Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1


Ach, jak wspaniale było wdychać woń piekących się ciasteczek korzennych, kiedy za oknem co jakiś czas zacinał deszcz, ostatnie brązowe liście wirowały w podmuchach wiatru, a ogień w elektrycznym kominku trzaskał wesoło. Zajrzałam przez szybkę piekarnika na pęczniejące gwiazdki i głowy misiów. Spod uzdolnionych rąk cioci Lisy zawsze wychodziły cuda. Tym razem chyba przeszła samą siebie. Już nie mogłam się doczekać, aż zatopię zęby w tych rumianych smakołykach. Kuchnię nagle przeszył gwizd dobiegający z czajnika, więc szybko odwróciłam się, żeby wyłączyć kuchenkę i przygotować herbatę.

— Zrób mi kochana tej z kalendarza, dzisiaj jeszcze nie piłam — rzuciła przez ramię ciocia.

Ucieszyłam się ogromnie, bo uwielbiałam otwierać okienka wszelkiej maści kalendarzy adwentowych. Ktoś mógłby uznać to za dziecinne i nie przystające do mojego wieku, wszak skończyłam już dwadzieścia pięć lat, to jednak wciąż każdorazowo odnajdowałam radość w takich drobnostkach. Wzięłam do ręki ozdobne, złote pudełko z zielonymi reniferami i ostrożnie uchyliłam kartonik z numerem piętnaście. Palcem wygrzebałam foliowy woreczek z zawieszką.

— I co tam dzisiaj nam się trafiło? — zapytała ciocia, przekładając na blachę kilka sztuk ciasteczek. Pachniały wprost nieziemsko!

— Biała z nutką pomarańczy i ananasa — odczytałam napis. — I piszą, żebyś "odważyła się zrobić coś, czego od dawna  pragniesz, choć wcale się do tego nie przyznajesz nawet sama przed sobą".

— Zalej w tym turkusowym imbryczku, ta porcja starczy na dwie — odparła ciotka, ignorując drugą część mojej wypowiedzi.

Wysypałam zawartość paczuszki do imbryka, zalałam gorącą wodą i pochylilam się, wdychając aromat. Szkiełka w moich okularach natychmiast zaszły mgłą. Cholerne patrzydła. Nienawidziłam ich, ale soczewki kontaktowe nie wchodziły w grę przy moich suchych, wrażliwych gałkach ocznych.

Wkrótce siedziałyśmy razem z ciocią na obitej w kwiecisty wzór sofie. Na prawie każdej płaskiej powierzchni w domu cioci Lisy znajdował się jakiś bibelot w postaci a to pamiątki z podróży, a to figurki czy innego rękodzieła, zapachowej świecy, porcelanowych naczyń czy innych drobiazgów, które razem tworzyły niepowtarzalny klimat. Najbardziej lubiłam kraciaste elementy wystroju wykonane z tartanu i nawiązujące do przodków wuja Bena, czyli męża cioci. Ostatnim, ale wcale nie mniej ważnym członkiem rodziny był srebrny kot o imieniu Viktorius. Właśnie usadowił się na moich kolanach niczym na tronie, jak zwykle domagając pieszczot. Przejechałem palcami po jego puszystym grzbiecie i zaraz rozległ się pomruk zadowolenia kociego panicza.

— Więc jak spędzisz święta, Millie? Zostajesz tutaj? W Chicago? — zapytała ciocia, upiwszy łyk parującej herbaty.

— Szczerze mówiąc wolałabym gdzieś wyjechać... Mam dosyć — westchnęłam, nerwowo pogryzając kolejne ciastko.

— Przez Evana?

Na dźwięk imienia byłego chłopaka coś się we mnie mocno ścisnęło. Victorius to chyba wyczuł bo natychmiast naprężył grzbiet i przestał mruczeć.

— Tak. Nadal nie daje mi spokoju. A jeśli tu zostanę, to na pewno mnie dopadnie razem ze swoją matką, która chce nas z powrotem zeswatać, uwierzysz? Prędzej przepłynę Michigan wzdłuż i wszerz, niż do niego wrócę — prychnęłam pod nosem. Nie umiałam pływać nawet żabką.

— Przecież postawiłaś sprawę jasno. Czemu on nie da ci spokoju? — oburzyła się ciocia, dorzucając do herbaty kostkę cukru.

— Bo ucierpiała jego pawia duma i widocznie wciąż go boli — skwitowałam z krzywą miną.

— Chyba pawiana... I nie duma tylko du...

— Ciociu! — zaśmiałam się serdecznie mimo nieprzyjemnego tematu. Brzuch bolał coraz bardziej. Odłożyłam niedojedzone ciasteczko, a Victorius z prychnięciem zeskoczył na podłogę.

Zawsze w obecności Evana czułam dziwne napięcie i dopiero niedawno odkryłam, że nie miało ono nic wspólnego z ekscytacją czy zauroczeniem właściwym początkom związków. Może w pierwszych tygodniach tak było, ale im dłużej że sobą chodziliśmy, tym bardziej to napięcie przeradzało się w nieustanny ból karku i brzucha.

Byliśmy parą niecały rok i z początku wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Niestety z miesiąca na miesiąc Evan pokazywał coraz mroczniejsze strony swojego charakteru. Kilka razy niemal zmiótł mnie z nóg swoją impulsywnością, zaborczością i kompletnym brakiem liczenia się z moim zdaniem. Czarę goryczy przelała jedna awantura, którą rozpętał za nic. Wtedy już całkiem otworzyły mi się oczy na to, że Evan ma poważny problem z agresją, również a może przede wszystkim w moim kierunku. Po tym, jak poinformowałam go, że odchodzę, boleśnie szarpał mnie za ramię i bałam się, że zrobi mi krzywdę. Oczywiście on nie widział nic złego w swoim zachowaniu i nie wyraził skruchy. Wręcz wciskał mi, że to moja wina i powinnam zrozumieć jego reakcję. To pasmo okropnych scen i trudnych rozmów wydarzyło się na wakacjach, a on do tej pory do mnie wydzwaniał, wypisywał i przyjeżdżał pod dom. Miałam wrażenie, że nigdy nie odpuści. Najgorsze było to, że kiedy tylko się pojawiał w polu widzenia, traciłam część siebie i nie umiałam stanowczo mu się przeciwstawić. Tak jakby miał nade mną jakąś władzę.

— Nic do niego nie dociera? — przerwała moje rozmyślania ciocia Lisa.

— Nic. Uparty jest i nieprzejednany. Uważa, że wciąż jestem jego dziewczyną. Może nawet własnością. Zresztą jego matka zachowuje się, jakby synek miał absolutną rację we wszystkim. Żebyś widziała jej minę, kiedy ją poinformowałam, że nie będę już pracować w jej gabinecie. Nie było łatwo wydostać się z jej szponów — pokręciłam głową. — Że też ja wcześniej się nie zorientowałam, jacy oni oboje są toksyczni... — westchnęłam z żalem.

— Millie...

— Co?

— Myślę, że powinnaś wyjechać. I to nie na drugi koniec miasta. Powinnaś wyjechać gdzieś do innego stanu, tak żeby nie mógł cię znaleźć i żeby ciebie nie kusiło. Masz miękkie serce, wiem że czasem myślisz, żeby dać mu szansę...

— Wcale nie! — zaprzeczyłam, ale było to kłamstwo.

Za każdym razem, kiedy Evan przyjeżdżał z kwiatami miałam irracjonalne wyrzuty sumienia, że mu odmawiam. Wcale nie chciałam do niego wrócić, ale przy nim traciłam asertywność. Był taki dominujący i władczy, a ja przy nim cichłam, kurczyłam się w sobie i blakłam, stając się jego tłem. Z początku omamił mnie słówkami, później ranił, subtelnie wplatając przytyk w niemal każde zdanie. Ubrałam ładną sukienkę, ale stanowczo za krótką. Zrobiłam dobre spaghetti, ale on wolałby z innym mięsem. Nie miałam ochoty na wizytę u jego mamy, bo tak naprawdę za nią nie przepadam i udaję, że jest inaczej dla świętego spokoju. To ostatnie akurat było prawdą.

Westchnęłam ciężko. Ciocia miała rację. Im dłużej będę mieszkać w tym samym mieście co Evan, tym większą on będzie miał nadzieję na to, że wrócimy do siebie. A do tego nie mogłam i nie chciałam dopuścić. Evan był dla mnie kompletną pomyłką i utrapieniem. Ciągnął mnie w dół. Przez niego z otwartej, uśmiechniętej dziewczyny stałam się skryta i złośliwa. Tak. Zaczęłam przyjmować jego sposób postrzegania świata i krytykować wszystkich naokoło. Dopiero kiedy ciocia Lisa zwróciła mi na to uwagę, dostrzegłam ten jad, który w siebie wchłonęłam. Z całego ściśniętego serca pragnęłam więc odciąć się od niego raz na zawsze. Ostatecznie. Inaczej całkowicie mnie zniszczy i sobie podporządkuje.

— Może jednak pojedź do mamy — zaproponowała ciocia któryś już raz.

— Myślałam o tym, ale... Nie mam ochoty spędzać świąt na Florydzie. Już raz popełniłam ten błąd. Wiesz, że to nie dla mnie — zmarszczyłam nos z niezadowoleniem wspominając grudzień tamtego roku. — Święta na plaży? Błagam, tylko mama mogła wymyślić coś takiego... Poza tym ona fruwa gdzieś ponad chmurami... Mark to, Mark tamto. Tylko bym im przeszkadzała w ich sielance.

Czy moja skóra właśnie zmieniała barwę na zieloną? Chyba powoli stawałam się Grinchem.

— To może pojedź z nami do Wisconsin? Ben się ucieszy — zaproponowała ciocia, włączając telewizor.

Planowałyśmy dzisiaj przejrzeć grudniową ofertę Netflixa i obejrzeć jakiś tandetny, do bólu przesłodzony film w świątecznym klimacie.

Uśmiechnęłam się z powątpiewaniem, wgryzając bezmyślnie w ciasteczko. Wuj Ben pewno nie mógł się doczekać, aż spędzi z ciocią upojny czas w ich chatce nad jeziorem. I ja miałabym tam z nimi siedzieć niczym jakieś piąte koło u wozu? Przenigdy.

— Dzięki, ciociu, ale nie chcę wam się zwalać na głowy w taki czas. Tak rzadko się widujecie z wujkiem. Miejcie ten czas tylko dla siebie — mrugnęłam do niej znacząco.

— Millie... — ciocia pogroziła mi palcem, ale uśmiech wkradł się na jej usta. — Zawsze możesz na nas liczyć, dziecko... Wiesz, że przygarniemy cię z otwartymi ramionami — powiedziała i poczułam jej ramię na swoich plecach.

— Wiem, ale nie miałabym serca wam tego robić. I chyba wolę pobyć jakiś czas sama ze sobą, poukładać sobie wszystko na spokojnie.

— Więc co zrobisz? Zostaniesz w domu i się zabarykadujesz?

— Chyba nic innego mi nie pozostaje — wzruszyłam ramionami. — Tina leci do Londynu, do swojej rodziny. Więc za bardzo nie mam innej opcji.

Ciocia mruknęła pod nosem, jakby się nad czymś zastanawiała, przełączając kolejne propozycje filmów pojawiające się na ekranie. Oczopląsu można dostać od tych wszystkich czerwono-zielonych elementów.

— A może by tak... Może to...

— Nie, ten oglądałyśmy rok temu.

— Nie mówię o filmie. Mówię o tobie. Mamy jeszcze ten domek w Sun Valley. Pamiętasz? Ben tam czasem zajeżdża w trasie, kilka razy go wynajęliśmy turystom, ale to było parę lat temu. Teraz stoi pusty. Może to nie luksusy, ale ciepła woda i prąd jest. Mieliśmy go sprzedać, tylko że bez wcześniejszego remontu trochę szkoda, bo cena byłaby zaniżona jak na tę okolicę. No i też mam do tego domu sentyment. To przecież ojcowizna.

— Sun Valley... Bywałam tam jako dziecko. Pamiętasz jak ulepiłyśmy bałwana z czapką i szalikiem taty... — urwałam, przytłoczona wspomnieniem.

Ciocia pokiwała głową, a w jej oczach, podobnie jak w moich, zebrały się łzy. Żadna z nas nie pociągnęła tematu. Wątek taty był zamknięty. Wybrał inną rodzinę, wybrał inne życie, z dala od nas. Beze mnie.

— To jak? Lecisz do Idaho? Dam ci klucze — ciocia poruszyła zachęcająco cienkimi brwiami rodem z lat dziewięćdziesiątych, w których mentalnie się zatrzymała.

— Ale czy kupię jeszcze bilet? — rzuciłam z obawą, podświadomie szukając wymówki żeby nie rzucać się na tę głęboką wodę.

— Sprawdź... Tam lata dużo samolotów w okresie świątecznym. To kurort, w dodatku coraz bardziej popularny. Wiesz że tam mieszka Clint Eastwood? Może go spotkasz i spojrzy na ciebie tymi błękitnymi oczami — rozmarzyła się.

— Ciociu — ofuknęłam ją ze śmiechem. — On jest już stary. Wiesz który mamy rok? Przypomnę ci... Dwa tysiące dwudziesty trzeci. Więc Clint Eastwood ma teraz grubo ponad dziewięćdziesiąt lat...

— Może i stary, ale jednak to Clint... — ciocia machnęła ręką. — Zresztą Ben też go ceni.

Prychnęłam ze śmiechem i pokręciłam głową nad cioteczką. Na pewno wuj Ben cenił Clinta, ale za jego grę aktorską, a nie przeszywające spojrzenie błękitnych oczu.

W smartfonie szybko wyszukałam dostępne połączenia lotnicze do Sun Valley. Bilet był dość drogi ale mogłam sobie pozwolić na to szaleństwo bo odkładałam pieniądze od dłuższego czasu. Dwieście pięćdziesiąt dolarów to nie taka wygórowana cena za święta spędzone w spokoju i z widokiem na ośnieżone Appalachy. Coś wewnątrz mnie kazało mi to zrobić. Wiedziona impulsem już po kwadransie miałam zabukowany lot na przyszły tydzień.

— Zobaczysz, odstresujesz się, pobędziesz sama ze sobą, odżyjesz. Będziemy się łączyć na Facetime — ucieszyła się ciocia, a ja jej przytaknęłam, czując rosnącą ekscytację zbliżającą się przygodą. Od dawna marzyłam, żeby się wyrwać z miasta na jakieś peryferie. I oto proszę... Marzenia mają szansę się ziścić prędzej niż myślałam.

Obejrzałyśmy nudny, ckliwy, świąteczny melodramat kompletnie oderwany od rzeczywistości, dopiłam imbirową herbatę, ostatni raz wytarmosiłam Victoriusa i pożegnałam się z ciocią, po czym wyszłam na zewnątrz, zderzając się z porywistym grudniowym wiatrem. Okoliczne domy już ustrojone były kolorowymi lampeczkami, ale brak śniegu powodował, że nie czuło się jeszcze atmosfery zbliżających się świąt. A może to nie brak białego puchu był przyczyną? Wpadłam do swojego pickupa i wycofałam z podjazdu, kierując się do domu. Uśmiech, który miałam przyklejony podczas wizyty u cioci powoli spełzał mi z twarzy, tak że w połowie drogi moje wargi z pewnością były ułożone już w odwróconą podkówkę.

Od miesięcy doskwierał mi dziwny smutek, który Evan tylko podsycał swoimi niespodziewanymi przyjazdami pod mój dom. Z bijącym sercem zbliżałam się do ulicy, przy której stał. Z ulgą zarejestrowałam, że żaden samochód nie stoi zaparkowany na podjeździe. Wysiadłam z pickupa i mimowolnue obrzuciłam spojrzeniem majestatycznie poruszaną przez wiatr flagę i białą gwiazdę na fasadzie domu. Ciekawe, co u Danny'ego, czy jest bezpieczny? Kiedy wróci? Zagryzłam zęby, żeby powstrzymać łzy i przekroczyłam prog pustego domu rodzinnego. W przedpokoju od razu spojrzałam na fotografię mojej rodziny, która w przeciągu kilku lat rozsiała się po całym świecie.

Tata nie wiadomo gdzie. Mama na Florydzie. Brat bliźniak po październikowych wydarzeniach w Strefie Gazy został wysłany do Izraela. I tylko ja zostałam w murach tego domu, gdzie wspomnienia wciąż były żywe. Weszłam do kuchni i spojrzałam na pustą wysepkę na środku. Ileż to śniadań zjedliśmy przy niej wspólnie zamiast przy stole w jadalni. Gadając o głupotach patrzyliśmy jak mama uwija się przy kuchence robiąc nam tosty francuskie czy naleśniki z syropem klonowym.
Potem razem z Dannym wsiadaliśmy do szkolnego autobusu, żegnani przez mamę stojącą w progu.

A lata później nasze drogi się w jakiś sposób rozeszły. Każdy poszedł swoją ścieżką. Zaczęło się od taty, który poznał nową kobietę. Młodszą, wyperfumowaną, szczuplejszą od mamy, ubierającą obcisłe sukienki. Po tym wydarzeniu brat zaciągnął się do armii, tak jakby chcąc pokazać ojcu, że wybierze coś, czym ten zawsze gardził, bo tata od zawsze był pacyfistą i wywodził się z subkultury hippisów. Mama jakiś czas później spotkała
Marka i wyjechała z nim na Florydę. A ja po skończonych studiach pracowałam jako fizjoterapeutka na przedmieściach Chicago, mojego rodzinnego miasta.

I właśnie w gabinecie szefowej poznałam jej syna, Evana, który wkrótce został moim chłopakiem.
Teraz zostałam bez rodziny, bez chłopaka i bez pracy. To chyba najlepszy czas żeby coś zmienić.
Kiedy jak nie teraz wyjechać gdzieś na drugi koniec kraju? Potrzebowałam resetu. Moje życie tak jak gra komputerowa, zawiesiło się i trzeba było zrobić escape. Ze schowka pod schodami wyciągnęłam jaskrawofioletową walizkę i poczłapałam z nią na górę do swojej sypialni. Następne dwa dni spędzę na powolnym pakowaniu rzeczy na wyjazd. Nie miałam pojęcia, ile czasu wytrzymam w Idaho. Może znajdę tam pracę? A może będę chciała uciec tuż po świętach znużona samotnością? Czas pokaże.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro