czyściec
Spadał.
Jak płomień godzący morze, by ulec potędze błękitu.
Śnił.
Jak wyrwany ramionom śmierci, kochanek bez cienia skruchy.
Płakał.
Jak dziecko poznające prawdę, już długie lata skrywaną.
Któż z nas, wygnańców, jest lepszy od niego? Chcący wzbić się do gwiazd, gwoździami dumy do ziemi przybici.
Żałujący czynów i słów, w ludzkim odruchu ocierający oczy.
Ile ich było? Krzywd?
Nie licz.
Błagaj.
Lecz jak można wrócić ponownie tam, gdzie święty Piotr nigdy nie wpuścił?
Nie dla nas, upadłych aniołów, niebo.
Gryźmy popiół, szlochając, a pokuta za mała będzie.
Nic nie uwolni od win.
Szarpiący własną słabość, wyjący z bólu. Nie czekaj ratunku.
Nie czekaj powrotu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro