7.4
Po kolacji Jess otworzyła butelkę wina i zarówno ona, jak i Sam, przeżywali już drugą noc z rzędu w przyjemnym upojeniu. Cała czwórka siedziała w salonie, Cas czuł się lekko oszołomiony i razem z Deanem patrzyli z czułą irytacją, jak Sam udawał, że czyta książkę. Jess grała z nim w szachy i z całych sił próbowała się skoncentrować. I to ona obiecała, że pokona w tej grze Casa.
Jeśli sposób, w jaki oboje z Samem potajemnie chichotali coś znaczył, to nie byli w tym zbyt subtelni. Chociaż Casa i tak bardziej bawiło obserwowanie, jak Dean próbował przeczytać książkę. Wyglądał na bardzo bliskiego rzucenia czymś w głowę Sama więcej niż jeden raz, a Cas musiał zaciskać usta, żeby nie śmiać się za każdym razem, gdy spotykały się ich oczy, a te Deana rozszerzały się w taki sposób, jakby wydawały się mówić: „i co my mamy zrobić z tą dwójką obrzydliwie przesłodkich idiotów, hmm?"
W końcu Sam wstał.
— Okej, cóż, jestem bardzo zmęczony i myślę, że Jess i ja powinniśmy już iść spać — powiedział z niesamowicie kiepskim, udawanym ziewnięciem i śmiesznym mrugnięciem, którego wydawało mu się, że Cas i Dean nie wyłapią.
Jess zachichotała i też wstała.
— Och tak, całkowicie się zgadzam — spojrzała na Sama w szczerze niepokojący sposób. — I tak byłam gotowa wygrać tą grę.
Wskazała na szachownicę i Cas prychnął. Straciła królową już jakiś czas temu, pocierając stopę o udo Sama, i również nie zauważyła gońca Casa. Nie poprawił jej ruchu, po prostu zostawi szachownicę, aby Jess mogła ją rano zobaczyć. Miał nadzieję, że będzie w pobliżu, aby być świadkiem jej wstydu.
— Jasne, idźcie do łóżka — Dean uśmiechnął się do nich. — O ile zdajecie sobie sprawę, że wiemy, że idziecie, aby uprawiać seks, a nie spać.
Rumieniąc się, Sam gwałtownie westchnął, podczas gdy Jess chichotała i klepnęła go w tyłek. Cas musiał ponownie zacisnąć usta, żeby się nie zaśmiać.
— Sprzeciw! — zawołał Sam swoim najlepszym autorytatywnym głosem, wskazując na Deana z grymasem. Dean zaśmiał się i podniósł ręce.
Jess z drugiej strony tylko się uśmiechała.
— Naprawdę? — uniosła brew. — Czy nadal sprzeciwiałbyś się, gdyby... — i pochyliła się, by szepnąć coś Samowi do ucha.
Cas odwrócił wzrok z rumieńcem. Nie miał prawdziwego powodu, by się wstydzić, tylko obserwowanie jak buzia Sama się otworzyła, wydawało się niestosowne. Czuł na sobie wzrok Deana i zdecydowanie nie spojrzał mu w oczy. Nie mógł patrzeć na Deana, myśląc o tym, jak bardzo chciał tego, co mieli Sam i Jess.
Na szczęście nieco wyższy niż zwykle głos Sama przełamał zadumę Casa:
— Branoc, chłopaki! — zawołał przez ramię, wyciągając triumfalnie Jess z pokoju, a Cas nie mógł przestać patrzeć, jak odchodzili.
Westchnął, uśmiechając się tęsknie w kierunku drzwi.
— Bardzo się kochają.
— Ta — Dean zgodził się z ciepłym uśmiechem, a Cas odwrócił się, by na niego spojrzeć. Był teraz wyciągnięty na kanapie, skoro Sama już nie było, z jedną nogą skrzyżowaną na drugiej i z ręką za głową. Widoczny był maleńki skrawek skóry, który pokazał się przez podwiniętą koszulkę, a Cas został nagle zbombardowany myślami, które wywoływały rumieńce na jego szyi. Zastanawiał się, co by zrobił Dean, gdyby pochylił się teraz i uklęknął przy kanapie, gdyby wysunął język, by posmakować odsłoniętego ciepła jego skóry. Nie byłaby to dobra reakcja, Cas był tego całkiem pewien, ale przez chwilę pozwolił sobie wyobrazić wszechświat, w którym Dean uśmiechnąłby się do niego i przyciągnął do pocałunku.
Dean wyglądał teraz na zrelaksowanego, dłoń, która nie podtrzymywała jego głowy, owinięta była wokół butelki piwa i przypominała Casowi, że chociaż żaden z nich nie wydawał się być tak pijany, jak Sam i Jess. Obaj byli na dobrej drodze do upojenia, przyjemnego i delikatnego. Dean uśmiechał się do niego i Cas zdawał sobie sprawę z tego, że nie powinno go to aż tak rozgrzewać.
Westchnął, odchylił głowę do tyłu i uśmiechnął się.
— Wiesz — zaczął lekko, zdesperowany, by wypełnić ciszę i uniknąć jakichkolwiek bardziej niestosownych myśli. — Zaczynam się czuć niesprawiedliwie.
Dean zmarszczył brwi.
— Co masz na myśli?
— Wydaje się, że na twojej liście rzeczy do nauczania jest o wiele więcej pozycji, niż na mojej.
— Tak — Dean zaśmiał się. — Zawsze możesz mnie nauczyć historii. To może być przydatne podczas LARPowania.
Cas zmarszczył nos.
— Zarabiam na życie ucząc ludzi historii, Dean. Możesz po prostu przyjść na moje zajęcia.
— Nieee — Dean zarżał dramatycznie. — Szkoła jest daleko za mną, dzięki Bogu.
Cas rzucił mu podejrzliwe spojrzenie, a Dean, nagle wyglądając jak zbesztane dziecko, zakaszlał i pośpieszył się, by zmienić temat.
— No dobrze, nie historia. Co jeszcze kochasz?
To absolutnie przerażające, że gdy w momencie, kiedy Dean zadał to pytanie, mózg Casa dostarczył mu już kilka odpowiedzi, o których nie mógł już dłużej myśleć, że nie były prawdziwe.
Kocham rozmawiać z tobą, pomyślał, przeklinając siebie za to, że brzmiał tak żałośnie, choćby to było tylko w jego głowie. To absurdalne, frustrujące i jest dokładnie tym, czego starał się uniknąć.
— Gwiazdy — powiedział głośno, a twarz Deana rozjaśniła się.
— O mój Boże! Jak mogłem zapomnieć? — Usiadł z szeroko otwartymi i błyszczącymi oczami.
— Co? — zapytał Cas, a jeśli wydawało mu się, że zabrakło mu tchu, to miał nadzieję, że mógł winić za to trzeci kieliszek wina.
— O rany — Dean uśmiechnął się, kręcąc głową w górę. — Miałem obsesję na punkcie kosmosu, kiedy byłem dzieckiem. Miałem te fajne, świecące w ciemności gwiazdki na suficie, które układałem w konstelacje. Chciałem dołączyć do klubu astronomicznego w liceum, ale...
Urwał, a jego zachwycony uśmiech zaczął blaknąć.
— Ale to nie byłoby fajne — skończył Cas z nutką goryczy zabarwiającą jego głos.
Dean westchnął i przeczesał dłonią włosy.
— Ta — przytaknął, po czym przygryzł dolną wargę i odwrócił się, by spojrzeć na Casa. — Naprawdę chciałbym dowiedzieć sie czegoś o gwiazdach, Cas.
Wyglądał na poddenerwowanego, pełnego nadziei i nieufnego, a Cas czuł, jak jego usta drżały w górę, zanim jego mózg mógł nadrobić zaległości.
Wstał, odstawił szklankę na stolik do kawy i wyciągnął rękę. Oczy Deana przemknęły między jego wyciągniętą dłonią a twarzą przez dwie sekundy, po czym uśmiechnął się, otwarty i podekscytowany, pozwalając Casowi podnieś się z kanapy.
Cas niechętnie puścił rękę Deana w momencie, gdy już stanął, starając się nie torturować dalej ciepłem szerokiej dłoni Deana, i zamiast tego, podniósł palce, by chwycić rękaw Deana.
— Chodź — powiedział raczej zbytecznie, kiedy zaczął ciągnąć Deana za sobą, przez drzwi na patio i na trawnik.
Upadł na trawę, leżąc płasko na plecach i patrząc na Deana z uśmiechem. Poklepał przestrzeń obok siebie.
— Połóż się — poinstruował, na co Dean przesadnie przewrócił oczami.
Leżeli blisko, prawe ramię Casa przy lewym ramieniu Deana, a kiedy Dean patrzył na gwiazdy nad nimi, jasne na bezchmurnym niebie, z jego ust wydostał się głośny wydech.
— Wow.
Cas chętnie się z nim zgodził, rzeczywiście wow.
Cas wskazał jak najwięcej konstelacji, unosząc rękę i przesuwając głowę bliżej Deana, aby mu je pokazać. Dean znał kilka z nich, pytał o te, których nie rozpoznawał, i słuchał z pełną uwagą za każdym razem, gdy Cas opowiadał mu historię, której nie znał. Leżeli tam ponad pół godziny, śmiejąc się z coraz bardziej absurdalnych historii, które wymyślał Dean, kiedy Cas nie potrafił przypomnieć sobie prawdziwej historii, zanim Dean przyłapał go na gapieniu się na niego.
Odwrócił twarz na bok, zanim Cas mógł przekierować wzrok, zbyt przytłoczony sposobem, w jaki oczy Deana lśniły ze zdumienia i jak się rumienił, gdy zauważył, jak oczy Casa przesuwały się po jego twarzy, jakby chciał skatalogować każdy szczegół. I właśnie to chciałby zrobić Cas. Chciał połączyć piegi Deana, tak jak przywykł do łączenia gwiazd w konstelacje.
— Co? zapytał Dean, skrępowany, a Cas, zbyt pochłonięty różowością policzków Deana, by być zawstydzonym, uśmiechnął się.
— Widzę co najmniej pięć konstelacji w twoich piegach.
Policzki Deana rozbłysły jeszcze jaśniej, widoczne nawet w słabym świetle ogrodu, ale on się uśmiechnął, a wokół oczu pojawiły się zmarszczki.
— Tak?
— Tak — potwierdził Cas i nagle usiadł. — Zaczekaj — polecił, wskazując palcem na Deana, po czym wstał i pospiesznie wrócił do domu. Wziął długopis z biurka w salonie i uśmiechnął się triumfalnie.
Usiadł z powrotem obok zdezorientowanego Deana i położył się na boku, oparty na jednym łokciu. Zdjął wieczko z długopisu i zmarszczył brwi w koncentracji, przesuwając go w stronę policzka Deana.
— Woah! — Dean zaśmiał się, chwytając nadgarstek Casa i trzymając go z dala od twarzy — Co robisz, Picasso?
Cas uniósł brew. Myślał, że jego zamiar był oczywisty.
— Łączę twoje piegi w konstelacje.
Dean gapił się na niego, jakby był szalony, a może i był, i jakby był niezwykle cudowny, przy czym na pewno nie był, i to sprawiło, że puls Casa przyspieszył.
— Jesteś dziwakiem, wiesz o tym? — zapytał, ale puścił nadgarstek i Cas wziął to za pozwolenie.
Oboje chichotali pod koniec, Cas upominał Deana za uśmiechanie się i deformowanie linii, na co Dean upierał się, że nie mógł temu zaradzić, bo go to łaskotało. Cas łączył kropki w ośmiopiegowej konstelacji, większość z nich wymyślił, zanim wszystkie piegi były połączone, a Dean za bardzo się śmiał, by mógł dalej kontynuować.
Cas sapnął i przewrócił się na plecy, zanim zdążył zrobić coś głupiego, jak na przykład pocałowanie go.
Leżeli cicho przez coś, co wydawało się godzinami. Dean zadawał pytanie co kilka minut, a Cas próbował przypomnieć sobie każdą małą znaną ciekawostkę o kosmosie. Cas sądził, że prawdopodobnie było tu już całkiem zimno, ale nie czuł niczego poza ciepłem ramienia Deana na swoim.
W końcu, nie odrywając oczu od gwiazd, Dean przerwał ciszę.
— Nie mogę uwierzyć, że pamiętałeś o niezapominajkach.
— To była cudowna historia, Dean. Czy jest prawdziwa?
Dean przełknął.
— Tak. Jedno z nielicznych wspomnień o mojej mamie.
Cas chciał odwrócić twarz w stronę Deana, chciał patrzeć, jak światło gwiazd odbijało się w jego ustach, gdy mówił, ale wiedział też, że Dean prawdopodobnie wolałby, aby tego nie robił, że łatwiej będzie mu mówić bez Casa obserwującego go.
— Byłeś mały, kiedy umarła, prawda?
— Cztery lata.
— Wyniosłeś Sama?
Dean wziął drżący oddech i Cas zmartwił się, że może zadał o jedno pytanie za dużo.
— Tak — odpowiedział Dean bardzo ostrożnym głosem. — Mój tata został w środku, próbując ją uratować. Pochłonął zbyt dużo dymu. Zmarł w szpitalu dzień później.
Cas poczuł ucisk serca. Wiedział o tym, oczywiście, Jess opowiedziała mu całą historię kilka miesięcy temu, ale od samego Deana brzmiało to tysiąc razy gorzej. Cas wiedział, jak to jest stracić rodziców, miał w tym względzie własne doświadczenie, ale jego własna historia wydawała się bardziej okiełznana w porównaniu z historią Deana. Cas miał zaledwie rok, kiedy zmarła jego mama, nie pamiętał jej, ani nie wspominał jej śmierci, która nie pozwoliłaby mu zasnąć w nocy. Nie została zabita przez płomienie na jego oczach, podczas gdy on musiał ocalić swoje rodzeństwo, nie stracił ojca już następnego dnia. Nie był zmuszony dorosnąć, zanim był na to gotowy, miał starszych braci, którzy opiekowali się nim przez całe życie, a myśląc o czteroletnim Deanie otoczonym przez ogień, boleśnie uciskała go klatka piersiowa.
— Przykro mi — powiedział bezradnie, wiedząc, że te słowa tak naprawdę nic nie dadzą.
— Ta.
— Dlatego zostałeś strażakiem?
Ramię Deana poruszyło się.
— Musiałem się zrekompensować za osoby, których nie uratowałem, wiesz?
Cas nie mógł nic na to poradzić. Odwrócił się, by spojrzeć na Deana szeroko otwartymi, niedowierzającymi oczami. Czy Dean naprawdę uważał, że to wszystko było jego winą?
— Uratowałeś swojego brata, kiedy miał cztery lata, Dean — zauważył Cas, przerażony tym, że Dean nie widział, jakie to było niesamowite.
Dean znowu tylko wzruszył ramionami.
— Ale nie uratowałem mojej mamy — powiedział cicho, brzmiąc na ogarniętego poczuciem winy w sposób, który sprawiał, że Cas miał ochotę chwycić go za rękę. — Nie uratowałem taty. Nie uratowałem cieb...
Ze słyszalnym kliknięciem Dean zacisnął usta, a kąciki jego ust opadły.
Nie uratowałem ciebie. Właśnie to miał powiedzieć, Cas był tego pewien, i kłuło go to w gardło.
— Nie możesz uratować wszystkich, Dean — powiedział delikatnie, a kiedy Dean odwrócił głowę, Cas napotkał jego oczy z delikatnym uśmiechem. — Mimo że próbujesz.
Dean patrzył na niego przez kilka chwil, trzymając jego wzrok, jakby nie mógł zrozumieć, jak ktokolwiek mógłby wybaczyć mu tę zbrodnię, którą wymyślił sobie w głowie. Następnie kąciki jego ust drgnęły w górę. Na początku słabo, trochę jakby to wymuszał, ale w końcu się uśmiechnął i spojrzał w niebo z wybuchem śmiechu.
— Cas? — powiedział, a Cas spojrzał w niebo, chcąc pozwolić Deanowi zmienić temat, jeśli zechce.
— Tak?
— Czy nadal kochasz pszczoły?
Cas zmarszczył brwi i ze zdziwieniem odwrócił głowę do Deana.
— Co?
Dean zarumienił się i nie spojrzał Casowi w oczy.
— Był taki jeden raz w szkole — mamrotał — kiedy pszczoła wleciała do klasy i wszyscy całkowicie spanikowali.
— Pamiętam — odpowiedział Cas. — Garth i dziewczyny krzyczeli.
— Tak. Wszyscy krzyczeli, żeby ktoś ją zabił, ale ty... — Dean śmiał się czule i pokręcił głową. — Wstałeś, spokojny jak nigdy, i wziąłeś ją do ręki jak jakaś Królewna Śnieżka czy coś!
Cas, ciężko oddychając, otworzył usta, ale Dean kontynuował:
— Wypuściłeś ją przez okno, pomogłeś jej wspiąć się z ręki na kwiatka na zewnątrz i obserwowałeś ją przez resztę lekcji z głupim, małym uśmiechem na twarzy. — Odwrócił się, by spojrzeć na Casa. — Nie uśmiechałeś się zbyt często, więc to był miły widok.
Cas chciał pocałować Deana tak bardzo, że aż go to bolało. Tak bardzo, że czuł skrzypienie każdej swojej kości w swoim ciele, bolały go, ponieważ nie mógł się pochylić. Czuł to, gdy uśmiech Deana owijał się wokół serca Casa i szarpał nim, a uchwyt wydawał się tak znajomy, że Cas zastanawiał się, czy w ogóle kiedykolwiek przestał coś czuć do Deana.
— Tak, Dean — odpowiedział głosem bez tchu, ponieważ zdał sobie właśnie sprawę, że nie było już dla niego powrotu. — Nadal kocham pszczoły.
--------------------------------
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro