Rozdział 4
Ocknęłam się w zupełnej ciemności. Ogień w kominku całkowicie wygasł, a w salonie panował taki ziąb, że przez chwilę nie mogłam się nawet poruszyć. Drżałam na całym ciele, zęby dzwoniły o siebie i nie mogłam tego opanować.
— Po co mi to było — wyszeptałam, zapalając światło.
Po kilkunastu minutach męczarni zdołałam znowu rozpalić w kominku. Nie dawał on jednak zbyt wiele ciepła. Być może chodziło o długość palenia albo to ja byłam już tak wychłodzona, że trudno było mi się rozgrzać. Trzeba kilka dni, żeby mury tego domiszcza przestały być ścianami lodówki. Już żałowałam, że zdecydowałam się tu przyjechać, ale w święta nie kursowały samoloty. Inna sprawa, że nie miałam jak tego sprawdzić ani kupić biletu, nie posiadając żadnego sprzętu elektronicznego. Wyjazd tutaj to była kolejna ogromna, jeśli nie największa głupota mojego życia. Powoli to do mnie docierało.
— Silly Millie — prychnęłam, przypominając sobie jak przezywano mnie w przedszkolu.
W sumie troglodyta miał rację. Wychodziło na to, że mój mózg ostatnio nie pracował. Pomyłka za pomyłką.
Nie zamierzałam jednak się poddać. Z samego rana, po wypiciu dwóch kubków kawy i zjedzeniu trochę wyschniętych, maślanych bułeczek, uzbrojona w krótką, puchową kurtkę i buty emu wyruszyłam w dół częściowo odśnieżonej przez płóg ulicy, kierując się do centrum miasteczka. Normalnie zamówiłabym taksówkę, ale dopiero dzisiaj planowałam zakupić telefon . Na szczęście śnieg przestał już sypać, a niebo było bezchmurne. Śnieżynki iskrzyły się w promieniach ostrego słońca, wokoło panowała cisza i słychać było tylko skrzypienie warstwy śniegu pod butami. Kilka razy poślizgnęłam się, lądując boleśnie na tyłku, ale nie odpuszczałam i parłam dalej, mimo że nogi po kolana miałam mokre od śniegu. Na dole powinnam znaleźć jakieś sklepy i zaopatrzyć się w coś do jedzenia. Od cioci dostałam mapę Sun Valley, ale była przestarzała bo przez tyle lat w miasteczku zmieniło się sporo. Dokładnie to prawie wszystko. Nie minął kwadrans, a za plecami usłyszałam pomruk silnika i szmer kół prujących przez śnieg. Samochód terenowy sąsiada, rzecz jasna w kolorze czarnym, zatrzymał się obok mnie, a drzwi od strony pasażera się otworzyły.
— Niech pani wsiada. Podwiozę panią — usłyszałam głos sąsiada.
Założyłam ręce na piersi i stanęłam w rozkroku czując jak mróz wnika we mnie od stóp do samej głowy. Sąsiad proponujący podwózkę? Czułam nosem jakiś podstęp.
— Dzięki, poradzę sobie. Nie musi pan sobie zawracać mną swojej napuszonej głowy — odparłam i ruszyłam dalej przez śnieg.
Koła samochodu również potoczyły się po drodze.
— W tym czymś co ma pani na stopach i w takim śniegu dotrze pani do miasta za jakąś godzinę. W międzyczasie może pani nabawić się odmrożeń — zawołał sąsiad przez otwarte okno.
— I obchodzi to pana? — odkrzyknęłam, przystając.
— Nie, ale nie chcę żeby znowu przychodziła pani do mnie z płaczem bo bolą panią paluszki i chce do szpitala.
— No tak. Nie można przecież pana podejrzewać o odruchy serca.
— Działam we własnym interesie. Teraz przemęczę się piętnaście minut, a później będę miał przynajmniej spokojny wieczór.
Czyli moje towarzystwo traktował jako męczarnię. Co za burak.
— Jaki pan zmyślny — rzuciłam z przekąsem, ale załadowałam się do ciepłego wnętrza samochodu. Okulary mi zaparowały i musiałam zdjąć je, żeby przetrzeć szkiełka.
Wyczułam znajomy zapach maści na bóle mięśniowe. Przebiegłam wzrokiem po desce rozdzielczej i na półce przed drążkiem zmiany biegów rzeczywiście zauważyłam w połowie zużytego Bengaya. Odetchnęłam głębiej i obok znajomej woni poczułam też świeży zapach mydła z nutką kawy. Proste połączenie, a jednak przyjemne dla nosa. Ruszyliśmy przez śnieg, tworząc w nim koleiny. Sąsiad chyba po to, żeby zawczasu przerwać niezręczną ciszę i uprzedzić moje paplanie, włączył radio, z którego zaczął wydobywać się głos prezentera wiadomości.
— W Strefie Gazy wciąż niespokojnie. Bojownicy Hamasu starli się z oddziałami Sił Obronnych Izraela Cahal oraz wspierającymi ich amerykańskimi żołnierzami piechoty morskiej na przedmieściach Gazy. Na portalu X pojawiły się nieoficjalne informacje dotyczące porwania kilku żołnierzy. Na razie nie wiadomo, czy są wśród nich obywatele naszego kraju... Więcej opowie nasz korespondent prosto z Tel-Awiwu...
Zmarkotnialam, od razu myśląc o Dannym. Czy był bezpieczny? A może to on był wśród tych, których porwał Hamas? Do końca krótkiej przejażdżki milczałam, tak samo jak kierowca.
Kiedy dotarliśmy do pierwszych domów, a raczej luksusowych willi prezentujących się bogato w otoczeniu przyprószonych śniegiem świerków, sąsiad wysadził mnie na oblodzonym chodniku, zanim zamknęłam drzwi rzucił jeszcze, żebym kupiła normalne buty, na co ja trzasnęłam drzwiami, a on nie pozostając mi dłużnym odjechał gwałtownie, wzniecając za sobą tumany śniegu. Kawałki zamarzniętego błota obryzgaly mi spodnie i miętową, puchową kurtkę. Co za gbur, większego w życiu nie widziałam! Prędzej piekło zamarznie niż ten facet będzie miły. Spojrzałam na przepięknie ustrojone domki. Ech... Oni to na pewno mają cieplutko.
Szłam dalej i w końcu natrafiłam na pierwszy, mały sklep ozdobiony świątecznymi girlandami i światełkami. Niestety był nieczynny. Zapytałam jakichś mijanych ludzi o supermarket i dowiedziałam się, gdzie go szukać. Przeszłam jeszcze kilka ulic, doszłam do szerokiej drogi głównej i wreszcie udało się. W oddali zauważyłam rząd neonów oznaczający, że znajduje się tam centrum handlowe. Może dom wujostwa był położony na uboczu i wydawało się, że to jeden z mitycznych końców świata, ale tak naprawdę Sun Valley było już mocno zurbanizowanym miasteczkiem, dostosowanym do potrzeb tysięcy turystów przyjeżdżających tu na stoki narciarskie i piesze wycieczki po górach.
Chyba nigdy tak bardzo nie cieszyłam się na widok starego dobrego Walmarta.
Zrobiłam porządne zakupy spożywcze, kawę i mleczko, kupiłam najtańszego smartfona dostępnego w ofercie, który i tak kosztował mnie siedemdziesiąt dolarów, kartę SIM oraz farelkę z promocji. Ten ostatni zakup ucieszył mnie najbardziej.
Obładowana zakupami złapałam taksówkę i triumfalnie wróciłam do swego domku, trochę mniej obrażona na cały świat, trochę bardziej optymistycznie nastawiona do świąt w Sun Valley, z lżejszym portfelem ale i sercem oraz głodna jak wilk.
Po napchaniu się carbonarą i wypiciu pomarańczowej herbatki mogłam uznać, że wcale nie jest tak źle, jak z początku mi się wydawało. W kominku huczał wesoło ogień, w domu zrobiło się nieco cieplej, za oknem rozpościerał się niesamowity widok na zbocze ośnieżonego pagórka, w oddali widać było wysokie szczyty gór. Jednym słowem bajka.
Udało mi się włączyć telefon i włożyć kartę, ale nie łapał zasięgu i nie miałam pojęcia, co z tym fantem zrobić. Wysprzątałam więc w kuchni, saloniku i sypialni, żeby zająć czymś myśli i usiadłam, zmęczona ale dumna z siebie. Domek wyglądał o niebo lepiej j ja również się tak czułam. Jedynie ten Danny mnie martwił, ale nie mogłam zrobić nic, żeby się z nim skontaktować. Zresztą z nikim nie mogłam nawiązać kontaktu, bo mój nowy telefon nadawał się jedynie do grania w jakieś gierki i robienia zdjęć o beznadziejnej, kalkulatorowej jakości.
Zainspirowana widzianymi w miasteczku przystrojonymi domkami postanowiłam podkręcić świąteczny klimat również w swoim najbliższym otoczeniu, więc weszłam na strych w poszukiwaniu jakichś świecidełek. Walcząc z kurzem i przeraźliwym zimnem znalazłam aż trzy pudła kolorowych lampek, z których większość była jeszcze sprawna. Nie tracąc czasu, ubrana w żółty sweter upodabniający mnie do ogromnego kanarka, wyszłam na werandę.
Z początku szło mi bardzo szybko i łatwo. Oplotłam sznurem lampek balustrady, kolumienki i dół daszku, ale coś mnie kusiło, żeby zaszaleć na całego. Przytaszczyłam z szopy starą drabinę i postawiłam przed fasadą domu, żeby poprowadzić światełka też na górnej kondygnacji. Kiedy weszłam na siódmy stopień dosięgałam już miejsc, o które mi chodziło. Wyciągnęłam się z całej siły, żeby zarzucić kabel na wystający, pewnie do tego przeznaczony gwóźdź, kiedy na dole zaszczekał pies. Odruchowo odwróciłam się w stronę dźwięku, zobaczyłam w dole błysk psich zębów i nagle moje buty straciły przyczepność do szczebelka drabiny. Nawet nie zdołałam wydać z siebie głosu, a już leżałam na plecach, patrząc z dołu na fioletowe, wirujące niebo. Po chwili nade mną pojawił się jakiś ciemny kształt.
— Życie pani nie miłe?
— Co?
— To ja się pytam, dlaczego to coś ma pani nadal na swoich nogach? Mówiłem, że miejsce tego czegoś to rozpalone wnętrze kominka.
— To coś to są buty. Bardzo ciepłe i idealne na zimę — burknęłam oburzona i obrzuciłam faceta spojrzeniem od dołu do góry. Znowu cały na czarno.
— Jak to są buty, to ja jestem święty Mikołaj. To jest jakaś bezkształtna pomyłka ludzkości. Pani głupota nie przestaje mnie zadziwiać.
— Pańskie chamstwo niestety mnie też nie.
Podniosłam się z ziemi i skrzywiłam z bólu, który poczułam w kości ogonowej. Który to już raz odbiłam sobie dzisiaj tyłek? Pies sąsiada ujadał wściekle, a ja miałam ochotę zdzielić go jednym ze swoich butów. Drugim chętnie potraktowałbym jego nadętego pana.
— Sam pan łamie swoje zasady. Miało nie być miedzysąsiedzkich kontaktów — wycelowałam w niego oskarżycielsko palcem.
— Niestety Ori widząc te durne światełka zupełnie stracił rozum i przyleciał tutaj jak oszalały — sarknął mężczyzna.
— Durne światełka? Przepraszam bardzo, ale z jakiej racji hejtuje pan moją świąteczną instalację świetlną?
— Z takiej, że w promieniu dwóch kilometrów nie mieszka tu nikt, kto mógłby podziwiać te kolorowe paskudztwo marnujace tylko prąd i drażniące mojego psa
— A nie przyszło panu do głowy, że powiesiłam te lampki dla siebie, zeby sobie umilić świąteczny czas? Mieści się to w pańskiej nadętej, mrocznej głowie?
— Nie.
— To niech pan to przymie do wiadomości i więcej nie hejtuje moich poczynań.
— Zapewniam panią, że nie będę ich śledził. Niestety wobec takiego czegoś — wskazał na światełka — nie sposób przejść obojętnie.
— I bardzo dobrze — rzuciłam obrażonym tonem i pokuśtykałam w stronę werandy.
W oczach miałam łzy. Tyłek mnie bolał jakbym dostała największego kopniaka w życiu.
— Coś nie tak? — zapytał sąsiad i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w głosie słychać było z trudem skrywaną satysfakcję i rozbawienie.
— Tak. Mam największego na świecie dupka za sąsiada! — odwarknęłam. — A poza tym wszystko znakomicie.
Odwróciłam się, opierając ramieniem o słupek werandy. Sąsiad przyglądał mi się z dziwną miną, ale ostatecznie nic nie powiedział tylko zawołał psa i poszedł. Odprowadziłam go zmrużonym wzrokiem, krzywiąc się złośliwie.
— Wszystko przez tego przeklętego psa — syknęłam sama do siebie. — Lampki go drażnią, popatrz go jaka delikatna, przewrażliwiona bestia.
Dałam sobie spokój z wieszaniem ozdób na samej górze i weszłam do domu odpocząć. Reszta dnia upłynęła mi na wyjadaniu carbonary, czytaniu znalezionych na półkach książek i dokładaniu do kominka.
Wieczorem zorientowałam się, że warto by przed nocą nanieść jeszcze trochę drew, bo już mi się kończyły, więc wzięłam wiadro i wyszłam w ciemności na zewnątrz, kierując się do szopy. Naładowałam opału na maksa i zadowolona wytargałam to wszystko na zewnątrz. Wracając powolnym krokiem zauważyłam w cieniu pod drzwiami jakiś ruch i aż zamarłam. Niemożliwe, nie wierzyłam własnym oczom, ale przecież widziałam go wyraźnie. Stał tam. Jego oczy jarzyły się upiornie w mroku.
Kojot. Najprawdziwszy kojot u moich drzwi! Z rąk wypadło mi wiadro, a drewna rozsypały się z łoskotem, ściągając uwagę zwierzęcia. Zaczął warczeć, zniżając głowę do ziemi. Nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku ani poruszyć żadnym mięśniem. Stałam jak sparaliżowana, dopóki zwierzę nagle nie skoczyło do przodu z dzikim warczeniem, odsłaniając kły. Ja również zaczęłam wrzeszczeć i chwyciłam wiadro, żeby mieć cokolwiek do obrony.
Kojot chciał ugryźć mnie w nogę, ale udało mi się na moment ogłuszyć go uderzeniem. Może i zyskałam kilka sekund, ale bestia jeszcze bardziej się wściekła. Jego skowyt przerodził się po chwili w dziki, przeraźliwy wrzask.
Powietrze nagle przeszył huk wystrzału, a przez śnieg pędził ku mnie Ori. Jeszcze tego dzikusa tu brakowało. Pomyślałam, że głupio będzie tak umrzeć od zmasowanego ataku kojota i psa, ale o dziwo Ori nie rzucił się na mnie, tylko przygwoździł do ziemi kojota. Zwarli się w uścisku, gryząc i kąsając zajadle. Zaczęłam uciekać na oślep, odwrócona w stronę walczących zwierząt, w duchu modląc się żeby udało mi się wyjść cało z tej sytuacji. Wpadłam na coś i nagle znalazlam się w śniegu, leżąc na czymś twardym i ciepłym. Pisnęłam, słysząc tuż obok kolejny huk wystrzału z broni. Ori leżał na ziemi, skamląc i ujadając na przemian, a kojot rozpłynął się w powietrzu. Szarpnęłam się i wstałam na chwiejnych nogach, rozglądając w każdą stronę. Ciągle miałam wrażenie , że z ciemności wyskoczy ta dzika bestia. Byłam gotowa natychmiast zerwać się do ucieczki w razie kolejnego ataku, ale silne ramiona przytrzymały mnie w miejscu.
— Gdzie to pobiegło? — wydyszałam, oglądając się wokoło jak w amoku. — Gdzie on jest?
— Już go nie ma. Uciekł — usłyszałam spokojny głos tuż nad głową, a uścisk na ramieniu zelżał i znikł.
— A jeśli wróci? Musimy uciekać! — krzyknęłam, patrząc ze łzami w oczach na mężczyznę, który wydawał się kompletnie tym wszystkim nie przejmować. Najspokojniej w świecie chował sobie pistolet z tyłu za paskiem spodni.
— Niech się pani uspokoi — rzucił lekko. — Widziałem, jak ucieka. Prędko nie wróci, może być pani o to spokojna.
— Ale... On może gdzieś tu być! — zawołałam przerażonym głosem..— Znowu mnie zaatakuje... Będzie chciał mnie dopaść. Na pewno zapamiętał mój zapach. Wróci tu i mnie zagryzie. Zemści się — mówiłam bez ładu i składu, oddychając głęboko po każdym słowie.
— Tej nocy nie wróci. Ori dobrze się spisał — odparł obojętnym głosem ten mruk. Czy jego nic nie ruszało? — Nie ugryzł pani, prawda?
— Nie — odparłam płaczliwie.
— No więc nie ma co panikować. Wszystko dobrze się skończyło — mruknął znudzonym głosem, i paradoksalnie ten jego spokój zadziałał na mnie kojąco.
Pokiwałam głową, rozpłakałam się i wiedziona jakimś wewnętrznym instynktem, potrzebą, przymusem czy czymkolwiek jeszcze wtuliłam się nagle w silne ramiona mężczyzny. Czułam, jak natychmiast stężał pod moim dotykiem i odsunął się nieco, jednak nie odepchnął mnie. Stał jak posąg, miarowo oddychający, pachnący kawą posąg. Chrząknął, widocznie skonsternowany moim zachowaniem, ale ja wczepiłam się palcami w jego sweter i wcale nie zamierzałam puścić.
— Na szczęście Ori go usłyszał i przybiegł na czas — burknął.
— Umierałam ze strachu. Rzucił się na mnie — wyszeptałam w sweter.
— Każdy by się bał na pani miejscu. Była pani naprawdę... Pani też się spisała — wykrztusił i oswobodził z moich palców, cofając o krok.
— Akurat.
— Akurat. Właśnie tak. Ciotka i wuj byliby z pani dumni... — rzucił i jakby się zmieszał, bo zrobił minę jakby chciał cofnąć to, co powiedział.
Czy to możliwe? Sąsiad nienawidzący i gardzący wszystkimi dookoła mnie pochwalił? Popatrzyłam na niego ze zdziwieniem, ocierając łzy z policzków. I nagle coś do mnie dotarło.
— Skąd pan wie, że mam ciotkę i wuja?
Mężczyzna sapnął i odsunął się jeszcze bardziej, nie patrząc mi w oczy.
— Szpiegował mnie pan?
— Zaraz szpiegował... Popytalem tu i ówdzie. Chyba nie dziwne, że chce wiedzieć, kto się wprowadza do domu obok?
— Czyli pewnie wie pan już, jak się nazywam, ile mam lat i inne takie...
Nie zaprzeczył, co uznałam za potwierdzenie.
— Skoro pan wie jak się nazywam, to ja też mam prawo znać pańskie imię i nazwisko — wypaliłam z pretensją w głosie.
Sąsiad westchnął ciężko i wydął policzki, wypuszczajac powietrze z płuc.
— Przecież nie mogę cały czas nazywać pana tym, którego imienia nie wolno wymawiać — zażartowałam, chociaż po akcji z kojotem wcale nie było mi do śmiechu. Czekałam jednak, aż mężczyzna wykrztusi te dwa słowa. I doczekałam się.
— Norman.
— Norman jak?
— Norman Hart — westchnął, jakby wyrzucił z siebie coś, za czym nie przepadał.
— Millie Somerton. Miło mi — wyciągnęłam ku niemu dłoń.
— A mnie niekoniecznie — odparł, ale z ustami zaciśniętymi w wąską linię ujął krótko moją rękę.
— Norman Hart — powtórzyłam. — Idealne imię i nazwisko dla kogoś, kto nie ma serca.
Chyba słaby żart. Suchar nad suchary. Norman Hart też tak chyba pomyślał, bo jego usta nie drgnęły nawet o milimetr.
— To skoro znamy swoje imiona, może ich używajmy? — zaproponowałam.
— Nie.
— Dlaczego?
— Nie. Jesteśmy dla siebie obcymi ludźmi. To, że mój pies uratował pani tyłek nie oznacza nagle, że staliśmy się kumplami. Nie mam zamiaru się z panią zapoznawać, kolegować, znać... — warknął.
— Nie? A ja myślałam że to już przyjaźń na całe życie, a to zdarzenie połączy nas już na zawsze.
Mężczyzna prychnął i pokręcił głową, po czym zagwizdał na psa.
Ori przybiegł, kuśtykając trochę na jedną łapę.
— On jest ranny — zmartwiłam się natychmiast. Co jak co, ale ten psiak ryzykował życiem w mojej obronie.
— Nic mu nie będzie.
— Trzeba go opatrzeć. Zabrać do weterynarza — przykucnęłam i chciałam pogłaskać psa w podziękowaniu za ratunek, się umknął spod mojej wyciągniętej dłoni.
— Nie trzeba — warknął Hart i sam poklepał energicznie psa po grzbiecie.
— Ale...
— Chodź, Ori. Zasłużyłeś na nagrodę. Co powiesz na dentastix?
Na dźwięk słowa dentastix Ori zaszczekał radośnie i zaczął merdać ogonem. Okręcił się kilka razy w kółko, wzbudzając we mnie kolejne pozytywne uczucia. Jednak ten pies nie był taki zły. W milczeniu doszliśmy do drzwi wejściowych mojego domu, gdzie Norman Hart krótko skinął na psa i zostawił mnie samą.
— A jak ten kojot tu wróci? — zawołałam przez płot do sąsiada, który już był prawie przy drzwiach.
— Mówiłem, dzisiaj nie wróci — westchnął i mogłabym przysiąc że przewrócił oczami.
— A jutro?
— Jutro... Jutro też nie. Już nigdy nie wróci.
— Skąd pan wie?
Hart nie raczył odpowiedzieć . Po prostu wszedł do środka razem ze swoim utykającym na jedną łapę psem. Czy mi się zdawało, czy mężczyzna też szedł jakoś inaczej? Dopiero gdy zniknął, dotarło do mnie, że chyba rzeczywiście lekko powłóczył jedną nogą. Może przy upadku, kiedy się zderzyliśmy, coś sobie uszkodził? A może ma przewlekłą kontuzję i stąd ten Bengay w samochodzie? Postanowiłam następnym razem uważnie się mu przyjrzeć. W końcu jako fizjoterapeutka potrafię dostrzec różne niuanse i ewentualnie pomoc w takich problemach. Tylko czy Norman Hart pozwoliłby sobie w czymkolwiek pomóc? Nawet nie wątpiłam, ja wiedziałam, że nigdy by nie dopuścił do takiej sytuacji. Samowystarczalny ten, którego imienia nie wolno wymawiać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro