Rozdział 12
Nie mogliśmy się od siebie oderwać od kilku godzin. Pięknych, cudownych, najwspanialszych kilku godzin. Świat skurczył się do rozmiarów sofy w salonie Normana. To było niesamowite. Jeszcze wczoraj na siebie warczeliśmy, a dziś całowaliśmy się do utraty tchu. Oczywiście co rusz wracał temat tego, że Norman stanowi dla mnie zagrożenie i to on go podnosił.
— Millie... Nie powinniśmy. Nie powinienem był tego robić... — sapnął, odrywając swoje usta od moich.
— Czego? — rzuciłam niemal bez tchu, nie mogąc zebrać myśli.
— Całować cię. Dopuszczać do siebie. Wciągać w strefę zagrożenia... — odgarnął mi za ucho kosmyk włosów.
— Przyznaję. Nie było łatwo dostać się pod twój dach. Ale warto było przejść przez te wszystkie trudności. Masz ciepło, masz kawę i całujesz tak, że kręci mi się w głowie.
— Do tej pory nie wiem, jak ci się udało. Przechytrzyłaś mnie albo rzuciłaś jakiś urok — zażartował, a ja unikałam w górę pięść w geście triumfu. — Ale teraz na poważnie... — kontynuował. — Robisz błąd, zadając się ze mną... Sama wiesz, z czym się to wiąże. Byłbym największym egoistą, gdybym pozwolił ci...
Zamknęłam mu usta słodkim całusem, ale wiedziałam, że Norman nie odpuści. I miał po części rację. Trzeba było wymyślić jakiś sposób, żeby obejść ten problem. Bądź co bądź nie uśmiechało mi się każdej nocy walczyć o życie.
— Może gdybym na noc był związany... Nauczę cię takich węzłów, których sam nie będę w stanie rozwiązać — mruknął w czubek mojej głowy, w zamyśleniu gładząc mnie po włosach.
Uniosłam się opierając na zgiętym łokciu, żeby spojrzeć mu w oczy. Niemal się zakrztusiłam z oburzenia.
— Nie! Czyś ty zwariował? A jak coś ci się stanie? Nie ma mowy! To zbyt ryzykowne — fuknęłam, nieświadomie wczepiając się paznokciami w jego przedramiona. — Ojej, przepraszam — pogładziłam uszczypnięte miejsca.
— Nic mi nie będzie — żachnął się. — I nie mówię tu o tym uszczypnięciu. Co może mi się stać, jeśli będę związany?
— Możesz dostać ataku paniki we śnie... — zaczęłam wyliczać, uderzając palcem w jego twardą pierś. — Możesz dostać zawału serca... Może coś ci się stać, cokolwiek. Poza tym nie chcę, żebyś cierpiał i walczył z więzami, nawet przez sen. To nieludzkie.
— Nieludzkie to jest moje zachowanie, nad którym nie panuję — warknął ze skwaszoną miną. — Jestem jak jakaś mordercza bestia, która uaktywnia się nocą.
— Przestań... — przerwałam mu, ujmując jego zmartwioną twarz w dłonie. Pogładziłam palcami lekko kłujący zarost, który drapał mnie w czubki palców. Czułam, jak spięte mięśnie jego szczęki powoli się rozluźniają pod moim dotykiem. Popatrzyliśmy sobie długo w oczy. Oparłam głowę o jego czoło. — To nie twoja wina. Nie myśl i nie mów tak o sobie. Nie jesteś żadną bestią — wyszeptałam.
— Ale to prawda! Jestem śmiertelnie niebezpieczny! — syknął, próbując się odsunąć.
Zatkałam mu usta palcem i pokręciłam głową. Jak mógł tak siebie postrzegać? Owszem, był groźny, ale przecież nie miał na to wpływu. To nie czyniło go bestią. Przylgnęłam całym ciałem do jego torsu i zetknęłam usta z jego zaciśniętymi złością na samego siebie wargami. Nie był w stanie mi się oprzeć, kiedy leciutko muskałam jego usta, brodę, policzki. Westchnął i objął mnie ramionami w talii, pogłębiając pocałunek. Oderwał się ode mnie z jękiem zawodu.
— Boże... Nie potrafię się powstrzymać. A przecież doskonale wiem, z czym to się wiąże.
— A co mówią lekarze? Skąd ci się to wzięło? To genetyczne? — zagadnęłam, układając się głową z powrotem na jego piersi. Jedną nogę zarzuciłam na jego potężne udo i zaciągnęłam na nas koc. Było idealnie.
Norman westchnął kilkukrotnie zanim zabrał się do odpowiedzi.
— Cóż... Lekarze upatrują przyczyn w traumie we wczesnym dzieciństwie. Nocne awantury wśród patologii nie należą do rzadkości... Nie wiem za wiele o swoich biologicznych rodzicach, ale podobno byli.. Powiedzmy, że nie prowadzili zbyt zdrowego trybu życia. Zwłaszcza ojciec, być może matka też. Oddali mnie do przytułku jak miałem trochę ponad dwa lata — powiedział cicho.
Chwyciłam Normana za rękę i splotłam nasze palce. Były chłodne, jakby to wspomnienie zabrało z nich całe ciepło.
— Boże... Tak bardzo mi przykro — szepnęłam. — Musiałeś być wtedy przerażony.
— Nic już nie pamiętam. Nie pamiętam ich, nie pamiętam niczego sprzed sierocińca. Ale z relacji opiekunów wiem, że nigdy dobrze nie spałem jako dziecko. Zawsze mieli ze mną problemy, nocami chodziłem po korytarzach, lunatykowałem...
— I nikt, nawet w dorosłym życiu nie potrafił ci pomóc?
— Wiesz... To nie było takie uciążliwe, nikomu tym nie zaszkodziłem. Dopiero to, co wydarzyło się w Syrii spowodowało, że problem nie tylko się nasilił, ale przybrał niebezpieczną formę — wyjaśnił.
Leżałam chwilę w ciszy zastanawiając się nad możliwymi rozwiązaniami tej kwestii i nie miałam pojęcia, czy w ogóle takowe istniały. Byłam jednak zdeterminowana, żeby zrobić wszystko, co się da.
— A tak na co dzień... Kiedy nie śpisz, też wracasz myślami do tamtych wydarzeń? — zapytałam.
— Czasem tak, nie sposób inaczej, gdzieś tam to wraca... Ale staram się o tym nie myśleć. Wierz mi, przepracowałem to ze specjalistami i przegadałem z innymi weteranami. Nie czuję się straumatyzowany... Po prostu mój umysł wciąż i wciąż wraca do tamtych chwil, tak jakbym...
— Jakbyś nie umiał pogodzić się z tym, że tak się stało? Nie umiesz sobie wybaczyć? Zadręczasz się?
— Nie wiem... Być może trochę. Ale czy to powodowałoby aż tak silną reakcję? Czy z takiego powodu umysł ciągle wracałby do jednego wydarzenia?
— Nie wiem. Może w głębi serca wciąż się obwiniasz za śmierć towarzyszy?
Zawahał się i westchnął przeciągle.
— Nie wydaje mi się — mruknął. — Chyba to kwestia niezależna ode mnie... Tak jakby mój umysł wymykał się badaniom specjalistów, nie reagował na terapię i leki.
— Zastanów się, może nadal w głębi serca się obwiniasz... — nalegałam. — Może sam nie chcesz się do tego przyznać?
— Wiem, że zrobiłem wtedy wszystko, żeby im pomóc. Nie wyrzucam sobie niczego. Co mogłem, to zrobiłem na sto procent, może nawet na dwieście. Wróciłem po nich, chciałem ich wyprowadzić z zasadzki, sam byłem wycieńczony ale nie zważałem na to. A to i tak nic nie dało, oni zginęli, a ja zostałam ranny i schwytany.
— Czasem trudniej jest przeboleć to, że zrobiło się wszystko, a i tak się nie udało. Boli fakt, że okoliczności okazały się nie do przeskoczenia.
— Właśnie tak było — szepnął. — Zrobiłem wszystko, naraziłem swoje życie, taszczyłem Martineza na plecach pół mili, wróciłem po Lloyda, udało mi się go przyprowadzić mimo iż tracił przytomność... A to i tak na nic. Cały wysiłek skończył się fiaskiem, a ja sam ledwo uszedłem z życiem. Może z tym nie umiem się pogodzić. Dałem z siebie wszystko, a nawet więcej i co? Wróciłem sam, a oni w trumnach...
Czułam pod policzkiem jak szybko bije mu serce i jak cały drży.
— Naraziłem dla nich życie, już prawie byliśmy w bezpiecznej dzielnicy i wtedy...
— I wtedy co?
— Natknęliśmy się na małego chłopca. Wyglądał na jakieś cztery lata, może pięć lub więcej, tamtejsze dzieci są takie wychudzone, że ciężko stwierdzić na pierwszy rzut oka. Pokazywaliśmy mu na migi żeby był cicho, chciałem go jakoś uciszyć, uspokoić... Ale niestety zaczął krzyczeć, zdradzając naszą pozycję. Po chwili obrzucili nas w ciemno granatami. Tylko ja przeżyłem — szepnął niemal bezgłośnie.
Przez chwilę milczałam, wyobrażając sobie to wszystko, o czym opowiedział.
— Chłopiec też zginął? — zapytałam, nie mogąc usunąć sprzed oczu wyobrażeń i natychmiast pomyślałam o swoim bracie. Gdzieś tam też był w samym środku wojny.
— Tak, zginął. Nie miał żadnych szans. Urwało mu... — zaciął się, chyba zdając sobie sprawę, że nie powinnam znać tak drastycznych szczegółów.
Coś ukłuło mnie w sercu. Taki mały chłopiec, niczemu nie winny...
— Naprawdę, nie wiem co powiedzieć — szepnęłam, ocierając łzy. — To straszne...
— Tak. Wojna jest straszna. Śmierć i cierpienie jest straszne. Ale niestety świat taki jest, Millie. Nie można odciąć się od zła, udawać że nie istnieje. Trzeba mu przeciwdziałać.
Zapadła chwila ciszy. Żadne z nas nie wiedziało, co powiedzieć. Wciąż tuliłam Normana, próbując dodać mu otuchy, chociaż sama czułam na nowo rozbudzony lęk o brata.
— Norman... — odezwałam się po chwili, przerywając tę ciszę, która wydawała się zbyt długa. — Boję się o mojego brata.
— Tego, który jest na misji w Gazie?
Pokiwałam głową i usiadłam na sofie, obejmując kolana rękami. Miałam wrażenie, że jego spojrzenie dosłownie mnie przenika, ale musiałam to z siebie wyrzucić.
— Jak wiesz, kilkunastu amerykańskich żołnierzy będących w Gazie zaginęło w akcji. Wśród nich był Danny. Nie ma z nim kontaktu od wielu dni. Próbowałam dowiedzieć się czegokolwiek od jego dowództwa, ale mnie zbyli.
— Słyszałem... Takich informacji nie mogą podawać, nawet najbliższym krewnym.
Norman wyprostował się i usiadł obok mnie, obejmując mnie ramieniem.
— Bardzo jesteś z nim zżyta? — zapytał delikatnie.
— Tak. Od kilku lat widywaliśmy się głównie podczas świąt lub na kamerce. Ale zawsze czułam, że jest z nim wszystko w porządku. Nawet kiedy kontakt urywał się na kilka dni, to potem dawał znać, że żyje. A teraz...
— A teraz nie wiesz, czy żyje — dokończył za mnie Norman, przygarniając mnie do siebie. Wiedziałam, że jako były żołnierz doskonale mnie rozumie.
— Nie wiem — szepnęłam przez lzy. — Czuję, że stało mu się coś złego. Łączy nas wyjątkowa więź. Jest moim bratem bliźniakiem, to coś, co trudno racjonalnie wytłumaczyć. Czuję, że coś mu grozi, że wpadł w jakieś kłopoty z których nie może się wydostać.
— A twoi rodzice? Wiedzą?
— Tata się nami nie interesuje od lat. Pewnie gdyby się dowiedział, to skwitowałby tylko: A nie mówiłem — machnęłam ręką. — Zawsze był pacyfistą i był przeciwny wysyłaniu wojsk amerykańskich na misje. A mama jest załamana, ale chyba stara się być dobrej myśli. Cała ona, zawsze z optymizmem patrząca na każdą sytuację — westchnęłam.
— A ty? — Norman podniósł moją twarz za podbródek i spojrzał mi uważnie w oczy.
— A ja po prostu nie mogę przestać myśleć o tym, co on teraz przeżywa. Boję się — wyszeptałam.
Norman milczał chwilę, a potem zaczął mówić spokojnym, pewnym głosem, nie spuszczając ze mnie wzroku:
— Millie, posłuchaj mnie. Wiem, że to trudne. Niewiedza potrafi być gorsza od najgorszej prawdy, ale żołnierze są szkoleni, by przetrwać. Nawet w najgorszych warunkach.
— Ale co, jeśli został ranny? Albo schwytany? — zaszlochałam. — Co, jeśli go torturują...
— Właśnie dlatego musisz wierzyć, że robi wszystko, żeby wrócić. Uwierz mi, jeśli amerykański żołnierz ma choćby najmniejszą szansę, żeby przeżyć, to będzie walczył do ostatniego tchu. Twój brat jest twardy, prawda?
Pokiwałam głową, czując, jak oddech powoli się uspokaja.
— Jest. Danny to jeden z najmocniejszych ludzi, jakich znam. Niby jesteśmy bliźniakami, ale on stanowi moje przeciwieństwo. Zawsze wiedział, co robić, zawsze był zdecydowany i zorganizowany. W tym całym wojsku, pod dyscypliną od początku czuł się jak ryba w wodzie.
Norman uśmiechnął się smutno, jakby dostrzegł w tym opisie samego siebie sprzed lat.
— W takim razie musisz zaufać jego umiejętnościom. I... wiem, że to brzmi jakbym nie miał serca, ale musisz odpuścić. Martwienie się na zapas cię zniszczy. Musisz być dobrej myśli. Nic nie możesz teraz dla niego zrobić. Pozostaje ci tylko nadzieja i modlitwa, jeśli jesteś wierząca.
Przycisnął moją dłoń do swojej piersi. Te słowa trochę mnie uspokoiły, chociaż wciąż czułam ciężar niepewności. Przesunęłam dłoń na jego policzek, a on przytulił się do niej i złożył w jej wnętrzu krótki pocałunek.
— Kto by pomyślał, że taki gbur potrafi być taki czuły — zażartowałam, przypominając sobie Normana sprzed kilku dni, właściwie nawet z poprzedniego dnia, kiedy to wydawał się być największym Grinchem na świecie.
— Może doznałem urazu mózgu po kontakcie z twoimi jaskrawymi toksycznymi swetrami i lampeczkami? Coś ty ze mną zrobiła, dziewczyno z Illinois?
— Jak to co? Zmiękczyłam swoim niezaprzeczalnym urokiem osobistym — uśmiechnęłam się przez łzy.
— Tu akurat masz całkowitą rację — zaśmiał się.
Przesunęłam dłonią wzdłuż jego klatki piersiowej, kierując się w dół, do miejsca gdzie znajdowały się bolesne blizny.
— Skoro już możemy uznać, że etap wrogów mamy za sobą, to może... — mruknęłam cicho.
— Może co? — rzucił, jakby nagle brakło mu tchu.
— Może... Mogłabym cię w końcu porządnie...
— Millie... — przerwał mi Norman, łapiąc mnie za rękę zbliżającą się do sprzączki paska, a ja się zaśmiałam. — Nie drażnij mnie, bo potem nie będzie odwrotu — warknął, zbliżając swoje usta do moich.
— Nie wiem, o co ci chodzi... — droczyłam się. — Mogłabym cię porządnie wymasować... Chodziło mi o masaż — dokończyłam, rzucając mu rozbawione spojrzenie.
Wypuścił powietrze nosem i pokręcił głową z uśmiechem, muskając mnie lekko palcem w nos.
— Mi też chodziło o masaż, może tylko trochę inny masaż — sapnął, wciągając mnie na kolano.
Uśmiechnęłam się pod nosem jak chochlik. Doprawdy nie miałam zielonego niczym golusieńki Grinch pojęcia, jaki inny masaż Norman mógł mieć na myśli.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro