Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3.2

Czwartek, 24 stycznia 2002

— Mówię ci, Cas — westchnienie Gadreela zatrzeszczało przez telefon. — On jest koszmarem. Pewnego dnia próbował nas przekonać, że jest „kochany i zabawny".

Cas zaśmiał się. Dyrektor Gadreela od ponad roku był przedmiotem skarg swojego przyjaciela, a Cas był świetnym słuchaczem.

— I rozumiem, że taki nie był? — Cas uśmiechnął się do siebie, słysząc oburzone syknięcie na drugim końcu linii.

— Jeśli miał na myśli w porównaniu do Apokalipsy, to może — Gadreel mruknął, na co Cas przewrócił oczami.

— Tak szczerze — dodał Cas — Jeśli twoi rodzice nazwaliby cię „Metatron", prawdopodobnie nie miałbyś większych szans na to, żeby się jakoś fajnie dostosować.

Jego przyjaciel prychnął.

— Moi rodzice nazwali mnie Gadreel i wysłali do katolickiej szkoły z internatem.

— Prawda — Cas uśmiechnął się. — Ale nigdy nie powiedziałem, że jesteś odpowiednio dopasowany.

— I kto to mówi — Nie było wątpliwości, że Gadreel właśnie przewrócił oczami.

— Co masz na myśli? — Cas zmarszczył brwi. Gadreel westchnął, przez co Cas pomyślał, że jego przyjaciel zmienił swój tryb na 'zmartwionego i nieco apodyktycznego kumpla'.

— Myślisz, że nie wiem dlaczego dzwonisz? Castiel, ty nienawidzisz rozmawiać przez telefon. Co tym razem zrobił Winchester?

Coś zadrżało w klatce piersiowej Casa.

— Nic. Nie chcę o tym rozmawiać.

— Gdybyś nie chciał o tym rozmawiać, po prostu zacząłbyś czytać książkę. Ale zadzwoniłeś do mnie. Więc, co takiego zrobił?

Cas westchnął i położył się na łóżku. Czy on naprawdę był taki przejrzysty? I czy naprawdę jest taki żałosny? Jak do tego doszło, że jego najlepszy przyjaciel wiedział, nawet na niego nie patrząc, że myślał o Deanie? Cas zamknął oczy i przeczesał dłonią włosy.

— Niczego nie zrobił.

— Więc co jest?

Cas odwrócił twarz w bok, aż telefon został wciśnięty między jego policzek a poduszkę.

— Dziś są jego urodziny.

Powiedział to cicho, trochę zawstydzony tym, że jego przyjaciel prawdopodobnie oskarży go o bycie zauroczonym. Zastanawiał się, czy Gadreel naprawdę uniósł brwi, jak to zrobił w wyobraźni Casa.

— ...I?

— I nikt nawet tego nie zauważył! — Cas westchnął. — Nic o tym nie wspomnieli, jego przyjaciele albo nie wiedzieli albo ich to nie obchodziło. A wiem o tym, bo widziałem jak dziś rano wkładał kartkę urodzinową do szafki!

Cas usiadł i przetarł twarz dłonią. Stał przy swojej szafce, trochę za daleko by przeczytać treść kartki, ale była kolorowa i zrobiona własnoręcznie i Cas był prawie pewien, że musiała pochodzić od jego młodszego brata. Obserwował Deana przez całą lekcję angielskiego, potem przez cału lunch, a potem znowu przez całą historię, ale ani razu nikt o tym nie wspomniał. Nia miał babeczki, nie miał żadnych przyjacielskich poklepywań w plecy ani uścisków ze strony drużyny piłkarskiej. Wyglądał na smutnego, a jedyny raz, kiedy Cas widział, jak Dean się uśmiechnął, to ta chwila przy szafce, kiedy przesunął palcem po lekko zdeformowanych, przyklejonych ozdobach na kartce od swojego brata.

— Nigdy nie był sam, reszta drużyny kręciła się obok niego jak zwykle. Ale wiedziałem, że był samotny i żałuję, że nie powiedziałem mu wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

Gadreel westchnął i przez chwilę słychać było lekki szelest na końcu, kiedy - jak założył Cas - usiadł.

— Castiel — powiedział, a jego głos był sfrustrowany i smutny. — Dlaczego w ogóle zależy ci na tym gościu? On jest tylko jakimś dupkiem...

— To nieprawda — zauważył Cas, marszcząc brwi. — On... robi dupkowate rzeczy, ale nie jest dupkiem. — Cas pochylił się do przodu, by oprzeć czoło na ugiętych kolanach i westchnął, zirytowany. — Udaje, że nie jest miły, ale jest, wiem to. Kocha swojego młodszego brata bardziej niż cokolwiek innego i lubi czytać, mimo, że przysięga, że nie, i uśmiecha się do mnie czasami, kiedy zapomina, że nie powinien.

— Wiesz, naprawdę nie mogę uwierzyć, że znowu to słyszę — Gadreel jęknął. — Tylko dlatego, że ma ładną buzię, nie znaczy, że...

— Nie o to tu chodzi, Gadreel! — Cas warknął i wstał, by zacząć niespokojnie chodzić po swojej małej sypialni. — Wszyscy w całej szkole wydają się być w nim zakochani, kiedy się uśmiecha i rozjaśnia swoim uśmiechem pokój, lub patrzą na niego, kiedy daje z siebie wszystko na boisku, ale nikogo nie obchodzi, kiedy są jego urodziny. Nikt nie dba o to, co lubi robić, w czym jest naprawdę dobry lub co sprawia, że się uśmiecha. Jest wart o wiele więcej, niż wszyscy myślą. Lubiłbym go, jakkolwiek by wyglądał.

Nastąpiła długa cisza. Cas nie mógł się powstrzymać od oparcia czoła o chłodną szybę okna swojej sypialni.

— Przestań — mruknął.

— Co przestać? — zapytał Gadreel.

— Robić tą osądzającą minę.

— Nie możesz zobaczyć mojej twarzy — Gadreel zaśmiał się słabo.

— Nie — zgodził się Cas. — Ale znam cię wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ją masz.

Gadreel wielkodusznie westchnął. Cas wpatrywał się w cienką warstwę śniegu w ogrodzie, zupełnie nienaruszoną i zastanawiał się, czy może Michael pomógłby później jemu i Annie ulepić bałwana. Nie lepił go lat, nie odkąd Gabriel opuścił dom. Nietknięty śnieg wyglądał w jakiś sposób samotnie. Cas zastanawiał się, czy Dean pomagał swojemu młodszemu bratu lepić bałwany. Mógł się założyć, że tak.

— Wiesz — zaczął Gadreel, prawdopodobnie kręcąc głową. — Tylko dlatego, że nie prowokuje do zastraszania, nie znaczy, że nie jest niczemu winny. Słyszałeś opowieść o dobrym Samarytaninie, prawda?

— Tak, Gadreel — Cas parsknął śmiechem. — Opowiadali to w kościele wystarczająco dużo razy.

— W takim razie — mówił. — Będziesz wiedział, że Dean stojąc w pobliżu i pozwalając na wszystko, jest tak samo zły jak i winny.

Cas z frustracją uderzył delikatnie czołem w szybę. Wiedział, że Gadreel martwił się o niego, ale on wciąż nie słuchał. A Cas naprawdę chciałby być wysłuchany.

— Ale on nie stoi tylko i na wszystko pozwala!

Gadreel sapnął.

— Naprawdę! — Cas nalegał. — To znaczy, może czasami tak, ale jednak czasami nie i... On się troszczy o... Wiem, że on jest dobry. Dopiero co wczoraj Bela Talbot rzuciła moje okulary na podłogę...

— Och, jak oryginalnie.

— ... i właśnie miała na nie nadepnąć, kiedy Dean wpadł prosto na nią!

— Więc może po prostu jest niezdarny.

— Właśnie, że nie! To było zamierzone Gadreel, wiem, że tak. Po prostu wiem.

Cas usłyszał, jak całe powietrze opuściło Gadreela w jednym, długim wydechu, tak, że niemal zachciało mu się zaśmiać. Przerabiali już to i prawdopodobnie jeszcze nie raz będą o tym rozmawiać. Gadreel był lojalnym i opiekuńczym przyjacielem, który nie zatrzyma się w swojej nieufnej tyradzie przeciwko Deanowi Winchesterowi i Cas był z tego trochę zadowolony. Jakkolwiek frustrujące było ciągłe bronienie Deana, wiedział, że nie mógł nic innego zrobić. Miło było wiedzieć, że miał kogoś, na kogo zawsze mógł liczyć.

— Po prostu — mówił Gadreel i Cas usłyszał jak przetarł dłonią twarz. — Uważaj na niego. Okej?

— Okej — Cas uśmiechnął się.

— Szczerze, żałuję, że nie ma mnie tam z tobą. Żeby mieć go na oku. — Nastąpiła krótka pauza, podczas której Castiel niemal słyszał jego uśmiech. — Chociaż brzmi to tak, jakbyś już go często obserwował.

Cas zarumienił się.

— No tak. Nie chciałbyś tak naprawdę opuścić Abner, prawda?

— Nienawidzę cię — mruknął Gadreel, na co Cas się uśmiechnął.

— Ja też cię nienawidzę, Gad.

Cas rozłączył się, zanim Gadreel zdążył opowiedzieć.

Więc może Cas nie powinien był czytać e-maili Gadreela przez ramię, kiedy był w domu na Boże Narodzenie, ale z absolutną pewnością w umyśle Casa pojawiła się wizja Gadreela rumieniącego się i marszczącego brwi, gdy wpatrywał się w telefon i Cas naprawdę nie mógł znaleźć w sobie za to żalu.

I pomimo absurdalnego poziomu melancholii, jaki odczuwał przez cały dzień na myśl, że Dean Winchester miał jeszcze mniej prawdziwych przyjaciół niż on, Cas nagle poczuł się lepiej niż przez cały tydzień. Uśmiechnął się i włożył swój ulubiony sweter. Był stary, niebieski kolor już dawno wyblakł a wyszyte pszczółki już dawno się postrzępiły, ale był ciepły i miękki i przywodził mu na myśl tatę.

Kiedy zapukał do drzwi gabinetu, po drugiej stronie rozległo się sfrustrowane westchnienie, które niemal sprawiło, że zawrócił, jednak przypomniał sobie ten nietknięty śnieg w ogrodzie, niczym puste płótno, i pchnął drzwi do przodu. Michael odwrócił się, marszcząc brwi, ale coś w jego twarzy złagodniało, kiedy jego oczy spoczęły na pszczołach tańczących na dole swetra Casa.

— O co chodzi, Castiel? — uśmiechnął się słabo.

— Ja, um... To głupie, ale tak się zastanawiałem. Czy mógłbyś... czy chciałbyś pomóc mi ulepić bałwana?

Michael westchnął ponownie, ale zmarszczki na jego czole trochę się wygładziły.

— Czy Anny nie ma?

Cas wzruszył ramionami i spojrzał w dół na wypolerowaną, drewnianą podłogę.

— Ją też chciałem zapytać. Pomyślałem, że byłoby miło, gdybyś do nas dołączył. To znaczy, jeśli chcesz. Jeśli nie jesteś zbyt zajęty.

Michael przez chwilę nic nie mówił, a Cas nie odważył się podnieść wzroku. Słyszał, jak stare krzesło przy biurku zaskrzypiało, gdy Michael wstał i podszedł do niego. Cas widział, jak jego stopy zatrzymały się bezpośrednio przed nim.

— Zawrzyjmy umowę — powiedział Michael, kładąc dłoń na ramieniu Casa. Choć było to trochę niezręczne, to jednak ciepłe. — Przyjdę i ulepię z tobą bałwana, o ile będę mógł go nazwać.

Cas podniósł głowę i zauważył kpiący uśmiech na twarzy swojego brata. Poczuł, jak jego własny nastrój niemal natychmiast się poprawił. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Umowa stoi.

— Więc chodźmy.

Michael ścisnął ramię Casa, po chwili je puszczając. Oboje wpadli do pokoju Anny. Poczuł się oszołomiony widokiem Michaela szczerzącego zęby, jakby tego nie robił od lat.

— Ej! — zawołała Anna, zaskoczona, siedząc na łóżku i przeglądając jakiś magazyn. — Co do diabła?

— Jak ty się wyrażasz — Michael upomniał ją delikatnie. — Idziemy lepić bałwana.

Oczy Anny rozszerzyły się trochę, kiedy spoglądała to na niego, to na Michaela. Cas nie mógł jej winić za to zdziwienie. Minęły lata, odkąd zrobili coś tak dziecinnego, nawet dłużej, odkąd zajął się nimi Michael. Cas prawie widział moment, w którym jej determinacja, by być dorosłą, została stłamszona przez tęsknotę za odległym dzieciństwem.

— Czy będzie potem gorąca czekolada? — zapytała z nadzieją, na co Michael się uśmiechnął.

— Naturalnie. To niezbędny napój po bałwanie.

— Z małymi piankami? — Anna rozciągnęła usta w uśmiechu.

— Cóż, to zależy — powiedział surowo Michael. — Ufam, że nie zapomniałaś o zasadach: jedna pianka za każdego udanego anioła śnieżnego.

I chwilę potem Anna z krzykiem zerwała się z łóżka, z szerokim uśmiechem na twarzy. Wszyscy udali się w stronę szafy, aby ubrać rękawiczki, czapki i szaliki. Cas patrzył na Annę i widział w niej tą dziewięcioletnią dziewczynkę, która leżała w śniegu, robiąc śnieżne anioły z ojcem sześć lat temu. Michael uśmiechał się, poprawiając czapkę, tak jak zrobił to w pierwszym roku po odejściu taty. Gdzieś w brzuchu Casa rozkwitało ciepło, którego nie chciałby nigdy stracić. Trzymał je łapczywie przez resztę dnia, nawet po tym, jak Anna wepchnęła mu garść śniegu pod kołnierz swetra.

Kiedy Castiel szykował się do spania tej nocy, wypełniony gorącą czekoladą i małymi piankami, spojrzał na ogród i uśmiechnął się. Na środku trawnika stał przekrzywiony bałwan, z niebieskim krawatem na szyi, a obok znajdowało się sześć doskonale uformowanych aniołów z pięknymi śnieżnymi skrzydłami.

---------------------------------------------

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro