Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

59 {sport}

Życie w związku na odległość jest męczące. W szczególności gdy jest późny wieczór, a ty samotnie wracasz metrem i wiesz, że nic cię nie czeka gdy dwie pary będą się obściskiwać w różnych częściach mieszkania. Powinnam być dzisiaj w Manchesterze na jego meczu, ale miałam egzamin i nie mogłam go odpuścić. Chce mi się płakać, że nie mogę dzielić z nim takich chwil i że oboje będziemy leżeć sami w łóżkach. Jestem bardzo tym zmęczona. On myśli, że brakuje mi tylko seksu i czasem dzwoni z propozycjami seksu przez telefon i wtedy kłócimy się jak wariaci, bo to nie jest to czego potrzebuję. Kocham Londyn. To miasto sprawiło, że moje ciuchy nie są zbyt jakieś i nie przykuwam uwagi innych. Nie tęsknię za domem rodzinnym, za rodzicami tak, ale nie za tamtym miejscem. Chociaż wszystko o czym w tej chwili mogę myśleć to mecz chłopaków i o tym jak bardzo chciałabym tam być. Wiem, że równie dobrze mógłby być tutaj i on mógłby mieć mecz, a ja egzamin, ale później byśmy chociaż byli razem. Zachowuję się zakochana wariatka, bo nie widziałam go już miesiąc. Za każdym razem coś nam wypadało.  Zdecydowanie będę dzisiaj płakać w poduszkę.

I gdy kładę się już do łóżka, gotowa zacząć moją rozpacz, dzwoni mój telefon. To nie Luke, a jego brat. Dlaczego dzwoni do mnie Jack?

– Jack?

– Wendy! Czy możesz przyjechać? Zapłacę za taksówkę.. nie powinnaś teraz prowadzić, ale czy możesz przyjechać?

– Co się stało, Jack?

– Luke, jego kontuzja..

– O Boże – nie używam tych słów prawie nigdy, ale teraz pasują – Czy on..

– Wiozą go do szpitala.

– Będę za trzy godziny.

Rozłączam się i biegnę do pokoju obok, nie przejmując się w jakiej sytuacji ich zastanę. Na szczęście są dopiero w fazie gry wstępnej.

– Fantastycznie jesteś ubrana. Czy możesz zawieść mnie do Manchesteru? Nie ufam sobie, żeby prowadzić...

Czuję jak moja dłoń trzęsie się na framudze drzwi i czuję, że zaraz będę płakać, bo mnie tam nie ma, bo coś mu się stało.

– Luke i jego kontuzja, proszę.

Trzęsę się już cała.

– Dobrze, dobrze.

– Nie puszczę was samych – mówi Ethan.

I tak powinno być.

Zakochani ludzie powinni być razem.

– Koniec gadania. Jedziemy! – krzyczę niepotrzebnie głośno, ale nie potrafię opanować szaleństwa.

– Wendy, ubierz coś na siebie..

Patrzę na moją piżamę, w którą przebrałam się przed chwilą..

Dziesięć minut później, siedzimy już w samochodzie. Ethan prowadzi, a ja mam nadzieję, źe nie spowoduje wypadku, ponieważ jest dosyć szalonym kierowcą, ale może to dobrze, szybciej dotrzemy na miejsce..

– Czy ta kontuzja..

Nie musi kończyć.

– Wykluczyła go na pół roku, jeśli teraz zrobi to samo to już nie zagra.

Wiem to.

I wszyscy, którzy już tam z nim są, także to wiedzą. Wiem też jakie będzie miało to inne konsekwencje. Ten sport miał być szansą na życie trochę lepiej, w trochę większym domu, w trochę większym świecie, z trochę lepszymi rzeczami. Bez niego może go nawet nie być stać na kontynuowanie studiów.

Nie muszę nawet wbiegać do szpitala, bo Jack czeka na mnie przed nim. Kate i Ethan mówią, że znajdą jakiś hotel, zaraz po tym jak upewniają się, że ze mną okej.

– Powinnam tu być – mówię do niego – Powinnam, Jack.

Nie płaczę wśród obcych ludzi, ale tym razem to wydaje się nie mieć końca. Jack przytula mnie do siebie, pozwalając szlochać w swoją koszulkę.

– Gdybyś tu była to i tak by się wydarzyło.

– Dlaczego ten jego cały Bóg musi mieć inny plan na niego? To jest wszystko o czym myślałam.. dlaczego, Jack? To go uszczęśliwia, a ten do góry.. to dlatego w niego nie wierzę. Nie można podawać próbie dobrych ludzi, tak dobrych...

– Nie mów mu tego, proszę. On tego tak nie widzi. Proszę, Wendy.

– Po prostu..

Kręcę głową, nie będąc w stanie dobrać teraz właściwych słów.

Jack prowadzi mnie do reszty rodziny. Jego mama dalej patrzy na mnie krzywo, jakbym nie zasługiwała na jej syna.

– A ty gdzie byłaś? – pyta mnie, jakby mnie obwiniała.

– Miałam egzamin.

– Nie teraz – mówi Jack – Nie zaczynaj, mamo.

Jakiś lekarz pojawia się przed nami znikąd. Nie ma radosnego wyrazu twarzy, żadnej ulgi, niczego.

– Możecie do niego wejść..

Niemal rzucam się do drzwi. Słyszę jak jego mama się rzuca, ale Jack coś do niej mówi i w końcowym efekcie wchodzę do niego pierwsza.

Luke jest najsilniejszym człowiekiem jakiego znam. Jest wdzięczny za wszystko, nigdy nie jest krnąbrny. Kocha życie i cieszy się z każdego dnia, ale teraz? Teraz nie ma w nim tego życia, a ja wiem, że nie mogę przed nim płakać.

– Hej – mówię cicho.

Jego noga jest w jakimś dziwnym upięciu, a on sam jest podłączony do jakiś maszyn.

– Co tutaj robisz? Kto do ciebie zadzwonił?

Podchodzę do łóżka i dotykam jego policzka.

– Przepraszam.

– Za co?

Chcę go przytulić, ale to trudne i tak staram się do niego przywrzeć, objąć jak najwięcej części go, ale on nawet nie próbuje mnie objąć.

– Jestem skończony.

Zaciska oczy, zaciska pięści, powstrzymuje się przed łzami.

– Lekarz jeszcze..

– Słyszałem dźwięk łamiącej się kości, Wendy.

Chcę mu coś powiedzieć, ale nie wiem, co. Przytulam się do niego, chcąc dać mu trochę ciepła, ale nie jestem w to najlepsza, dlatego nie wiem, co robię. Czy wystarczy, że przy nim będę?

Jego rodzina wchodzi do jego szpitalnej sali.

– Wendy, on leży na łóżku szpitalnym. Odsuń się.

Nie wiem, dlaczego jego mama mnie nienawidzi, ale nigdzie się nie wybieram.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro