Rozdział 2
Upchnęłam w walizce ostatni, jaskrawożółty sweter, który według mojego brata upodabniał mnie do ptaka z ulicy sezamkowej. Dzisiaj na sobie miałam ulubiony, puchaty i różowy, w którym według mojego kochanego braciszka wyglądałam z kolei jak świnka Piggi. Nie wiem doprawdy, skąd te jego absurdalne skojarzenia. Przecież nawet nie miałam blond włosów! Danny jednak za każdym razem, kiedy zakładałam ten sweter, chrumkał i przyciskał palcem nos. Owszem, nosy oboje mieliśmy zadarte, ale żeby od razu porównywać mnie do tych ryjowatych stworzeń? Głupol.
Pomagając sobie kolanami zasunęłam zamek i postawiłam walizkę na kółkach. Z trudem udało mi się ją znieść po schodach, ale na szczęście nie zwichnelam nogi ani nie sturlałam się na dół niczym różowa puchata piłka. Gorzej, że na dole przed domem obok samochodu mojej przyjaciółki zauważyłam czarną toyotę Evana. Musiał się napatoczyć akurat w momencie mojego wyjazdu? Jak pech to pech. Szlag. Tupnęłam nogą dając upust swojej frustracji. Samolot przecież nie poczeka Musiałam wyjść natychmiast, żeby znaleźć się na lotnisku najpóźniej za godzinę. Inaczej mój bilet przepadnie, a wraz z nim marzenia o samotnych świętach w Sun Valley. Cóż było robić? Jak gdyby nigdy nic wyszłam więc z walizką przed dom i przywitałam się z Tiną, ignorując zupełnie Evana.
— A ty co? Wyjeżdżasz? — rzucił w moją stronę oskarżycielskim tonem. Poranne słońce zagrało w jego jasnych włosach. Wyczułam znajomy zapach cytrusowych perfum i natychmiast coś ścisnęło mnie jeszcze bardziej w żołądku i płucach.
— Tak — burknęłam odruchowo, nieświadomie przybierając obronny ton, zapominając o tym, że przecież miałam się do niego nie odzywać nawet słowem. Wrzuciłam walizkę na tylne siedzenia.
— Dokąd?
— Do dupy na raki łapać szczupaki — odpowiedziała za mnie Tina agresywnym tonem. Na nią zawsze mogłam liczyć, szczególnie w takich sytuacjach jak ta. Tina nie gryzła się w język, a był ostry jak brzytwa.
— Millie... Powiesz mi, czy jak małe obrażone dziecko będziesz się bawić ze mną w kotka i myszkę? — warknął Evan i zaszedł mi drogę.
— Jedźmy, Tina — mruknęłam, cała spięta jakby każdy mięsień w moim ciele zamienił się w kamień. Wyminęłam Evana i wsiadłam do samochodu przyjaciółki, po czym próbowałam zamknąć za sobą drzwi, ale mój ekschłopak w ostatnim momencie je przytrzymał.
— I tak cię znajdę — wycedził zza szyby. — Jeszcze z tobą nie skończyłem, rozumiesz? Nie możesz tak po prostu odejść. Nic nie rozumiesz, bo nie chcesz mnie wysłuchać... Umówmy się na kolację, porozmawiajmy...
Pociągnęłam mocniej za uchwyt i drzwi zamknęły się głucho, a przyjaciółka przytomnie zablokowała natychmiastowo wszystkie zamki.
— Adios, frajerze! — zawołała do niego Tina i pokazała mu środkowy palec, okraszając dodatkowo ten gest kilkoma wulgarnymi słowami.
Starałam się nawet nie patrzeć na mojego byłego chłopaka. Trzeba uczciwie przyznać, że wyglądał jak żywcem wyjęty z żurnala, ale w środku był zgnity jak jesienne jabłko, które zbyt długo leżało w mokrej trawie. Z zewnątrz błyszczące i twarde, w środku robaczywe i toksyczne od zgnilizny. Zjedzenie takiego owocu może skutkować przykrymi dolegliwościami, a nawet śmiercią. Na szczęście ja ugryzłam tylko kawałek, w porę wyczułam posmak trucizny i wyplułam, chociaż i tak pewnie będę to odchorowywać jeszcze długi czas.
Tina ruszyła z piskiem opon i już po chwili włączyła się do ruchu, kierując samochód w stronę lotniska O'Hare, skąd miałam wyruszyć bezpośrednio do Hailey, odległego o pół godziny jazdy samochodem od Sun Valley. Dopiero przy pożegnaniu przed barierką zorientowałam się, że jak ostatnia gapa zapomniałam telefonu. Przecież został w kuchni podłączony do ładowarki! Nie było teraz czasu po niego wracać.
— Już trudno, roztrzepańcu — pocieszyła mnie przyjaciółka, chociaż widziałam w jej oczach cień niedowierzania. — Najwyżej będziesz się kontaktować z laptopa. Bo laptop wzięłaś, prawda?
Zrobiłam wielkie oczy. Jak mogłam nie spakować mojego Maca? Pokręciłam głową, robiąc przerażoną minę. Dwa dni to stanowczo za mało na pakowanie.
— I co teraz będzie? — bąknęłam żałośnie.
— Nic. Kupisz na miejscu jakiś najtańszy telefon. A laptop? Po co ci komp w takim miejscu? Poczytasz coś, pospacerujesz. Odwyk od elektroniki dobrze ci zrobi — skwitowała, wzruszając ramionami.
W duchu przyznałam jej rację co do komputera, ale bez telefonu czułam się jak bez ręki, co gorsza lecąc na drugi koniec Stanów.
— Nie przejmuj się. Masz tu mój numer na kartce — powiedziała i wcisnęła mi w kieszeń swoją szpanerską wizytówkę dziennikarki Chicago News. Tak naprawdę w redakcji robiła tylko kawę i nosiła korespondencję. — Odezwij się, jak już ogarniesz wszystko na miejscu. Tylko pamiętaj o strefach czasowych. Ja będę jutro w Londynie, więc nie dzwoń do mnie kiedy będę spać, OK?
Pokiwałam głową, przytuliłam się do przyjaciółki i ruszyłam ze swoją podręczną walizką w stronę kolejki do odprawy. Tina pomachała mi i posłała całusa.
Wszystko działo się niesamowicie szybko. Wkrótce siedziałam już na pokładzie Embraera, wśród kilkudziesięciu innych pasażerów. W żołądku utkwiła mi wielka, lodowa kula strachu, która za nic nie chciała się rozpuścić. Gdybym chociaż miała przy sobie telefon... No nic. Muszę rzucić serce za przeszkodę i po prostu polecieć tam bez możliwości szybkiego kontaktu z bliskimi. Poradzę sobie.
Kiedy po kilku godzinach lotu samolot zaczął się obniżać, wyjrzałam za okienko, a wszystkie troski i zmartwienia wyleciały mi z głowy. Widok zapierał dech w piersiach. Ośnieżone góry pokryte gdzieniegdzie skupiskami drzew wyglądały cudownie w pełnym, południowym słońcu, tak samo jak jaśniejące domy i sklepiki rozsianych po dolinach miasteczek i wsi. Wylądowaliśmy na lotnisku w Hailey. Opuściłam pokład i na drżących nogach zeszłam po schodkach. Uśmiechnęłam się, widząc niebieską tablicę z napisem "Welcome to Idaho". Jeszcze tylko krótka przejażdżka lotniskowym autobusem, przejście przez halę lotniska przy dźwiękach piosenki "Snowman" Sii, podróż autobusem do Sun Valley (po drodze znowu widziałam znak powitalny miasta Sun Valley, ale tym razem z dopiskiem "This is not gun-free zone") złapanie taksówki i gotowe. Niedługo powinnam być na miejscu.
Po drodze wesoło paplałam z panem taksówkarzem, który miał rodzinę w Chicago. Dzięki rozmowie droga minęła w parę chwil. W końcu taksówkarz zatrzymał samochód pod wskazanym przeze mnie adresem. Przy pustej drodze rosły wysokie choinki i krzewy, więc nie do końca mogłam określić, czy przyjechaliśmy w dobre miejsce bo moją pamięć już szwankowała, ale uwierzyłam mu na słowo, zapłaciłam, o zgrozo, pięćdziesiąt dolców i wyszłam z taksówki, widząc przed sobą dwa jednakowe domki jednorodzinne pokryte śniegiem.
Wcześniej większość budynków, które mijaliśmy po drodze, była obwieszona lampkami i innymi ozdobami świątecznymi. A te dwa, przed którymi wysadził mnie pan taksówkarz wyglądały na niezamieszkane. Hmm... Ostatnio byłam tu jako dziecko i nie pamiętałam dokładnie, jak to wszystko wyglądało. Zaraz... Ciocia mówiła o Willow Road 8 czy 9? Teraz już wcale nie byłam pewna... Oba domy wyglądały niemal identycznie, a przed nimi rozpościerał się dziewiczy, niepodeptany śnieg świadczący o tym, że nikt nie mieszka w żadnym z nich. Cóż, będę musiala po prostu sprawdzić kluczami, do którego pasują.
Na początek wybrałam domek po prawej. Pchnęłam furtkę i dziarsko ruszyłam przez śnieg do ciemnej werandy, taszcząc za sobą walizkę. Na schodkach prawie wyrżnęłam orła, takie były śliskie pod warstewką świeżego puchu. Wyjęłam klucze, których na szczęście nie zapomniałam zabrać i spróbowałam włożyć je w zamek.
Z pięciu różnych kluczyków zdążyłam sprawdzić cztery, kiedy nagle usłyszałam za sobą chrzęst deptanego śniegu i przeraźliwy zgrzyt ładowanej broni oraz ostre ujadanie psa. Odwróciłam się i pisnęłam. Przede mną stał ubrany na czarno mężczyzna, który piorunował mnie wzrokiem i celował w moim kierunku z dubeltówki czy pompki, Bóg raczy wiedzieć co to było za śmiercionośne narzędzie. U jego boku warował równie czarny jak jego pan pies, szczerzący groźnie swoje kły. Pisnęłam ponownie, klucze wyleciały mi z brzękiem w śnieg, a ja straciłam równowagę i runęłam prosto na tyłek, uderzając boleśnie głową we framugę.
— Nie strzelaj! — krzyknęłam, zasłaniając się rękami.
— Co pani tu robi? — warknął facet, podchodząc bliżej.
Przeklęty pies wciąż ujadał jak szalony. Chyba chciał mnie pożreć.
— A kim pan jest? — zapytałam, zdmuchnąwszy kosmyki włosów z twarzy. Głowa bolała mnie jakbym dostała w nią z łokcia od Danny'ego. Okulary przekrzywiły mi się na nosie i musiałam je poprawić, żeby przyjrzeć się mężczyznie.
Ciotka Lisa mówiła na takich "chłop jak dąb". Facet musiał być ode mnie starszy jakieś dziesięć lat, może mniej, trudno powiedzieć. Czarne włosy iskrzyły się w słońcu, czarny golf opinał jego muskularną klatkę piersiową, czarne bojówki zapięte czarnym pasem uzupełniały jego groźny look. Chyba w życiu nie widziałam bardziej męskiego mężczyzny. Wręcz ociekał testosteronem. I chyba chciał mnie zamordować wzrokiem. Tak samo jak jego pies, który w oczach miał zło w czystej postaci.
— To chyba ja powinienem zapytać, kim pani u diabła jest i dlaczego włamuje się do mojego domu? — warknął niskim głosem, od którego coś w moim brzuchu zawirowało.
I dotarło do mnie, jaką głupotę znowu odstawiłam. Wciąż leżąc na wznak westchnęłam i zakryłam ręką oczy, uderzając się po chwili w czoło rozpostartą dłonią. Czyli jednak nie ten dom wybrałam. Gdyby rozdawano nagrody dla największej fajtłapy w Idaho, to pierwsza należałaby z pewnością do mnie.
— Oj zaraz włamuje! — zawołałam w końcu, trochę zła na mężczyznę, że tak zaszedł mnie znienacka od tyłu i wystraszył razem z tą czarną bestią. — Po prostu się pomyliłam. Wielkie mi halo. A pan bez powodu celuje do mnie z broni palnej. Wystraszył mnie pan nie na żarty! Przez pana mogłam dostać wstrząsu mózgu!— ciągnęłam, zbierając sie z ziemi. Cały tyłek, plecy i uda miałam w śniegu. Cudownie.
— Nie można dostać wstrząsu mózgu, nie posiadając go.
— Słucham?
Zatkało mnie. Co za dupek! Rzuciłam mu nienawistne spojrzenie i podeszłam bliżej, ignorując warczącego czworonoga.
— Nie włamywałam się — powtórzyłam z uporem.
— Próbowała pani wejść do mojego domu. Tu jest Idaho, nie jakieś wykastrowane Illinois czy inna California, tutaj pilnujemy swojej ziemi z bronią w ręku, nie musimy dzwonić na 911. Proszę się zabierać z mojej posesji — rzucił oschle.
— A pan niech opuści w końcu tę pukawkę, bo zaraz ja zadzwonię na 911 i skończy się Dziki Zachód — zagroziłam, chociaż była to groźba bez pokrycia, wszak mój telefon został w Chicago.
Facet opuścił broń, ale wciąż taksował mnie nieprzyjemnym spojrzeniem ciemnych oczu. Wydawały się czarne jak węgiel, ale kiedy promienie słońca dostawały się do tych ciemności, ujawniał się kolor gorzkiej czekolady z najwyższą możliwą zawartością kakao. Kiedy tak na niego patrzyłam, z tą swoją bladą skórą przypominał mi Lucyfera ze słynnego serialu albo Toma Marvolo Riddle'a. Nie zdziwiłabym się, gdyby jego oczy nagle zamieniły się w czerwone szparki.
— Niech mi pani jeszcze powie, że zamierza się tu wprowadzić — wycedził, wskazując głową na domek należący do mojego wujostwa.
— Owszem. Zamierzam — odparłam, celowo nie wdając się w szczegóły. A niech się martwi, palant. Usłyszałam, jak zaklął szpetnie pod nosem. Widać bardzo nie w smak mu było posiadanie nowej sąsiadki. Trudno. Nie zamierzałam się tym przejmować ani trochę.
— Wprowadziłem się tu sądząc, że znajdę spokój i nikt nie będzie mi łaził za oknem. Byłem tu pierwszy, więc pozwolę sobie przedstawić pani zasady naszego sąsiedztwa — odezwał się, stawiając jedną nogę na schodku.
— Może pan sobie wsadzić te zasady rodem z dziczy tam, gdzie słońce nie zagląda — prychnęłam, otrzepując śnieg z tyłka.
Moja kąśliwa odpowiedź nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.
— Zasady są proste, a właściwie polegają na jednej głównej zasadzie i z niej wynikają — ciągnął, nie zwracając uwagi na moje zachowanie. — Żadnego kontaktu. Żadnego odwiedzania, machania sobie na powitanie przez płot, żadnego pożyczania cukru, proszenia o przysługę i tak dalej. Może pani traktować mój dom jak niezamieszkany, albo najlepiej jak nawiedzony. Proszę się trzymać od niego, a przede wszystkim ode mnie, z daleka, jasne? — zakończył, rzucając mi wyzywające spojrzenie.
— Jak słońce w zenicie — prychnęłam.
— No to żegnam. Nie mówię do widzenia, bo mam głęboką nadzieję, że więcej się nie spotkamy — Wskazał ręką w stronę uchylonej furtki.
— I wzajemnie, mam nadzieję że nie będę więcej oglądać ani pana, panie napuszony, ani pańskiego opętanego psa. Życzyłabym panu wesołych świąt ale pan chyba nigdy nie bywa wesoły i nie zna tego uczucia — wycedziłam, ruszając do furtki.
— Może mi pani za to życzyć świąt spokojnych, bez pyskatych, zarozumiałych okularnic włamujacych się do mojego domu. Wtedy będą idealne — zawołał za mną.
Prychnęłam z niesmakiem, wróciłam po rzuconą w śnieg walizkę i ponownie ruszyłam w stronę furtki. Gburowaty sąsiad razem ze swoim zajadłym psem już zniknął za drzwiami domu, a ja niestety dopiero przy werandzie mojego zdałam sobie sprawę, że przecież klucze poleciały gdzieś w śnieg. To wszystko przez tego dupka. To przez niego i jego głupie gadanie straciłam głowę i zapomniałam tych kluczy. Ze złością znowu przekroczyłam furtkę tej smoczej twierdzy i zaczęłam szukać kluczy. Niestety śnieg już przysypał to miejsce, a wiatr zawiewał mocno, tworząc gdzieniegdzie wydmy. Jęknęłam z bezsilności i złości na cały świat. Dłonie mi zamarzały na kość, tak samo jak stopy i ośnieżony tyłek. Miną wieki, zanim znajdę te cholerne klucze. Drzwi za mną rozwarły się nagle z trzaskiem.
— Co pani do jasnej cholery wyprawia? — usłyszałam nad głową.
— Uprawiam pilates na śniegu, nie widać? — rzuciłam wściekle, nie przerywając przeczesywania białego puchu gołymi rękami.
— Czy mam zadzwonić po policję? A może lepiej po pracowników szpitala psychiatrycznego?
— A dzwoń sobie pan gdzie chcesz. Powiem im, że ukradł mi pan klucze. Zobaczymy, kto się wtedy będzie śmiał.
Mężczyzna westchnął i o dziwo zniknął za drzwiami, a po niecałej minucie wrócił z wykrywaczem metalu i zaczął nim szukać w śniegu. Dzięki temu klucze znalazły się niemal od razu. Rzucił mi je z wciąż naburmuszoną miną. Uznałam, że nie będę gburowi dziękować. Opuściłam wrogie terytorium i cała przemoczona od śniegu weszłam do lodowatego wnętrza mojego nowego lokum.
— Brrr... Ale wygwizdów — mruknęłam pod nosem, szczękając zębami.
Nieogrzewany od miesięcy dom zamienił się w jedną wielką lodówkę, albo raczej zamrażarkę. Na szczęście ciocia dała mi kilka praktycznych wskazówek. Najpierw odnalazłam skrzynkę z korkami i włączyłam prąd. Sprawdziłam światła, piekarnik w kuchni, okap. Wydawało się, że wszystko działa. Łatwizna.
Gorzej z piecem gazowym, który według instrukcji ciotuni znajdował się w kotłowni. Otworzyłam drzwi do podpiwniczenia i przez moment miałam wrażenie, jakbyn zaglądała do samych czeluści piekielnych. Na szczęście żarówka nie była przepalona i po włączeniu oświetliła nikłym blaskiem to ponure pomieszczenie. Zlokalizowałam monstrualnego gazowego potwora w rogu piwnicy.
— Tuś jest, gagatku. Pokażże się... — mruknęłam pod nosem, podchodząc bliżej do ustrojstwa.
— Że niby trzeba przekręcić te dwa pokrętła i powinno działać...
Przynajmniej według ciotki. Ale niestety. Po pół godzinie czekania temperatura w domu utrzymywała się na wciąż niskim, zamrażarkowym poziomie. Z wylotów ogrzewania nadmuchowego wydostawało się równie chłodne powietrze, co wszędzie. A więc piec nie działał. Niedobrze. W dodatku nie miałam ani telefonu, żeby wezwać jakiegoś specjalistę, ani laptopa, żeby w ogóle takowego znaleźć. Nic innego niż pójście do ziejącego nienawiścią smoka mi nie pozostało. Miałam do wyboru zamarznąć w tym domu albo spłonąć w spojrzeniu tego dupka lub iść do miasta dwa kilometry w śnieżycy. Trudno. Wolę żyć. Nawet jeśli mój przemiły sąsiad zje mnie na kolację, a kości rzuci swojemu psu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro