Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 15

Pzewracałam się z boku na bok w łóżku, czując, jak z każdą minutą narasta we mnie napięcie. W salonie unosił się miły zapach choinki, który tak jak i widok zaśnieżonego krajobrazu za oknem, wcale nie koił moich nerwów. Myśli o bracie nie dawały mi spokoju. Gdzie on jest? Czy jest bezpieczny, cały i zdrowy?

Próbowałam skupić się na miarowym oddechu, liczyć w myślach, ale to wszystko na nic. Strach o Danny’ego przytłaczał mnie coraz bardziej. W dodatku w lewej ręce czułam dziwne mrowienie. W końcu usiadłam na łóżku i objęłam ramionami kolana, czując, że zaczyna brakować mi powietrza.

Z kąta pokoju poderwał się Ori, który od razu wyczuł, że coś jest nie tak. Pies podszedł do mnie cicho, ocierając się tułowiem o moje nogi.

— Ori... — szepnęłam, zanurzając dłoń w miękkim futrze. — Co ja mam zrobić? Umieram ze strachu.

Pies spojrzał na mnie swoimi wielkimi, pełnymi ciepła oczami, jakby chciał powiedzieć: Jestem tu. Nie martw się. Westchnęłam i pogładziłam go po głowie. Jego obecność była jak plaster na rozdarte serce – nie uleczyła bólu, ale trochę go łagodziła. Brakowało mi Normana, ale nie chciałam go budzić.

Za zamkniętymi drzwiami jego sypialni panowała cisza. Norman kilka godzin temu upierał się, że będzie ze mną całą noc, ale w końcu dał się przekonać. Przecież potrzebował snu, powinien przespać przynajmniej kilka godzin. Wieczorem napisał do swojego kolegi z wojska, który miał się odezwać, jak tylko dowie się czegoś więcej o poruczniku Somertonie.

Zegar na ścianie wskazywał trzecią w nocy, kiedy mój telefon nagle zawibrował na stoliku. Podskoczyłam, zaskoczona dźwiękiem w tej ciszy. Sięgnęłam po urządzenie, a na ekranie wyświetliła się wiadomość od Tiny.

"Millie, wiem że u Ciebie teraz środek nocy ale nie mogę wytrzymać. Słyszałam coś o Dannym... Czy to prawda, że go znaleźli? Że żyje?"

Moje serce zabiło szybciej, a dłonie zaczęły mi lekko drżeć. Przez chwilę tylko wpatrywałam się w ekran, próbując zebrać myśli.

"Nie wiem, Tina" – odpisałam w końcu, czując, jak ciężar tej niepewności przygniata mnie jeszcze bardziej. "Mama powiedziała, że znaleźli grupę żołnierzy, ale nie wiem, co z Dannym. Dwóch z nich nie przeżyło."

Odpowiedź Tiny przyszła niemal natychmiast. No tak, w Londynie teraz była w miarę ludzka pora. "Boże, Millie... Mam nadzieję, że to nie Danny. Jak mogę pomóc?"

"Dzięki, Tina. Nie wiem... Czekam na wieści. Nie można nic zrobić, tylko czekać."

Zamknęłam oczy, opierając się o wezgłowie sofy. Ori zwinął się u moich stóp ogrzewając je swoim futrem, jakby chciał mnie chronić przed całym złem tego świata. Norman poprosił go, żeby mnie pocieszał, a on słuchał swojego pana.

Przyszło mi na myśl, żeby obudzić Normana i zapytać, czy dowiedział się czegoś od swojego znajomego, ale obawiałam się, czy przy próbie wybudzenia nie wpadnie w ten lunatyczny stan. Dałam sobie więc spokój z tym pomysłem. Norman codziennie wstaje o piątej, jeszcze półtorej godziny czekania...

Westchnęłam ciężko, odkładając telefon. Noc wydawała się nie mieć końca, a ciężar niewiedzy coraz bardziej ciążył mi na sercu. Gdzieś w głębi duszy jednak wierzyłam, że Danny wróci do nas cały i zdrowy. To musiało się skończyć dobrze. Po prostu musiało. Podrapałam się w lewą dłoń, która jak na złość dziwnie mnie mrowiła i swędziała.

Ori cicho zaskomlał, jakby potwierdzając moje myśli, a ja uśmiechnęłam się do niego przez łzy. W końcu położyłam się z powrotem na łóżku, przyciągając psa bliżej siebie.

— Dzięki, Ori — wyszeptałam. — Dobrze, że jesteś.

Cisza nocy wciąż wypełniała dom, gdy z sypialni Normana dobiegły dźwięki. Ori natychmiast pobiegł i otworzył zablokowane drzwi. Podniosłam głowę, słysząc kroki na korytarzu. Norman pojawił się w progu, jego sylwetka rysowała się na tle słabego światła z kuchni.

— Norman? — wyszeptałam, a moje serce przyspieszyło. — Coś już wiesz?

Mężczyzna podszedł bliżej, w półmroku wyraz jego twarzy był poważny, ale w oczach widniało coś jeszcze – mieszanka ulgi i niepokoju.

— Tak. Dostałem wiadomość — zaczął cicho, siadając na krawędzi sofy.

Usiadłam gwałtownie, a Ori uniósł głowę, czujny i gotowy do działania.

— Co z Dannym? Co wiesz? — wewnątrz mnie mieszały się nadzieja i strach, jakby jedno słowo wypowiedziane przez Normana mogło roztrzaskać mój chwiejący się świat na kawałki lub poskładać go na nowo.

Norman westchnął ciężko i spojrzał na mnie z troską.

— Danny żyje, Millie. Został odnaleziony z grupą swoich ludzi.

Słowa te były jak nagły zastrzyk powietrza, który wypełnił mi płuca ulgą. Złapałam Normana za rękę, jakbym chciała upewnić się, że to nie sen.

— Żyje? Naprawdę? — mój głos zadrżał, a łzy ulgi wypełniły mi oczy. Norman usiadł obok mnie, a ja władowałam się na jego kolana, zwijając wokół jego torsu jak miś koala.

Norman westchnął, ale mina nie zwiastowała pełnej radości. Ścisnęłam go mocniej za ramię.

— Jest coś jeszcze... — szepnęłam. — O co chodzi?

— Danny żyje, ale... — zawahał się na moment. – Jest ranny, Millie. Poważnie ranny.

Moje serce znów zamarło, a ręka, którą zaciskałam na dłoni Normana, osłabła i opadła mi bezwładnie na podołek.

— Jak bardzo? Co się stało?

— Ma połamane żebra, ale najgorsze jest to, że musieli mu amputować rękę... — Jego głos był spokojny, ale każde słowo wwiercało się moje serce niczym ostrze.

Na chwilę zamarłam, jakby próbując zrozumieć sens tych słów. Otworzyłam usta, ale żadne słowa nie przyszły mi do głowy. Połamane żebra. Amputowana ręka... Spojrzałam na swoją lewą rękę... Stracił ją. Ukryłam twarz w dłoniach, a Norman gładził mnie po plecach.

— Rękę... — wyszeptałam między łkaniem. — Boże, Norman... Jak on sobie z tym poradzi?

Norman przyciągnął mnie do siebie bliżej, obejmując mocno.

— Jest żołnierzem, Millie. Jest silny. Przejdzie przez to, a my będziemy przy nim, żeby mu pomóc, kiedy wróci do kraju.

Wtuliłam twarz w jego obojczyk, próbując opanować emocje. Wiedziałam, że Norman ma rację — Danny był silny. Przeszedł przez piekło, z którego wielu nie wracało. Ale mimo to, myśl o jego cierpieniu rozdzierała mi serce.

— Ten kolega powiedział coś jeszcze? Gdzie teraz jest Danny? Jest przytomny?

— Jest w szpitalu wojskowym w Tel-Awiwie, pod dobrą opieką. Jest na silnych lekach przeciwbólowych. Potrzebuje czasu, żeby rany się zagoiły, ale jego stan jest stabilny. Kiedy wydobrzeje, przyleci do Stanów.

Kiwnęłam głową, moje myśli wciąż krążyły wokół obrazu Danny’ego, zranionego, okaleczonego, leżącego gdzieś w obcym kraju pośród obcych ludzi.

— Muszę z nim porozmawiać. Pocieszyć go jakoś...

— Wiem — odpowiedział Norman. — Zorganizujemy to, na pewno uda się zadzwonić, może nawet z kamerką. Ale teraz musisz się uspokoić. Danny teraz najbardziej potrzebuje spokoju.

— Masz rację. Spróbujemy się dowiedzieć, w jakim jest stanie i kiedy będzie mógł rozmawiać. Ale bez pośpiechu... Pomożesz mi?

— Zawsze możesz na mnie liczyć — odparł, a jego spokojny głos był jak pewność, której teraz potrzebowałam. Jak dobrze, że był teraz przy mnie.

— Spałaś trochę w nocy?

— Nie bardzo.

— Prześpij się teraz jeszcze kilka godzin, Millie. Ja pójdę na spacer z Orim.

— Nie... Nie chcę zostawać tu sama — szepnęłam, odnajdując ustami wargi Normana. Odpowiedział na mój niepewny pocałunek gwałtownie, jakby tylko na to czekał. Wciągnął mnie wygodniej na swoje ciało, nie przestając całować. To było trochę jak sen... Jeszcze parę dni temu ten mrukliwy sąsiad celował do mnie z broni, a dziś całowaliśmy się do utraty tchu. Zamruczałam, opierając głowę o jego pierś. Nasze serca znajdowały się teraz jedno przy drugim, zgodnie szalejąc przyspieszonym rytmem. Ziewnęłam przeciągle.

— Posiedzę z tobą, aż zaśniesz, Słońce. Jesteś wyczerpana.

— Mhm... 

Zakopałam się pod kocem i, głaskana po włosach przez Normana, w końcu pogrążyłam się we śnie na kilka godzin.

Obudziłam się, słysząc dźwięk połączenia. Gdy zobaczyłam na ekranie nazwę kontaktu "Mama", serce zabiło mi szybciej, przypominając o tym wszystkim, co stało się z Dannym. Natychmiast odebrałam, pocierając zaspane oczy. Norman gdzieś zniknął. Pewnie wyszedł z Orim.

— Hej, mamuś — powiedziałam, starając się brzmieć spokojnie, choć wewnątrz wciąż byłam pełna napięcia.

— Millie! — Głos mamy był drżący, ale pełen ulgi. — O Boże, dziecko, w końcu mogę z tobą porozmawiać. Wiesz już o Dannym?

— Tak, wiem. Norman dostał informację od swojego znajomego. Dzięki Bogu Danny żyje — powiedziałam cicho.

Mama zaczęła płakać po drugiej stronie.

— Och, Millie, tak się bałam... Myślałam, że już go straciliśmy. Ale żyje. To najważniejsze.

— Tak, najważniejsze że żyje, szkoda tylko, że stracił... — urwałam, bojąc się wypowiadać tę informację na głos.

— Co stracił?

— To... ty nie wiesz? Musieli mu amputować rękę.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Mama chyba musiała przetrawić te słowa.

— Rękę... — wyszeptała w końcu. — Ale przecież on jest silny. Danny zawsze był wojownikiem. Poradzi sobie. Najważniejsze, że żyje.

— Tak, poradzi sobie — powtórzyłam po niej, choć ciężko mi było sobie wyobrazić, jak Danny będzie funkcjonował.

Rozmowa trwała jeszcze chwilę. Mama pytała o szczegóły, a ja powtarzałan to, co już wiedziałam. Gdy zakończyłyśmy rozmowę, poczułam się nieco lżej, jakby samo dzielenie się tym ciężarem pomagało mi go unieść.

Nie minęła godzina, gdy telefon znów zabrzęczał. W międzyczasie Norman wrócił i przygotowywał właśnie kawę.

— Tina?

Wcisnęłam zielony przycisk i na ekranie pojawiła się twarz mojej przyjaciółki.

— Millie! Czy już coś wiesz o Dannym? Czy on... czy on żyje? — zapytała od razu.

— Tak — odparłam, ciesząc się  że mogę przekazać dobrą wiadomość. – Danny żyje.

Po drugiej stronie rozległo się westchnienie, ekran pokazywał tylko sufit, ale słychać było tłumiony płacz. Tina wyraźnie próbowała ukryć emocje, ale przede mną nic się nie ukryje.

— Tina?

— Dzięki Bogu — powiedziała przez łzy, pojawiając się znowu w kamerce. — Dzięki Bogu, że żyje...

Zdziwiłam się, że przyjaciółka tak bardzo przejęła się losem mojego brata. Owszem, znali się, lubili, czasem wychodziliśmy gdzieś we trójkę. Ale żeby aż tak nią to wstrząsnęło?

— W jakim on jest stanie? — zapytała już bardziej spokojnym głosem.

– Cóż... Jest przytomny. Ma połamane żebra. No i najgorsze , że musieli mu amputować rękę.

Po drugiej stronie zapadła długa cisza.

— Amputowali mu rękę... To straszne... — ucięła, a głos jakby ugrzązł jej w gardle. — Ale Danny jest silny, da sobie radę — powiedziała, jakby chcąc przekonać samą siebie.

Coś mnie tknęło. Wyczułam coś w tonie Tiny – coś więcej niż zwykłą troskę przyjaciółki.

— Tina... — zaczęłam ostrożnie. — Czy ty... No wiesz...

Po drugiej stronie zapadła cisza, która trwała kilka znaczących, długich sekund. W końcu Tina odezwała się, potwierdzając moje przypuszczenia:

— Tak, Millie — wyznała w końcu. — Od lat.

Zaniemówiłam na chwilę, zaskoczona szczerością przyjaciółki i tymi rewelacjami. Nigdy, przenigdy Tina nie przyznała się, że czuje coś do mojego brata!

— Tina... Czemu mi nigdy o tym nie powiedziałaś? I to latami!

— Bałam się — odpowiedziała Tina. — Bałam się, że on nie czuje tego samego, że to wszystko zniszczy naszą przyjaźń, sama wiesz, że on patrzył zawsze na mnie jak na kumpelę siostry. A potem... potem on wyjechał, a ja starałam się o nim zapomnieć.

Poczułam, jak wzruszenie ściska mi serce. Kochana Tina, tyle lat kryła się ze swoimi uczuciami.

— Tina, myślę, że Danny powinien o tym wiedzieć. Może teraz, kiedy wszystko się zmieniło, to jest czas, żebyś mu powiedziała

— Nie wiem. Raczej nie.

— Dlaczego?

— On nie czuje tego samego. On nic do mnie nie czuje. Sama wiesz że zawsze podobały mu się blondynki i z takimi się umawiał. Gdzie mi do takiej Lindy Tanner albo Becky, tej szkolnej piękności...

Popatrzyłam na smutne, brązowe oczy przyjaciółki. Jej kręcone ciemnobrązowe włosy idealnie komponowały się z ciemną karnacją. Tata Tiny pochodził z Honolulu i był Polinezyjczykiem. Fakt, Tina nie wpisywała się w ideał urody, który podobał się Danny'emu, ale przecież to nie wyrok. Nie liczy się tylko wygląd. Zawsze wspaniale się dogadywali. Uśmiechnęłam się, wspominając jak oboje lubili żartować i tarzali sie po podłodze mojego pokoju, trzymając się za brzuchy ze śmiechu.

— Uważam, że i tak jesteś mu winna szczerość. A co on z tym z zrobi, to już druga sprawa. Jeśli nie odwzajemni twoich uczuć, to jego strata. Ale ty przynajmniej będziesz miała poczucie, że niczego nie ukrywasz.

— Myślisz? — Tina zapytała niepewnie, a w jej głosie pojawiła się nuta nadziei.

— Myślę, że zasługujesz na to, by spróbować. Danny też zasługuje na kogoś, kto go kocha tak, jak ty – stwierdziłam, uśmiechając się do przyjaciółki. Ona też odpowiedziała niepewnym uśmiechem.

***

— Co chcesz mi pokazać? — zapytałam, kiedy ostatniego dnia tego roku Norman prowadził mnie na górę swojego domu. Jeszcze tam nie byłam, bo mężczyzna wcześniej mówił, że na górze jest tylko siłownia, rupieciarnia i nie ma tam nic ciekawego. Poza jednym pomieszczeniem...

— Wow! Nie wiedziałam, że masz balkon!

— Tak, z dołu go nie widać. Rok temu sobie to urządziłem, z myślą o tym żeby czasem posiedzieć pod gołym niebem i popatrzeć na góry. Byłem sam i nudziło mi się. A góry mają coś w sobie...

Wyszłam na balkon i stanęłam przy barierce. Mroźne powietrze otuliło moją twarz, ale nie czułam chłodu. Widok zaparł mi dech w piersiach.

— Norman... Tu jest niesamowicie! — westchnęłam, patrząc na ośnieżone szczyty gór. W oddali, jak skrzące się klejnoty, połyskiwały światełka Sun Valley.

— Zabrałbym cię gdzieś do miasteczka w ten wieczór, ale Ori... On by tu sam zwariował słysząc te wszystkie wybuchy fajerwerków — zaczął się tłumaczyć.

Skrzywiłam się, zerkając z czułością na czworonoga. Biedny piesek. Od razu go wyściskałam i wytarmosiłam za uszy. Wyciągnął się na podłodze i szczeknął z zadowoleniem.

— Tu jest idealnie — powiedziałam, opierając ręce o drewnianą barierkę. — Widać całe miasteczko w dole. A zresztą… mogłabym spędzić ten wieczór nawet w piwnicy, byle z tobą — powiedziałam z ciepłym uśmiechem, spoglądając na Normana.

— Wiesz, nie przypuszczałem że koniec tego roku przyniesie mi takie zmiany — powiedział Norman, obejmując mnie od tyłu ramionami. — Nie spodziewałem się, że w moim pochmurnym, ponurym życiu zajaśnieje słońce. I pojawiłaś się ty. Chmury się rozstąpiły, a na niebie zarysowała się jaskrawa, kolorowa tęcza oślepiając mnie swoim blaskiem i przeganiając mrok.

— Wow, Norman... Nie podejrzewałam, że potrafisz być taki romantyczny! — zawołałam, patrząc z autentycznym zdziwieniem na Normana.

— Śmiejesz się ze mnie? — szepnął, ściskając mnie mocniej wokół talii.

— Ani trochę — zaprzeczyłam, chociaż na usta wkradł mi się uśmiech rozbawienia. — Jesteś najbardziej kochanym Grinchem na świecie — wspięłam się na palce i cmoknęłam go w usta.

Zaśmiał się cicho, a ja uniosłam głowę, żeby ułatwić mu to, co zamierzał zrobić. Ciepło jego pocałunku kontrastowało z chłodem powietrza, a świat wokół nas zniknął. W tym momencie w oddali rozbłysły pierwsze fajerwerki, rozjaśniając nocne niebo kolorowymi eksplozjami. Ori poderwał się na równe nogi, szczekając zajadle. Fajerwerki wybuchały na niebie niczym mąka rzucona w żarzące się węgle.

— Myślisz, że to świętowanie naszego epickiego pocałunku pod gołym niebem? — szepnęłam, gdy na chwilę się odsunął.

— Oczywiście — odpowiedział z lekkim uśmiechem. — Bo nie widzę lepszego powodu do świętowania.

To prawda, pomyślałam, wpatrując się w rozbłyskające na niebie kolorowe pióropusze. Początek prawdziwej miłości to jedna z najpiękniejszych, najdonioślejszych rzeczy na świecie. Zgadzacie się?














Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro