Rozdział 5
Całą noc nie mogłam spać, a jak tylko udało mi się zasnąć, to po krótkim czasie budziłam się z krzykiem, mając przed oczami wściekły pysk kojota i jego błyszczące w ciemności zębiska. Tak bardzi brakowało mi ciepła, i to nie tylko dlatego, że w domu nadal było zimno jak w psiarni, ale też a może przede wszystkim ciepła drugiego człowieka, czyjejś obecności, poczucia że nie jestem sama. Z ulgą powitałam szary poranek i na poprawę humoru zrobiłam sobie kawę, do której dosypałam szczyptę cynamonu.
Wypiłam ostatni łyk i stanęłam w oknie, chłonąc spokój poranka, kiedy nagle usłyszałam pomruk uruchamianego silnika. Najwidoczniej sąsiad gdzieś się wybierał. W samych kapciach i byle jak narzuconej kurtce wybiegłam przed dom. Hart właśnie zamykał bramę.
— Jeśli zapytam, gdzie pan jedzie, uzna pan to za zbytnią sąsiedzką wścibskość? — zawołałam przez płot.
Hart odwrócił się w moją stronę tylko na sekundę, żeby odpowiedzieć jednym słowem:
— Tak.
— Czyli mogę zapytać?
— Nie.
Ręce mi opadły. Z wnętrza samochodu dobiegło szczekanie psa. A więc sąsiad zabierał gdzieś swojego pupila. Wyszłam przez furtkę i stanęłam naprzeciw mężczyzny.
— Jedzie pan z Orim do weterynarza?
Hart zerknął na mnie krótko ale nic nie odpowiedział, tylko zmarszczył brwi. Oszaleć można z takim milczkiem.
— To coś poważnego? — nie dawałam za wygraną.
— Nie.
— Ale... Kiedy będzie pan z powrotem?
— Nie wiem.
— A jeśli ten kojot wróci? Nie dam sobie rady z nim sama. Pożre mnie na kolację. Albo nawet na obiad — stwierdziłam z narastającą paniką w głosie.
— Mówiłem pani. Nie wróci — burknął Hart i chwycił za klamkę w samochodzie.
Złapałam go za ramię i przytrzymałam, na co Hart stężał i zacisnął szczęki. Wyglądał naprawdę groźnie, patrząc tak ma mnie z ukosa, jednak zignorowałam to.
— Wczoraj nawet nie podziękowałam — bąknęłam, czując jak policzki robią mi się gorące, a mroźny wiatr jeszcze bardziej zaczął w nie szczypać. — Zresztą nie wiem jak mam panu dziękować. Już drugi raz uratował mi pan życie.
— Niechże pani da spokój. Nigdy nie uratowałem pani życia — żachnął się i wycofał ramię, tak żeby uwolnić się od moich palców.
— Uratował pan. Raz przed śmiercią z wychłodzenia, drugi raz przez kojotem — upierałam się.
— To przesada — prychnął.
— Ani trochę. Jak mam panu dziękować?
— Najlepiej podziękuje pani, przestając zawracać mi ciągle głowę — burknął z irytacją, otworzył z impetem drzwi i wsiadł do samochodu.
Patrzyłam za nim, aż zniknął w kłębach świeżego śniegu po czym szybko wróciłam do domu. Cały dzień siedziałam przy oknie, nie mogąc się skupić na niczym. Wysprzątałam trochę szafki kuchenne i w salonie, ale nie oderwało mnie to od ponurych myśli. Samotne święta jak na razie wcale nie przypadły mi do gustu. Odsunęłam rękaw swetra, przypatrując się niknącym już śladom palców Evana. Ostatnio byłam tak zestresowana jego widokiem, że nawet nie zwróciłam uwagi, jak mocno mnie chwycił. Przynajmniej jego tu nie było i nie mógł mnie dopaść. Nie wiem co gorsze, były agresywny chłopak, kojot czy burkliwy sąsiad. Z trojga złego chyba wybrałabym Normana Harta, ale kto wie, kim tak naprawdę był ten facet. Wciąż wracało do mnie to jak bez emocji powiedział, że ma kilka żyć na sumieniu. Kogo zabił? I dlaczego? Pewnie gdybym go zapytała, nie uzyskałabym nawet szczątkowej odpowiedzi.
Poprzedniego dnia w Walmarcie kupiłam gotową mieszankę do zrobienia pierników i postanowiłam zająć czas piekąc. Ciocia zawsze powtarza, że wypieki są dobre na wszelkie smutki. W pudełku dołączono jedną metalową foremkę w kształcie serca, więc skorzystałam z niej i po godzinie wyjęłam z piekarnika pierwszą, pachnącą partię piernikowych serduszek. Wyszły całkiem nienajgorzej i byłam z siebie dumna, bo nie należałam do wyjątkowo uzdolnionych kucharek. Pomyślałam też, że dobrze by było z kimś się podzielić słodkościami, więc spakowałam trochę ciastek do plastikowego pudełka.
Tylko jak tu wręczyć sąsiadowi prezent dziękczynny, jednocześnie nie zawracajac mu znowu szanownej nadąsanej głowy? Hmm... Można przecież zostawić pakunek pod drzwiami. Weźmie sobie sam, a ja będę mogła uznać podziękowania za przyjęte. Tak też zrobiłam. Uzbrojona w kij w razie kolejnego ataku kojota wyszłam na zewnątrz i szybko przeszłam na drugą działkę. Położyłam przesyłkę pod drzwiami domu Normana Harta, dołączając karteczkę z napisem "W podziękowaniu za dwukrotne uratowanie życia". Jak wróci, będzie mu miło.
Kilka godzin później, kiedy na dworze już się ściemniało, za oknem nagle zrobiło się jasno od reflektorów i słychać było pracujący silnik, który po chwili zgasł. Ukradkiem wyjrzałam zza framugi okna, chcąc zobaczyć jak Norman zareaguje na moje pierniczki. Pochylił się przy progu, wziął pudełko w ręce i... Skierował się od razu w stronę moich drzwi!
Usłyszałam pukanie i wyszłam na zasypaną śniegiem werandę, napotykając pochmurne spojrzenie sąsiada.
— To chyba należy do pani — powiedział, unosząc nieco przyprószone śniegiem pudełko.
— To ode mnie dla pana. Za pomoc... — wyjaśniłam, walcząc z zaparowanymi okularami.
— Nie trzeba było.
Hart wyciągnął w moją stronę pudełko, a kiedy nie odebrałam go po kilku sekundach, położył je na skrzynce pocztowej wiszącej na ścianie.
— Nie lubi pan pierniczków?
— Nie wiem. Nie jadam takich rzeczy — prychnął, wzruszając ramionami.
— To może pan spróbować. Są dobre. No... Może dopiero jak się je trochę rozmrozi, bo pewnie zamarzły na dworze. Co za ziąb — wzdrygnęłam się i objęłam ramionami.
— Niech je pani zabierze. Nie zamierzam ich jeść.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę. Nie jem takich rzeczy. Po co mam próbować?
— Żeby przekonać się, że czasem z góry odrzucamy coś, co może być dla nas dobre ze strachu, niechęci do nowości, do zmian... Z braku zaufania, z braku ochoty na nowe doznanie. Być może kiedyś pan zjadł takiego pierniczka, który akurat panu nie przypadł do gustu, ale może ten będzie inny. Może tym razem...
— Po prostu nie chcę — przerwał mi. — Nie rozumie pani słowa "nie"?
— Nie.
Parsknął śmiechem, a w jego oczach dostrzegłam ciepły błysk, który zgasł tak szybko, jak się pojawił.
— Czyli woli pan z góry odrzucać wszelkie nowości, żeby nie komplikować sobie życia?
— Otóż to. Zaczynamy się rozumieć — mruknął, cofając się na ścieżkę.
— Ale gdyby pan spróbował, przyznałby pan mi rację, że warto było sprawdzić coś nowego,
urozmaicić sobie trochę to nudne życie samotnika — ciągnęłam.
— Nie potrzebuję urozmaicać sobie życia. Moje nudne życie bez pierniczków i zarozumiałych okularnic mi wystarcza.
— Ludzie potrzebują wyrwać się co jakiś czas z monotonii. Wszyscy potrzebują towarzystwa, różnych bodźców, nowości. Inaczej dziczeją. Pan również jest...
— Dziki? — wszedł mi w słowo.
— No... Trochę — przyznałam.
— Żyję po swojemu i dobrze mi z tym. Pani też radzę. I nie radzę wtrącać się cudze życie. Nic pani dobrego to nie przyniesie, wręcz przeciwnie — mruknął, patrząc na mnie poważnie.
— Ale... Może jednak...
Nic z tego. Odwrócił się i poszedł bez słowa. Zostawił mnie samą z pierniczkami, nie udzielając odpowiedzi na kilka pytań, które mu zadałam kiedy odchodził.
— Co z Orim? — zawołałam.
Cisza. Zero odpowiedzi.
— A panu coś dolega? Boli pana noga?
Nadal nic. Wszedł sobie spokojnie do swojego domu nie zwracając na mnie uwagi.
— Dzikus — skwitowałam i sama wróciłam do środka, bo mróz już dał mi mocno w kość.
Następnego dnia z samego rana za oknem zobaczyłam Normana Harta, który ładował podłużny czarny pokrowiec z tajemniczą zawartością do bagażnika, po czym wsiadł do samochodu i gdzieś pojechał. Wrócił po kilku godzinach razem z Orim i tym razem wszedł prosto do swojego domu.
Ciekawe gdzie był i co z psem. Wyglądał na zdrowego, ale byłam ciekawa, czy wszystko w porządku. W końcu to przeze mnie albo raczej przez kojota który mnie zaatakował, Ori ucierpiał. Czując się związana z losem psa postanowiłam pójść i zapytać, jak się ta czarna bestia miewa. Włożyłam drugi sweter bo na zewnątrz oddech wręcz zamarzał w ułamku sekundy i ruszyłam do sąsiada walcząc ze świadomością tego, że jestem niemile widzianym intruzem.
Hart otworzył drzwi i natychmiast burknął:
— Wiem, po co pani przyszła. Kojot już jest na drugim świecie. O ile takie kanalie gdzieś trafiają po śmierci.
Wyczułam w jego głosie zniecierpliwienie, a może nawet złość.
— Ale... Jak to? Zabił go pan? Jak?
— Normalnie. Wytropilem go i zastrzeliłem. Chce pani więcej szczegółów? Trafiłem go prosto w...
— Obejdzie się — przerwałam mu szybko. — Zresztą ja nie przyszłam pytać o kojota. To znaczy dziękuję, że go pan...
— Zabił? — wszedł mi w słowo. — Proszę bardzo. Cała przyjemność po mojej stronie — dorzucił, a ja nie wiedziałam czy żartuje, czy mówi poważnie.
— Yyy... No tak... To w sumie dobrze. A Ori? Jak on się czuje?
— Ori ma się świetnie. Nie musi się pani martwić.
— To dobrze. Kamień z serca. Bardzo mi go było szkoda.
— Niepotrzebnie. To twarda bestia. Byle kojot mu nie straszny.
Popatrzyłam na Normana Harta badawczo, chcąc dojrzeć coś w tych jego nieprzeniknionych oczach.
— A pan? — zapytałam cicho.
— Co ja?
Hart natychmiast się spiął i założył ręce na piersi. Popatrzyłam znacząco na jego nogi i podniosłam wzrok.
— Nic panu nie dolega? Widziałam maść w samochodzie, i utykał pan.
— Przywidziało się pani — sarknął. — Zresztą to nie pani interes. Niech pani nie wtyka swojego zadartego, wścibskiego nosa w nie swoje sprawy.
— Nie musi być pan niemiły.
— A pani nie musi być miła. Lepiej by było nawet, gdyby była pani wredna. A najlepiej, gdyby wcale mi pani nie zawracała głowy — syknął, nachylając się nade mną jak wielka lodowa góra. — Mam pani szczerze dosyć. Dosyć pani widoku, pani gadulstwa, oglądania tych paskudnych bamboszy i świecących w ciemności swetrów. Niech pani zabiera się z tym swoim pstrokatym światem na swoją działkę, a mnie zostawi wreszcie w spokoju — wyrzucił z siebie i z całej siły zatrzasnął mi drzwi przed nosem.
Stałam tak w miejscu, czując że łzy napływają mi do oczu. Przecież nic takiego mu nie zrobiłam. Owszem, może trochę za bardzo narzucałam się ze swoim towarzystwem ale żeby aż tak się wściec? Dobra, jak sobie chce. Postanowiłam już nigdy nie naprzykrzać się Normanowi Hartowi.
Następne dwa dni spędziłam na zwiedzaniu miasta i ogarnianiu sprawy telefonu. Niestety w Walmarcie nikt z pracowników nie umiał albo nie chciał mi pomóc jeśli chodziło o brak zasięgu z mojego miejsca zamieszkania, a wszystkie serwisy były już pozamykane z racji zbliżających się świąt. Kiedy dzwoniłam z miasta, jak na złość akurat nikt nie odbierał. Nie pozostało mi nic innego, niż pójście do sąsiada pożyczyć od niego telefon. Widziałam, że nie ucieszy się na mój widok, ale nie obchodziło mnie to. Potrzebowałam zadzwonić do cioci, do mamy, do Tiny i przede wszystkim do Danny'ego.
Norman Hart oczywiście nie powitał mnie z otwartymi ramionami, wręcz przeciwnie. Stanął w drzwiach, zakładając ręce na piersi. Jego wzrok niemalże zmiótł mnie z powierzchni ziemi.
— Co znowu? — warknął.
— Pożyczy mi pan telefon? Potrzebuję zadzwonić.
Hart westchnął z bezsilności i zacisnął usta, lustrując z widoczną niechęcią moją twarz.
— Kupiłam telefon, ale tutaj nie mam zasięgu, a kiedy dzwoniłam w mieście, nikt nie odebrał — wyjaśniłam z najbardziej budzącą współczucie miną, na jaką było mnie stać.
Norman Hart wypuścił powietrze z ust, wydymając na chwilę policzki. Poczułam zapach kawy i czegoś jeszcze. To chyba nie była tylko kawa, lecz taka z dodatkiem czegoś mocniejszego.
— Dobra... Niech pani wejdzie.
Norman Hart cofnął się, a ja weszłam do ciepłego przedpokoju, w którym znajdowała się tylko prosta szafka na buty i kojec dla psa oraz jego miska. Ori natychmiast przybiegł, obwąchujac moje nogi.
— Ori, zostaw — rzucił krótką komendę mężczyzna. Pies natychmiast posłuchał i położył się w swoim legowisku.
Po chwili Hart przyniósł telefon stacjonarny i wręczył mi go z miną "masz, ale nie nadwyrężaj mojej dobroci".
Uznałam, że najważniejszą i najpilniejszą sprawą było skontaktowanie się z Dannym, więc wybrałam z pamięci numer, który brat zostawił nam kiedyś jako kontaktowy. Dzwoniłam tyle razy, że znałam go na pamięć. Po kilku sygnałach odebrał jakiś wojskowy.
— Dzień dobry, jestem siostrą porucznika Daniela Somertona...
Przedstawiłam pokrótce sytuację z nadzieją na szybkie wyjaśnienie wszystkiego, co mnie trapiło od paru dni, ale facet po drugiej stronie słuchawki kompletnie mnie olał.
— Jak to nie może mi pan udzielać takich informacji? — powtórzyłam z pretensją i rozczarowaniem w głosie. — To mój brat! W dodatku bliźniak! — warknęłam na slużbistę, który odebrał mój telefon.
— Szanowna pani, to są informacje tajne. Nie mogę pani informować o tym, gdzie dokładnie znajduje sie dany żołnierz ani co robi i jakie zadanie mu przydzielono. To są informacje niejawne, związane z bezpieczeństwem...
— Ale wszystko z nim w porządku? — przerwałam facetowi jego pusty monolog.
— Niestety nic więcej nie mogę pani powiedzieć. Do usłyszenia.
Połączenie zerwało się, a ja słyszałam tylko miarowy, pusty, powtarzający się dźwięk.
— Niech to szlag — zaklęłam pod nosem, ściskając słuchawkę w ręku.
— Już? Załatwiła pani co chciała? — zapytał zniecierpliwiony Hart.
— Nie.
Zadzwoniłam jeszcze do mamy i cioci, ale żadna z nich nie wiedziała, co dzieje się z Dannym. Sąsiad widocznie już się mocno niecierpliwił bo wzdychał i chodził w tę i we w tę od okna do szafki.
Oddałam mu telefon zanurzona w niespokojnych myślach. A jeśli Danny'emu coś się stało? Przecież gdyby mógł, to pozwoliliby mu zadzwonić do rodziny przed świętami. Cały pomysł świąt w Idaho nagle wydał mi się kompletnym błędem i niepotrzebnym wymysłem. Mój wzrok padł na koszyczek z kluczami leżący na szafce. Wśród różnych drobiazgow dostrzegłam znajomy, kulkowy łańcuszek i blaszkę z gumową otoczką. Nieśmiertelnik. Nagle tak mocno zatęskniłam za bratem, że nie mogłam powstrzymać szlochu, który wydostał się z mojego ściśniętego gardła.
Norman Hart popatrzył na mnie z mieszaniną złości i konsternacji. No tak. Tylko płaczącej baby mu tu brakowało.
— Dziękuję panu za możliwość zadzwonienia... — podziękowałam koślawo, powstrzymując płacz i odwróciłam się, żeby opuścić dom sąsiada.
Nagle poczułam ciepły łeb Oriego przytulający się do mojej ręki. Bezwiednie pogłaskałam psa, a on mnie polizał po wnętrzu dłoni.
— Dobry pies — szepnęłam i przykucnęłam, a Ori oparł łeb na moim barku jakby chciał mnie przytulić i pocieszyć. Nawet łapę położył mi na ramieniu. Rozpłakałam się na dobre. Jakie kochane psisko. I ja myślałam o nim, że jest nawiedzony! To najbardziej kochany pies na świecie.
— Ori, starczy już tych czułości. Puść panią.
— Nie przeszkadza mi — wymamrotałam, ocierając łzy. — Bardzo tego potrzebowałam. Ori to mądry pies. Jakimś cudem wiedział, że potrzebowałam pocieszenia.
— Nie jakimś cudem, tylko jest do tego szkolony. To pies asystent...
— Asystent osoby PTSD? — dokończyłam za niego.
Norman Hart milczał, chyba żałując tego, co przypadkiem powiedział. Właściwie przyznał się, że był kimś, kto potrzebuje psa szkolonego do wsparcia osób z zespołem stresu pourazowego.
— Pan był żołnierzem... Prawda? — zapytałam, podnosząc z koszyczka nieśmiertelnik z wygrawerowanymi danymi Normana Harta. Urodzony szóstego lipca 1987.
Nie odezwał się, ale ja widziałam prawdę w jego ciemnych oczach, tak ciemnych jakbym zaglądała w dwie głębokie studnie bez dna.
— Czy mogę...
— Nie. Nie może pani zapytać. Proszę już iść.
— Ale...
Norman Hart wyrwał mi z ręki nieśmiertelnik, otworzył drzwi i nie patrząc na mnie, czekał aż wyjdę.
Zostawiłam go samego, chociaż bardzo chciałam go pocieszyć, wysłuchać, rozjaśnić to ponure oblicze. Norman Hart zamknął za mną drzwi i usłyszałam, jak natychmiast przekręca klucz w zamku. Co takiego nosił w sobie ten mężczyzna? Jaki ból? Jakie mroczne wspomnienia spowodowały, że aż tak zamknął się przed całym światem?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro