Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

#2 : 18

Kochani, wrzucam kolejny rozdział. Został nam jeszcze jeden i epilog :) Mam nadzieję, że tym razem z rozdziałem wszystko będzie w porządku i że będzie się go dało normalnie otworzyć (przynajmniej u mnie)

Enjoy :)


Ostatnimi czasy, nie czułam się najlepiej. Zmęczenie spowodowane natłokiem zajęć w szkole, dawało się we znaki. Nie wiem co się dzieje, ale już kilku moich pracowników przyniosło zwolnienie lekarskie, tłumacząc że dopadł ich jakiś wirus. Oczywiście nie wątpiłam w to, co mówili. Kiedy widziałam ich twarze, w momencie gdy kładli zwolnienie na moim biurku, wiedziałam że to nie jest kłamstwo. Większość z nich była blada jak ściana i doskonale widać było, że coś naprawdę im dolega. Nie pozostawało mi nic innego, jak wziąć na swoje barki zajęcia które prowadzili. Nie mogłam dopuścić do choćby chwilowego zamknięcia szkoły, nie mogłam pozbawić tych dzieciaków jedynej atrakcji jaką mieli.

Dzisiejszego dnia byliśmy z JiYongiem umówieni na kolację w domu jego rodziców. Po przyjściu ze szkoły od razu wzięłam się za przygotowania do wyjścia. JiYong krzątał się po domu, szukając koszuli w której koniecznie chciał iść, a ja w tym czasie zajęłam się robieniem makijażu.

- Nie możesz po prostu założyć czegoś innego? – spytałam przewracając oczami, słysząc jak chłopak któryś raz z rzędu klnie jak szewc pod nosem, wkurzając się na to że nigdzie nie może znaleźć upragnionego ciucha.

- Chciałem iść w tej – mówił jak małe dziecko – Nie widziałaś jej? – pytał, na co kiwnęłam głową na boki.

- Jezu, po prostu weź coś innego i chodźmy już. Twoja mama nie lubi jak się spóźniamy – powiedziałam wzdychając ciężko. 

Po długich namowach, chłopak w końcu zdecydował się założyć zwykły czarny t-shirt z jakimś abstrakcyjnym nadrukiem.

- No i teraz to podobasz mi się bardziej, niż w tej beznadziejnej różowej koszuli – powiedziałam, całując męża w policzek

- To nie jest różowy Lin – powiedział oburzony – To jest łososiowy – poprawił mnie. 

Wyszliśmy z domu zamykając za sobą drzwi, po czym wsiadając do samochodu odjechaliśmy w stronę domu rodziców JiYonga. Kilkanaście minut później, byliśmy już na miejscu. Jak zwykle po przekroczeniu progu uderzył w nas zapach jakiejś, zapewne pysznej, potrawy przygotowanej przez mamę JiYonga.

- Wejdźcie kochani, wejdźcie – przywitała nas mama, całując każde z nas po kolei w oba policzki.

 - Jak się czujesz skarbie ? – pytała z troską, na co kiwnęłam nieznacznie głową, posyłając jej lekki wymuszony uśmiech. 

Wcale nie czułam się najlepiej. Byłam cholernie zmęczona, do tego coś wierciło mnie w brzuchu.

Przywitaliśmy się jeszcze z ojcem JiYonga, po czym całą czwórka usiedliśmy przy suto zastawionym stole. Uwielbiałam przychodzić tu jeść, oczywiście nie tylko dlatego lubiłam tu przychodzić, no ale bądźmy szczerzy... JiYonga mama gotowała lepiej od niejednego, cenionego szefa kuchni, jej potrawy smakowałyby pewnie wszystkim na całym świecie, nie zależnie od gustów kulinarnych czy smaków. Po prostu były idealne. Doskonale przyprawione, doskonale przyrządzone. Najlepsze.

- Kochani, a może pomyślicie nad adopcją? – znów wałkowaliśmy ten temat. 

Zawsze kiedy tylko zjawialiśmy się w tym domu, rozmawialiśmy o dzieciach. Mama JiYonga chciała zostać babcią i nie dopuszczała do siebie myśli, że nigdy nią nie będzie. 

- Pomyślcie jak moglibyście zmienić życie takiego maleństwa – ciągnęła. 

Przyznam szczerze, wyłączyłam się na moment odpuszczając przysłuchiwaniu się temu co mówiła kobieta. Serio, to powoli zaczynało robić się nudne. Tak jak kiedyś drażnił mnie ten temat, tak teraz miałam go już serdecznie dość. Wgapiałam się bezsensownie w wydzierganą ręcznie serwetę, nie słuchając o czym rozmawiają. Rozmyślałam o tym, jak będą wyglądały kolejne dni, jeśli choćby jeden z moich pracowników nie powróci na swoje stanowisko. Znów będę musiała przesiadywać w szkole do późnego wieczora, prowadząc zajęcia i zajmując się swoją papierkową robotą.

- Lin? – zwróciła się do mnie mama JiYonga, przerywając moje zamyślenie. 

Spojrzałam na kobietę szeroko otwartymi oczami, zastanawiając się o czym mogła do mnie przed chwilą mówić 

- Co ty na to? – spytała. 

Ale na co do cholery?

- Przepraszam, ale nie słuchałam o czym mówiliście – przyznałam szczerze. 

- Muszę, pooddychać świeżym powietrzem, słabo mi – dodałam, po czym wstając od stołu podeszłam pod drzwi, prowadzące na taras. 

Po chwili, świeże powietrze uderzyło w moje nozdrza, a chłodny wiatr przeszedł moje ciało. Mimo tego, że było naprawdę chłodno, nie przeszkadzało mi to, w środku cała płonęłam. Było mi tak cholernie gorąco, ale za chwilę robiło mi się zimno i tak na przemian. Nie wiedziałam co się ze mną dzieje, ale wiedziałam jedynie że nie jest najlepiej. Coś ewidentnie mnie brało.

- Lin, wszystko dobrze? – spytał JiYong, wychodząc na taras i stając tuż obok mnie. 

Chłopak spojrzał na mnie z troską wymalowaną na twarzy, po czym dotknął swoją ciepłą dłonią mojej lodowatej już twarzy.

- Jesteś cholernie blada. Dobrze się czujesz? – pytał wyraźnie zmartwiony. 

Pokiwałam głową na boki, pokazując że nie jest najlepiej. Chłopak złapał moją rękę i prowadząc mnie do środka domu, oznajmił że wracamy do siebie. Wyjaśnił rodzicom dlaczego już wychodzimy, po czym trzymając mnie pod rękę, uważając żebym nie upadła, zaprowadził mnie do samochodu.

- Zatrzymaj się, niedobrze mi – powiedziałam, kiedy byliśmy już w drodze. 

Nagle, ni stąd ni zowąd poczułam jak żołądek podchodzi mi do gardła. Było mi tak cholernie niedobrze, że gdyby chłopak w tym momencie nie zatrzymał się na poboczu, zwymiotowałabym na przednią szybę naszego samochodu. Otwierając drzwi wysiadłam w pośpiechu, zwracając wszystko co dzisiejszego wieczora zjadłam. JiYong zapobiegawczo złapał mnie delikatnie w pasie, podtrzymując moje ciało tak, żebym nie upadła w masakrę która leżała przede mną na trawie. 

Kiedy było już po wszystkim, przepłukałam usta wodą i ponownie zajęłam miejsce w samochodzie. Na szczęście droga do domu zleciała dość szybko. Nie czekając długo, od razu udałam się do sypialni. Położyłam się na łóżku i tuląc głowę do poduszki zasnęłam.

Rano obudziłam się w znacznie lepszej formie, niż byłam poprzedniego dnia. 

Zakładając szlafrok, zeszłam na dół do kuchni zjeść śniadanie. Wyciągnęłam potrzebne składniki i zaczęłam robić najzwyklejsze w świecie kanapki. Miałam ochotę na pyszną, wielką kanapkę z serem żółtym, pomidorem i ogórkiem. Polałam wszystko sosem sojowym i gotową już pajdą chleba, zajadałam się ze smakiem. Byłam tak głodna, że spokojnie mogłabym zjeść takich jeszcze z pięć, ale zrezygnowałam mając na uwadze to, jaki był mój stan wczorajszego dnia. Zaparzyłam świeżej kawy, nalałam ją do filiżanki i już miałam upić łyka, ale po uderzeniu w moje nozdrza intensywnego zapachu, poczułam jak na nowo robi mi się niedobrze. 

Biegiem ruszyłam do łazienki i nachylając się nad muszlą, zrobiłam dokładnie to co wczoraj wieczorem. Zwymiotowałam wszystko. Przemyłam twarz zimną wodą, przepłukałam usta, po czym opuściłam łazienkę. 

W drodze do sypialni, spotkałam zaspanego JiYonga.

- Znowu wymiotowałaś? – spytał, na co kiwnęłam potwierdzająco głową. 

- Lin, musisz iść do lekarza. To może być jakieś zatrucie – dodał, pocierając delikatnie moje ramię.

Cholera! Nienawidzę lekarzy...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro