przed całym światem, od napastnika począwszy, a na policjantach skończywszy.

Znałam tylko jednego glinę, który mógł mi tam zaglądać.

Cisza była tak głucha, że od razu usłyszałam nadjeżdżający samochód, nim jeszcze jego reflektory wyłoniły się zza górki. Miałam ochotę biec w tamtym kierunku, piszczeć i machać, ale mimo późnej pory i gołego tyłka, pozostało mi jeszcze trochę rozsądku. Mogła to być zupełnie przypadkowa osoba, która okaże się ratunkiem i wezwie policję, ewentualnie uzna mnie za wariatkę, efekt będzie jednak ten sam — zadzwoni pod sto dwanaście. Jednak równie dobrze za kierownicą mógł siedzieć wspólnik pana dryblasa. Watpiłam przecież, by mój zacny gość dotarł tutaj piechotą, a jego samochodu w okolicy nie było. Choć bardziej prawdopodobna wersja zakładała, że zostawił swoje wozidło gdzieś w pobliżu, ukryte, by mnie nie niepokoić, to równie dobrze mógł mieć kumpla, który go tu przywiózł. Dużo rozsądniejszym wyjściem wydawało się więc ukrycie i poczekanie na rozwój wypadków.

Wszystko by się udało, gdyby nie te wścibskie dzieciaki — a raczej sto trzydzieści kilo chłopa, które dyszało gniewnie, ruszając za mną w pościg. Miałam już nawet upatrzony krzaczek, za którym z powodzeniem zmieściłabym swoje krągłości. Cholerny świat! Byłam jak sarenka w pułapce, mogłam albo biec drogą do samochodu, w którym siedzi nie-wiadomo-kto, albo stać tu jak ciota i czekać, aż dryblas dosięgnie mnie swoimi paskudnymi łapami. Miałam co prawda jeszcze taser, ale poprzedni strzał nie zrobił na nim specjalnego wrażenia, spowolnił go ledwie na parę sekund, nie mogłam więc zakładać, że tym razem jest inaczej.

Lepsze zło nieznane, niż znane. Okej, nie tak to szło, ale w tym wypadku się sprawdzało. Puściłam się biegiem w kierunku samochodu. Nie byłam jednak sprinterką, tylko dziennikarką, do cholery. W swojej pracy głównie siedziałam przed komputerem, a nie zapierdalałam boso w wilgotnym powietrzu. Nic więc dziwnego, że szybko zaczęłam utykać, gdy ostre kamienie raniły mi stopy, a palce zziębły tak bardzo, że nie czułam podłoża i co rusz się potykałam.

Kiedy silna dłoń szarpnęła mnie za włosy, nie byłam nawet zdziwiona. Po prostu runęłam do tyłu bezwładnie, licząc się z tym, że to koniec i za dwie minuty będę mogła wszystko opowiedzieć Lucyfer. Ciekawe, czy w piekle jest ekspres do kawy i czy wkurzałaby się tak bardzo, jak ja, gdy ona szarogęsiła się w mojej kuchni?

Znajomy ból rozlał się po czaszce i plecach. Nie cierpiałam ciągnięcia za włosy, zawsze miałam wtedy wrażenie, że ktoś zdziera ze mnie kawałek skóry. Dokładnie tak samo szarpnęła mnie matka, gdy oznajmiłam jej, że się wyprowadzam i więcej mnie nie zobaczy. Może to właśnie dlatego przestałam teraz czuć cokolwiek poza tym bólem. Chłód, otarcia od kamieni czy uderzenie ciałem o kamienistą drogę poszły w niepamięć. Chociaż przywodził nieprzyjemne wspomnienia, od których aż robiło mi się niedobrze, trochę mnie otrzeźwił, a przede wszystkim spowodował potężny wyrzut adrenaliny.

Dzięki ci, mamusiu, za ten zastrzyk energii. Niech ci ziemia ciężką będzie — pomyślałam, czekając na odpowiedni moment. Kiedy poczułam, że pan dryblas znalazł się wystarczająco blisko, uniosłam nogi nad głową i kopnęłam go prosto w jaja. Może i mało spektakularne, ale za to skuteczne, bo złapał się za klejnoty rodowe, a z jego ust wydobył się zduszony jęk. Oj, panie dryblasie, przy dwóch metrach wzrostu nie wypada piszczeć jak mała dziewczynka. Poderwałam się, gotowa do ucieczki — i zamarłam jak sarna w reflektorach samochodu.

Zahamował metr ode mnie z piskiem opon. Światła oślepiły przyzwyczajone do ciemności oczy i byłam przekonana, że nadeszła śmierć. Za plecami miałam dryblasa, który zapewne za moment dojdzie do siebie — jeśli będę miała szczęście, może trochę dłuższy moment, bo wiadomo, kopniak w kulki jest gorszy od strzału z paralizatora. Przede mną stał chuj wie kto w olbrzymim samochodzie, którego zderzak sięgał mi do piersi.

Kiedy wzrok oswoił się nieco z nowym źródłem światła, dostrzegłam wściekle różowy lakier i wiedziałam już, że pomoc jest blisko. Zresztą, drzwi właśnie się otworzyły. W samą porę, bo pan za mną chyba się pozbierał, w każdym razie podeszwy jego butów nieprzyjemnie chrzęściły na kamieniach.

Lucyfer ominęła mnie, jakby w ogóle mnie nie zauważyła. Na jej widok napastnik przystanął, co obserwowałam już z o wiele większym spokojem. Całe ciało miałam obolałe i jutro pewnie nie zdołam wstać z łóżka, a na to wszystko było mi kurwesko zimno, ale patrzyłam właśnie na najlepszy spektakl w życiu. Dwumetrowy zbir kulił się ze strachu przed drobną blondyneczką w kozaczkach na szpilce. Nie powiem tego Lucy za żadne skarby, ale też bym się kuliła na jego miejscu.

Patrzyłam z fascynacją, jak wokół dziewczyny gęstnieje powietrze, jakby ciemność zbijała się tam w większe kłęby, zupełnie jak zapomniany kurz pod łóżkiem. Energia nie trwała jednak zbyt długo w tej bezkształtnej formie, a po ciele Lucyfer zaczęły pełzać czarne jak smoła ogniki. Kiedy otaczały już jej głowę, niczym mroczna aureola, spływały po szyi i ramionach w kierunku dłoni, przeskakiwały między palcami, zaczęły pożerać światło. Zdawały się pochłaniać blask reflektorów gelendy i sprawiały, że na sam widok robiło się zimno, zupełnie niezależnie od panującej wokół aury.

Drgnęłam, kiedy ktoś otoczył mnie ramieniem. Od razu zorientowałam się jednak, że nie jest to atak. Raczej wyraz troski. Zresztą, niemal w tym samym momencie otoczył mnie zapach Gabriela i wbrew sobie poczułam się bezpiecznie. Nie było w nim paniki, tego pośpiechu, który miał w sobie człowiek chcący odciągnąć drugiego człowieka od zagrożenia i gdzieś pod skórą czułam, że pan dryblas nic mi już nie zrobi.

— Chodź — powiedział cicho archanioł, wprost do mojego ucha.

Nie wiem, czy to ja byłam taka zimna, czy jego oddech tak gorący, ale aż wzdrygnęłam się od tej różnicy temperatur. Dałam się poprowadzić do samochodu, a gdy zajęłam już siedzenie pasażera, dostrzegłam, że Lucyfer znalazła się tuż przed dryblasem, gdy on tymczasem upadł przed nią na kolana.

— Nie chcesz tego widzieć — zapewnił mnie Gabriel, który umościł się za kierownicą i zwolnił hamulec ręczny. — Nie powinnaś — dodał z wahaniem.

Zahaczając nieco pobocze, wyminął stojących na drodze napastnika i Lucyfer, kierując się do mojego domu. Swojski zazwyczaj budyneczek nie wydawał się już tak miłym miejscem, lecz straszył czarnymi oczyma okien. Obróciłam się, próbując coś dojrzeć przez tylną szybę, jednak na próżno. Albo szkło było zbyt przyciemnione, albo czerwone światła zbyt słabe, albo po prostu ogniki Lucyfer pochłonęły obie postacie, otaczając je całkowitym, namacalnym mrokiem.

Nie chciałabym być jej wrogiem. Całe szczęście, że znalazłam się po właściwej stronie.

Kiedy poczułam się bezpiecznie, mój organizm opadł z sił, uznając zapewne, że skończył już swoją robotę i nie zamierza sprzątać tego gówna, które po niej pozostało. Osłabłam do tego stopnia, że gdy Gabriel zatrzymał się obok mojej Hondy, nie byłam w stanie otworzyć drzwi. Zrobił to za mnie i kolejny raz w ciągu kilku dni wziął mnie na ręce.

— Przyznaj się, ty po prostu to lubisz. — Uśmiechnęłam się słabo.

W odpowiedzi tylko przycisnął mnie mocniej do piersi. Łokciem zapalił światło, a ja nagle poczułam narastającą w piersi panikę. Nie mogłam skupić wzroku na własnym domu, pieczołowicie urządzanym wnętrzu, bo zdawało mi się, że ściany zbliżają się do siebie i zamykają mnie w śmiertelnej pułapce.

— Nie mogę tu spać — wypaliłam żałośnie.

— Wiem. Ogarniemy cię i weźmiemy cię do siebie — obiecał.

Odetchnęłam z ulgą, choć wciąż jeszcze nie byłam pewna, co sądzić o Gabrielu i jego siostrze. Może i mnie uratowali, ale widok klęczącego przed dziewczyną dwumetrowego chłopa uświadomił mi, kto w tym duecie był potworem. Z drugiej strony, to nie był moment na wkręcanie sobie problemów z zaufaniem, bo alternatywą dla zawierzenia im swojego losu było spędzenie samotnie reszty nocy w lichym, nijak niezabezpieczonym domku holenderskim.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro