Fragmenty duszy XXV
Podwieczorkiem raczyłem się w nietypowej atmosferze, do której poniekąd zdążyłem już przywyknąć. Za moimi plecami po spękanym murze do okien piął się bluszcz. Żeliwne meble ogrodowe, w których ukryte kształty również przypominały splątane pędy, z początku nie zachęcały by na nie usiąść. Kojarzyły się raczej z wnykami. Jednak do tego chaotycznego ogrodu i złowieszczego cienia rzucanego na ten niewielki taras do południa dość pasowały. Mech wyrastał spomiędzy kamieni ułożonych przy sobie tak ciasno jak się dało. Natura nigdy nie daje łatwo za wygraną, to trzeba było jej przyznać.
Pogoda trochę się uspokoiła. Nie było już tak wietrznie i niepokojąco burzowo, ale dookoła unosiła się gęsta mgła, przez co wszystko wydawało się ponure i szare. Gdyby nie intensywnie niebieska koszula, którą miałem na sobie, gotów byłbym uwierzyć, że takie stały się kolory całego świata. Doceniałem modę panującą wśród demonów, choć nie miałem obowiązku jej przestrzegać. Nie mogłem jednak oprzeć się finezyjnie barwionym ubraniom, które dopasowywano jakimś cudem tak dobrze, że zachowywały się jak druga skóra. Wysoka jakość tkanin – jedwabiu, atłasu, adamaszku – również nie umknęła mojej uwadze.
– To się porobiło... – Westchnął Sven. Nie musiałem być królem dedukcji, żeby wiedzieć, że nawiązuje do ostatnich wydarzeń we dworze znajdującym się za naszymi plecami. Skinąłem głową, za chwilę zwilżając usta w filiżance herbaty. Nawet porcelanowe zastawy w tej ekscentrycznej posiadłości miały głównie czarne kolory, choć ich złote zdobienia nadawały im dostojnej powagi, nie zaś mrocznej aury, jak mogłoby się wydawać.
– Tak, sytuacja jest, delikatnie mówiąc, patowa.
Zdystansowałem się już nieco do tego, co się stało. Czekałem na rozwój sytuacji, tak jak wszyscy. Być może miałem trochę większe powody do niepokoju niż inni, ale starałem się sprawiać wrażenie pewnego swojej pozycji. Akurat to umiałem robić dobrze. Dodatkowo dodawał mi otuchy fakt, że nie tylko na mnie Victoir nie zrobiła pozytywnego wrażenia. Nikt tutaj za nią nie przepadał. Wszyscy mieli ją za kapryśną i roszczeniową osobę, dlatego raczej sceptycznie podchodzili do jej słów. Wieści rozchodziły się szybko i kilka osób rozmawiało już z Sebastianem na ten temat. Nie był z tego powodu szczególnie zadowolony, a jednak wydawało mi się, że czuł się pewniej, gdy inni mówili mu, że to trąca oszustwem. Też tak uważałem. Wydawało mi się jednak, że chciałby usłyszeć opinie Magalie.
Ta jednak musiała pośpiesznie opuścić posiadłość. W końcu była gońcem. Polecono jej poinformować Kościoklucza o zaistniałej sytuacji i poprosić o przybycie. W zasadzie minęła się ze swoją siostrą. Dowiedziałem się o pokrewieństwie Hati i Narvi przed jej wyjazdem. Ciężko mi było ukryć zdziwienie. Tak bardzo się od siebie różniły.
Pamiętałem jednak, że Montgomery wspomniał mi jakiś czas temu, że to właśnie ona była przeznaczona Sebastianowi, jednak nic z tego nie wyszło. Nie sądziłem, by czuła się dobrze z myślą, że siostra miałaby spełnić powinność, której ona nie jest w stanie. Wydawało mi się, że bił od niej smutek, kiedy odchodziła. Zupełnie jakby uciekała od konfrontacji z tym zjawiskiem.
Ona mogła uciec.
Pewnie Sebastian o tym też nie pamiętał. Nie będę mu wspominać. Wystarczy mu zmartwień.
– Hallgrim też jest niespokojny z powodu zjawienia się tutaj Victoir – powiedział Sven. Widział, że ostatnio błądzę gdzieś myślami, dlatego nawiązanie ze mną jakiejś dynamicznej rozmowy było trudne. Nie przeszkadzało mu to jednak. Rozumiał powód mojego zaniepokojenia.
– Naprawdę? Ma do tego jakieś powody, poza oczywiście tym, że poraniła cię odłamkami szkła?
Ostatnim napad złości kobiety skończył się pęknięciem okien górnych pięter Cienistego Dworu. Przy jednym z nich akurat siedział Sven, tak jak miał w zwyczaju. Zdążył się trochę osłonić, ale na jego policzku nadal czerwieniały dwie podłużne pręgi. Jego dłonie nie wyglądały wcale lepiej.
– On... nie był z tego zadowolony – mruknął, dotykając opuszkami palców rany na swojej twarzy. – Ale nic takiego mi się nie stało. Nie to jest jego największym zmartwieniem. – Odetchnął ciężko. Mówienie nadal go wyczerpywało, ale starał się nad tym panować. – Podczas wybuchu Victoir uwolniło się bardzo dużo energii. Co prawda trwało to tylko krótką chwilę, jednak istnieje prawdopodobieństwo, że ktoś zwrócił na to uwagę.
– Ktoś? To znaczy ktoś spośród aniołów? – Skinął głową.
Musiałem przyznać, że był to bardzo dobry powód do niepokoju. Te istoty przecież opanował Londyn, z tego co wiedziałem. Być może znalazły dla siebie miejsce także w innych, większych miastach. Co by się stało, gdyby dowiedziały się o obecności demonów nad południowym wybrzeżem? Nie chciałem, żeby skończyło się to rzezią.
Oni na to nie zasłużyli. Nie znałem historii demonów i diabłów, z którymi mieszkałem, ale teraz starały się nie rzucać w oczy i nie robić nikomu krzywdy. No może poza Damienem. Niemniej jednak uważałem, że powinni dostać szansę na spokojne życie, zamiast być prześladowani za to, kim są.
– Demon jest w stanie uwolnić znacznie więcej energii, niż człowiek kiedykolwiek będzie w stanie. Większość diabląt też jest do tego zdolna. W każdym razie póki tego nie robi, raczej ciężko jest go wykryć. Niektórzy ludzie są wyczuleni na drobne zmiany, które są sprawką ich obecności. Anioły także to potrafią, ale ich zmysły sięgają dalej niż ludzkie. Dlatego jest tak duża obawa, że Victoir ściągnęła na nas niepotrzebną uwagę.
– Rozumiem. Jednak dotychczas nic się nie stało, więc może nadal jesteśmy bezpieczni?
– Tak byłoby dobrze. Chociaż one są cierpliwe. Nie mają problemu z czekaniem, żyją w końcu tak samo długo jak demony. Nie odczuwają upływu czasu tak jak my.
Znów zapomniałem na chwilę, że tak naprawdę byłem tylko zwykłym człowiekiem. Teraz chyba powinienem budzić się z tą świadomością. Skoro wiedziałem, że po ziemi stąpają nie tylko przedstawiciele ludzi, chyba nie wypadało mi zapominać, że także do nich należałem. Choć może to było naturalne? Jeżeli nie należało się do mniejszości, nie przywiązywało się większej do swojej tożsamości i przynależności. Zabawne, gdyby ktoś zapytałby mnie, kim byłem, zapewne odpowiedziałbym, że arystokratą, chociaż w obecnej sytuacji ten tytuł nie miał najmniejszego znaczenia.
Sven chrupał owsiane ciastka, które przyniósł nam na podwieczorek Sebastian. Nakruszył przy tym na swoją koszulkę i koc, który przykrywał jego nogi. Było mi przykro z powodu tego, że młodzieniec skazany jest na swój wózek inwalidzki, a jednak starałem się, aby nie zauważył mojego współczucia. Wydawało mi się, że miał dość tego, że wszyscy postrzegali go przez pryzmat jego choroby, dlatego starałem się tego nie robić. Traktowałem go tak, jakby z jej powodu nie cierpiał, chociaż zdawałem sobie dobrze sprawę z ograniczeń, które z niej wynikały.
– Boisz się?
– Czego? – zapytałem, tracąc znów wątek rozmowy.
– Aniołów.
Wzruszyłem ramionami, nie umiejąc zareagować inaczej.
– Łatwo bać się czegoś, czego się nie zna. Oczywiście to, że słyszę, że mają wobec demonów wrogie zamiary, martwi mnie. Ich niezwykłe umiejętności też są dobrym powodem do zmartwień. Nie sądzę jednak, że popadanie w paranoję coś tutaj da. Nigdy jeszcze nie spotkałem anioła, może stąd bierze się moja postawa.
– To rozsądne, tak uważam. Twój spokój jest godny podziwu.
– Dziękuję – rzekłem, chociaż od środka zżerało mnie i tak uczucie niepokoju. Choćbym chciał, nie umiem go od siebie odegnać. Nie było ono bezpodstawne, ale nie wiązało się również z zagrożeniem ze strony aniołów. Chodziło o coś zgoła odmiennego.
Niewielka, ciemna rączka sięgnęła do talerzyka z ciasteczkami, by za chwilę rozpłynąć się w powietrzu.
=========================================
Ines śledziła mnie odkąd się tutaj pojawiła. Na początku starałem się nie zwracać uwagi na to, że czasem pojawia się gdzieś obok mnie. Dopóki mi nie przeszkadzała, nie miałem nic przeciwko jej obecności. Czy raczej nagłemu pojawianiu się i znikaniu. Kika razy mnie wystraszyła. Ciężko było oczekiwać, że będę przyzwyczajony do takiego rodzaju dziecięcych wybryków. Kiedy jednak pojawiła się tuż obok mojej głowy, gdy w dziwnych pozycjach układałem się w fotelu, czytając gazetę, gwałtowna zmiana ciśnienia sprawiła, że niemal pękły mi bębenki w uszach.
– Sebastianie, czy mógłbyś zrobić coś z Ines?
Ostatnio często gdzieś wychodził. Nie miałem mu tego za złe, na jego miejscu również prawdopodobnie potrzebowałbym trochę czasu dla siebie. Nic dziwnego, że szukał prywatności, skoro uwaga wszystkich nagle skupiła się na nim. Nie pytałem go, gdzie znika. Jeżeli by chciał, powiedziałby mi o tym. Bałem się jedynie, że narazi się na niebezpieczeństwo, ale nie dzieliłem się z nim tymi obawami. Zdawało mi się, że przez moje słowa mógłby poczuć się jeszcze bardziej ograniczony.
– Coś? – Nie do końca wiedział, co mam na myśli.
– Nachodzi mnie. To znaczy... pojawia się przy mnie i zaraz znika albo patrzy na mnie, dopóki nie odwrócę się w jej stronę. To trochę krępujące...
– W porządku, pomówię z nią – stwierdził, siadając obok mnie na kanapie.
Unikałem korzystania ze znajdującej się w tej posiadłości biblioteki, głównie dlatego że jej lwia część znajdowała się na drugim piętrze zaraz przy komnatach Hallgrima, a ja nadal nie miałem najmniejszej ochoty, by wchodzić mu w drogę. Szczególnie teraz, gdy wiedziałem, że nie jest w najlepszym nastroju. W tej chwili siedziałem w jednym z wielu saloników razem z książkami, które mi przyniesiono.
– Ile ona właściwie ma lat? – spytałem. Wyglądała jak dziecko, co wcale nie musiała oznaczać, że powinienem ją uważać za niedorosłą. Sebastian miał aparycję trzydziestolatka, a przecież miał za sobą kilkanaście wieków albo i więcej.
– Ciężko mi stwierdzić. Jeżeli urodziła się przed moim zniknięciem, to co najmniej czterysta czy pięćset.
Tak, matematycznie to by się zgadzało, a jednak słysząc te liczby, zaniemówiłem.
– Nie oznacza to oczywiście, że jest dojrzała. Większość tego czasu zapewne przespała. W tamtych czasach nie było zbyt bezpiecznie, dlatego część diabłów znalazła sobie ustronne miejsce, by zapaść w sen i być może obudzić się w lepszych czasach. Zapewne pobudka okazała się rozczarowaniem. – Westchnął. – W każdym razie jej umysł nadal jest umysłem dziecka.
Zastanowiłem się, czy ten długi sen nie wpłynął na nią niekorzystnie. Zapewne da radę nadrobić braki i zwyczajnie rozwiać się jak normalne dziecko od tego momentu, ale czy na pewno tak właśnie będzie? Chyba nie powinienem się tym martwić, bo nie do końca była to moja sprawa, ale...
... ona nawet nie mówi...
... chociaż reaguje na polecenia, więc chyba rozumie mowę.
– Jak się czujesz, Sebastianie?
Wzruszył ramionami, siadając obok mnie na sofie. Uniosłem wzrok znad zakurzonego woluminu, żeby móc mu się lepiej przyjrzeć. Wyglądał na zmęczonego. Skóra pod jego oczami z daleka wydawała się sina, jednak z bliska dostrzegłem, że pokrywają ją ciemne plamki. Dokładnie takie, które miał, kiedy tutaj przyjechałem. Część z nich pokrywała też policzki niczym piegi.
Wpatrywałem się przez chwilę w jego profil z milczącym zainteresowaniem. Wyciągnąłem dłoń, by móc dotknąć tego zjawiska, ale kiedy niemal dotykałem jego twarzy, jego oczy zwróciły się w moją stronę, podczas gdy reszta ciała pozostała w zupełnym bezruchu. Błysnęły ostrzegawczym różem, więc szybko cofnąłem rękę. Wstrzymałem oddech na chwilę. Uspokoiłem się dopiero, kiedy wzrok Sebastiana skupił się na łuku drzwiowym.
– Proszę, proszę. Kogo my tu mamy? Mój ulubiony, niepokorny braciszek i jego zwierzątko domowe.
Obróciłem głowę, żeby dostrzec Damiena. Twarz tak podobną do twarzy Sebastiana wykrzywił w paskudnym uśmiechu, obnażając rząd niepokojąco ostrych zębów. Nie przepadałem za jego obecnością, ale w tamtej chwili zastanawiałem się, czy bardziej nie lubiłem jego, czy jednak Victoir zdążyła mnie zrazić do siebie bardziej.
– Patrz, kto się do mnie przypałętał.
Mężczyzna opierał się o framugę, nie wykonując żadnego gestu, który sugerowałby, że coś wskazywał. Dopiero po chwili zza jego pleców wysunęła się czarna smuga, której Ines trzymała się dłońmi. W pierwszej chwili myślałem, że to jakiś cień, jednak zorientowałem się, że to prawdziwy ogon. Dziewczynka jego uczepiona zwisała ćwierć stopy nad podłogą.
– Nudzi jej się. Znalazłbyś jej jakieś zajęcie. Tyle rzeczy można by ją nauczyć, a ty się włóczysz nie wiadomo gdzie, unikając jej matki. – Uniósł jeszcze ogon, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz na świecie. Dziewczynka zakołysała się lekko, ale jej mimika twarzy nie zdradzała niczego poza obojętnością. Nie uśmiechała się, ale ciężko było też powiedzieć, że była smutna. – Nie sądzisz, że może to pora zacząć się zachowywać jak dorosły?
Ines zniknęła. Chyba tak miała już w zwyczaju. Czy nie należałoby tego poczytać za niekulturalne? Damien, najwyraźniej to zauważając, schował ogon z powrotem za siebie. Wydawało mi się, że był zakończony haczykiem.
– Zajmij się nią, może coś jeszcze z niej wyrośnie – mruknął. Jego mimika wydawała się dziwnie zafrasowana i szczera, aż ciężko było dać temu wiarę, kiedy każde jego słowo ociekało kąśliwą ironią. Odwrócił się jednak prędko, by odejść, więc zwyczajnie mogło mi się przewidzieć.
Po ogonie nie było żadnego śladu, nie licząc koszuli wystającej ze spodni.
Sebastian nie wyglądał na zadowolonego z rad swojego brata, co zresztą mnie nie zdziwiło. Przywykłem do tego, że myśleli w kompletnie inny sposób. Nie potrafili się przez to zrozumieć zbyt dobrze, takie odnosiłem wrażenie.
– Być może ma rację? – odezwałem się, rozglądając po pomieszczeniu, jakbym spodziewał się zastać gdzieś tutaj domniemaną córkę demona. Spojrzał na mnie, marszcząc lekko brwi w niezrozumieniu. – Ines się faktycznie nudzi, jeżeli to, co ja robię, wydaje jej się na tyle interesujące, żeby mnie podglądać. Warto byłoby poświęcić jej trochę czasu. W gruncie rzeczy to tylko dziecko i nie jest winna sytuacji, w którą ją wplątano – zachęcałem, chociaż wiedziałem, że z marnym skutkiem. Zamilkłem, szukając jakiś argumnetów.
– Nie sądzisz, że ona właśnie tego by chciała? Żebym się do niej przywiązał?
Wzruszyłem ramionami.
– To i tak niczego by nie dowiodło. To, że odczuwasz do kogoś sympatię nie odznacza od razu, że jesteś jego krewnym, prawda? Oczywiście nie zmuszę cię do zajmowania się nią, jeżeli na coś takiego nie masz ochoty. Zwyczajnie...
... szkoda mi jej.
– Widzisz w niej siebie sprzed lat? – Nie byłem przygotowany na podobne pytanie.
– Nie myślałem o tym w ten sposób – odparłem, jakby mnie to nie wzruszyło. Odpowiedzi udzieliłem zgodnie z faktycznym stanem rzeczy, choć gdy sprowokowano mnie do pomyślenia o tym w ten konkretny sposób, nie mogłem powiedzieć, że był bezpodstawny.
Dzieciństwo spędziłem w izolacji ze względu na swoją astmę. Łatwo łapałem anginę i inne infekcje, poza tym rachityczna postura i to, że łatwo się męczyłem, nie zachęcały nikogo, by się mną zainteresował zanadto. Nie miałem o to żalu, bo myślałem, że po prostu tak miało już być. Spędzanie czasu z panem Tanaką zdecydowanie zaspokajało moją potrzebę towarzystwa. Nie przeszkadzało mi to, że rodzice poświęcali więcej czasu mojemu bratu, traktowałem to jako naturalną kolej rzeczy. W końcu to on miał zostać dziedzicem majątku Phantomhive'ów.
Odgoniłem się od myśli o przeszłości niby od irytującego robactwa. To, co działo się kiedyś, nie miało w tamtej chwili najmniejszego znaczenia. Nie należało tego rozpamiętywać i skupić się na teraźniejszości.
Chociaż gdy teraz o tym myślę, wydaje mi się dziwne, że przestałem chorować, gdy Sebastian zaczął się mną opiekować. Wypadałoby zastanowić się nad tym, ale nie teraz.
– Zwyczajnie pomyśl o tym. Nie znam się na wychowaniu dzieci, zwłaszcza dzieci, które nie są ludźmi, więc nie wiem, czy mogę się w ogóle wypowiadać w tym temacie. Wydaje mi się jednak, że kontakt z innymi pomoże jej się odnaleźć. Też musi być jej ciężko, skoro nawet matka nie wydaje się nią za bardzo interesować. Być może się boi?
Sebastian potarł skronie palcami, dlatego zacząłem się zastanawiać, czy nie bełkotałem bez sensu. Nie chciałem zrzucać na niego odpowiedzialności za Ines, ale smutno patrzyło się na nią stojącą zupełnie samą gdzieś w bezpiecznej odległości od wszystkich. Damien był pierwszą osobą, którą widziałem, że dotyka.
– Jeżeli jest jakiś sposób, bym w tym pomógł, nie mam nic przeciwko – zaoferowałem, chociaż zdawało mi się, że tej deklaracji prędzej czy później pożałuję. Jeżeli miałbym tym narazić się Victoir, spodziewałem się, że przykre skutki swojej dobroci odczuje wcześnie.
=========================================
Z początku czułem się zwyczajnie idiotycznie, kiedy chodziłem wśród wysokich traw ogrodu i szukałem w nich kwiatów. Ich dzikie gatunki może ustępowały urodą hodowanym odmianom, którym należało poświęcać czas i uwagę, ale przynajmniej nie było szkoda ich zrywać. Kiedy trzymałem w dłoni kilka zielonych łodyżek wydało mi się to nawet relaksujące. Nie przeszkadzało mi, że z wielu okien Cienistego Dworu ktoś mógł spoglądać ze zdziwieniem na to, co robiłem. Nikt nie przywiązywał większej uwagi do dziwactw człowieka. I tak bladły przy tym. co wyprawiał niekiedy Montgomery.
Zauważyłem, że Ines naśladuje często to, co się przy niej robi. Oczywiście jedynie wtedy, gdy ośmieli się zostać wystarczająco długo w czyjejś obecności. Wydawało mi się, że nie spodziewała się z mojej strony żadnego nieprzyjaznego aktu, dlatego stosunkowo często spędzała czas w moim pobliżu. Czasami przyglądała się mi, czasami czemuś innemu, co akurat ją zainteresowało. Niekiedy zajmowała się jakimś prozaicznym zajęciem, takim jak badanie wypukłości tapet, albo siadała z zamkniętymi oczami, przez co wyglądała jak śpiąca lalka. Tym razem jednak stała na ławce, wpatrując się w kłębiące się na niebie ciemnoszare chmury. Pogoda pozostawiała wiele do życzenia, ale strzępki błękitu wychylały się co jakiś czas zza wszechogarniającej szarugi.
Obserwowałem uważnie i ją, i siedzącego obok niej Sebastiana, który także patrzył na jakiś nieokreślony punkt nad swoją głową. Na twarzy miał lekki uśmiech. Być może cieszył się ciepłym, wilgotnym wiatrem. Chyba też doceniał to, że Ines mu zaufała, chociaż nadal nie przypominało to niczego na kształt sympatii.
Wydawało mi się, że kwiatki ją zainteresują, nawet jeżeli nie były zbyt barwne. Nie zaczęła jednak zbierać ich razem ze mną. Podszedłem do tej specyficznej dwójki. Dla postronnego obserwatora wydaliby się oni jedynie mężczyzną i dzieckiem z dobrze usytułowanej rodziny, choć może cierpiącej na jakąś genetyczną chorobę skóry. Ines od razu na mnie spojrzała. Jej pomarańczowe tęczówki niemal zupełnie zniknęły przytłoczone czernią źrenic.
– Zobacz – zwróciłem się do niej, unosząc nieduży bukiet, który zebrałem. Sebastian także zwrócił wzrok w moją stronę. Może pomyślał, że to jemu chciałem coś pokazać.
Dziewczynka nie okazywała otwarcie swojego zainteresowania, ale wiedziałem, że skupiła wzrok na różnobarwnych płatkach kwiatów, które przed nią trzymałem. Bezwiednie pomyślałem o tym, że jej mimika nieco przypomina tę niekiedy równie oszczędną demona obok niej.
Wyciągnęła rękę w stronę zerwanych roślinek, jednak kiedy dotknęła opuszkiem palca polnego ziela, zamieniło się ono w garstkę popiołu, która przesypała się przez moją dłoń nim się spostrzegłem. To samo stało się z każdym następnym, aż trzymałem jedynie garstkę burego proszku, w który wpatrywałem się oniemiały.
Ona je... spaliła?
Odruchowo cofnąłem rękę, jakby i ona zaraz miała szczeznąć. Nic się z nią jednak nie stało, poza tym że była brudna brudna od pyłu. Zerknąłem na jego kupkę, leżącą na ubitym gruncie między moimi butami. Dziecko zdziwiło się najwyraźniej nie mniej niż ja, ponieważ także się w nią wpatrywało. Nawet jej wargi ułożyły się w wyrażające lekkie zdziwienie owal. Kiedy zawiał mocniejszy wiatr, podbródek dziewczynki lekko zadrżał.
Zanim popiół zdążył ulecieć wraz z masami powietrza, zdało mi się, że dostrzegłem w nich jakiś ruch. Istotnie, poruszał się i przekształcał, co wywołało u mnie jeszcze większe zdziwienie i lekkie zaniepokojenie. Spojrzałem na Sebastiana, niczego nie mówiąc, jednak kiedy zobaczyłem, że porusza palcami, domyśliłem się, że to była jego sprawka.
Kiedy znów spuściłem wzrok na ziemię, na moim bucie siedział niemalże kryształowo przezroczysty motyl. Niefrasobliwie machał białawymi skrzydełkami, zanim wzbił się w powietrze. Ines utkwiła w nim bystre spojrzenie i patrzyła jak lata jej nad głową. Rozczarowanie na jej twarzy zastąpiło coś bliższemu wyrazowi radości. Uważnie obserwowała, jak kreacja oddala się od nas, jednak gdy zniknęła gdzieś za wysokimi trawami, nie przestała się uśmiechać.
– Chodź, musimy się schować, zanim zacznie padać – zwróciłem się do niej, ale powstrzymałem się przed bezmyślnym wyciągnięciem dłoni, by mogła się mnie złapać.
Zeskoczyła z ławki. Nie miała problemu ze zrozumieniem tego, co się do niej mówiło, nieważne jakich słów by się użyło. Z jakichś powodów nadal pozostawała niepokojąco milcząca, a ja nie miałem żadnych pomysłów, jak zachęcić ją do mówienia. Wydawało mi się, że będę musiał poprzestać na czekaniu.
Kryształowy motyl błysnął delikatnie smudze przeciskających się między chmurami słonecznych promieni, nim rozpadł się z melodyjnym brzękiem na drobne kawałki. Sebastian obrócił się w stronę, z której dobiegł do niego ów dźwięk, zupełnie jakby on sam celowo go nie rozbił.
Odruchowo sprawdziłem, czy szyby Okien Cienistego dworu były całe.
Nie miałem zamiaru robić sobie wrogów wśród demonów i diabląt, niezależnie od ich wpływów i statusu, a także mojej pozycji, w tej dziwnej społeczności, która nadal wydawała mi się jakaś niezbyt określona. Z tytułu człowieczeństwa nikt nie powinien się liczyć z moim zdaniem, a jednak wiedziałem, że traktowano mnie inaczej, ponieważ byłem towarzyszem Sebastiana. Być może dlatego Hallgrimowi wydałem się potencjalnym zagrożeniem? Cóż, podejrzewałem jednak, że Victoir darzyła mnie większą i bardziej podstawną antypatią. Liczyłem jedynie na to, że nie będę się musiał o tym przekonywać na własnej skórze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro