17
Samotność, to chyba najgorsze uczucie jakiego człowiek może doświadczyć. A już zwłaszcza taki człowiek, jak ja... Taki, który do tej pory miał wszystko czego mógłby sobie wymarzyć, ale z własnej głupoty zaprzepaścił swoje szczęście. Ja miałem to, na czym najbardziej mi zależało. Miałem cudowną żonę, najwspanialsze na świecie dzieci... Niczego nigdy nam nie brakowało i tworzyliśmy naprawdę szczęśliwą rodzinę, a ja to wszystko, ot tak po prostu zniszczyłem. Owszem, mógłbym to wszystko odzyskać. Mógłbym mieć to znowu, ale nie pragnę niczego więcej jak szczęścia moich najbliższych, a dobrze wiem, że będą szczęśliwi dotąd, dopóki mnie przy nich nie będzie
Najbardziej samotny czuję się wtedy gdy przychodzi weekend, a ja nie mam co zrobić z nadmiarem wolnego czasu. Od poniedziałku do piątku poświęcam się pracy w klubie, dzięki czemu nie myślę bez przerwy o swojej rodzinie, ale gdy piątek się kończy, a ja rzucam się na kanapę którą wstawiłem do jednego z pomieszczeń socjalnych, zamykam oczy a w mojej głowie przewijają się obrazy moich najbliższych. Uśmiech żony, który bezczelnie zgasiłem wszystkimi awanturami i pretensjami, zafascynowane mną dzieci, którym z dnia na dzień przestałem poświęcać czas, rodzina którą odepchnąłem na drugi plan, na pierwszym zaś stawiając alkohol i narkotyki. Te obrazy zawsze będą dręczyły moje sumienie, bo wiem, że zniszczyłem nie tylko swoje życie, ale też życie osób które kocham najbardziej na świecie...
Dziś jest wigilia Bożego Narodzenia – dzień, który do tej pory uważałem za najlepszy w roku. To dzień, w którym wszelkie problemy schodzą na bok, a konflikty zostają zażegnane. To dzień, który za dzieciaka był mi zupełnie obcy...
Święta które obchodziłem po raz pierwszy w życiu, były to święta przygotowane przez Elene i Margaret. Ten dzień cholernie mi się spodobał, dlatego też poprosiłem Marge, abyśmy obchodzili go co roku, na co ta oczywiście się zgodziła. Kiedy Elena i Justin wyjechali do Austrii, kontynuowaliśmy tę tradycję najpierw we dwoje, a później razem z Martinem. Po kilku latach dołączyła do nas również Mel, dzięki czemu nasze święta były jeszcze piękniejsze. Było wesoło i rodzinnie. Dzieciaki były zadowolone, przez co i ja byłem cholernie szczęśliwy.
Chciałem im dać wszystko... Chciałem dać im to, czego ja sam nie miałem za małolata. Szczęśliwy dom, miłość, zainteresowanie. Chciałem być dla nich ojcem takim, jakiego chciałbym mieć dla siebie. Nigdy nie chciałem by czuli się samotni, tak jak ja się czułem będąc dzieckiem. Mój ojciec był pijakiem i nie widział nic prócz czubka swojego zachlanego nosa, a moja matka była niespełna rozumu. Zwariowała przez tego starego idiotę. Dlatego też, byłem zdany wyłącznie na siebie dotąd, dopóki nie spotkałem Justina – mojego najlepszego przyjaciela. To dzięki niemu wyszedłem na prostą. Zacząłem zarabiać pieniądze, dowiedziałem się co to znaczy żyć naprawdę, a nie wegetować z dnia na dzień. Dzięki niemu poznałem Margaret która zawładnęła moim sercem i rozproszyła czarne chmury kłębiące się nad moją głową. Wprowadziła do mojego życia światło, które po kilkunastu latach bezmyślnie przygasiłem. Stałem się jak mój własny ojciec, czyli jak ktoś kim nigdy nie chciałem być.
Pijak, ćpun... Tym właśnie byłem dla siebie i swoich najbliższych.
Wracając jednak do dzisiejszego dnia... Dziś powinienem być przy jednym stole ze swoją rodziną, składać im bożonarodzeniowe życzenia, wymieniać się prezentami, śpiewać z córką świąteczne piosenki w akompaniamencie puszczonej w radiu muzyki. W rzeczywistości jednak, siedzę za kierownicą swojego Land Rovera i z bagażnikiem pełnym prezentów dla moich dzieci, oraz żony jeżdżę jak kretyn po mieście, nie mając pojęcia co ze sobą zrobić.
Prezenty kupiłem poprzedniego dnia. Z samego rana poszedłem do centrum handlowego i przemieszczając się ze sklepu do sklepu, wybierałem rzeczy, które mogłyby się spodobać moim pociechom. Melanie kupiłem dwie ładne lalki, bliźniaczy wózek, kilka sukienek oraz domek dla Barbie, o jakim wspominała jakiś czas temu. Dla Martina zaś wybrałem najnowszy model iphona, elektryczną deskorolkę i nowy strój do gry w piłkę.
Nie zapomniałem również o mojej ukochanej. Z uśmiechem na ustach i błyskiem w oczach wszedłem do jubilera i przy pomocy jednej z ekspedientek wybrałem cholernie drogi, ale za to piękny pierścionek. Marge uwielbiała błyskotki, a ja kochałem to jak bardzo się cieszyła kiedy je ode mnie otrzymywała. Byłem pewien, że ucieszy się kiedy wsunę jej go na palec. Kiedy już miałem wszystko, wpakowałem to do samochodu, po czym z nieschodzącym z ust uśmiechem, wróciłem do siebie.
Dopiero wieczorem, własnoręcznie pakując zakupione prezenty, uświadomiłem sobie, że nie mogę ot tak po prostu pojechać tam i jak gdyby nigdy nic złożyć im życzenia, po czym wręczyć im tak naprawdę nic nie warte rzeczy.
To było głupie... Nie wiem co sobie myślałem.
Po tym wszystkim nie miałem prawa nachodzić ich i zaburzać im spokój jakiego zapewne zaznali po tamtym pamiętnym dniu, kiedy opuściłem swój dom, zamykając za sobą drzwi.
Tak więc w dniu, który powinien być magiczny i wyjątkowy, spędzony w gronie najbliższych, najukochańszych osób, jestem sam jak palec... I nie mogę za to winić nikogo...
Tylko siebie.
****
- Podasz mi rękawicę, skarbie? – pytam mojej małej pociechy, która siedząc przy kuchennej wyspie, wpatruje się niecierpliwie w przygotowania do wigilijnej kolacji.
Z uśmiechem na twarzy zeskakuje ze stołka, po czym ściąga z blatu po drugiej stronie rękawicę, następnie mi ją podając
- Dziękuję – mówię, całując jej słodki, pulchny policzek
- Mamo, może tak być? – woła Martin, na co spoglądam w jego stronę.
Poprosiłam syna by zajął się nakryciem do stołu, a on bez słowa sprzeciwu wykonał moje polecenie. Jest nas tylko troje, ale mimo wszystko, Martin rozłożył cztery nakrycia. Marszczę brwi w zdziwieniu, jednak nie komentuję tego. Uśmiecham się lekko i kiwając głową, daję znak, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Wracam do pieczeni, której przyjemny zapach rozchodzi się po całej kuchni. Zakładam rękawice i pochylając się do piekarnika, sprawdzam, czy mięso jest już gotowe
- I jak, mamusiu? – pyta Mel.
Stoi obok mnie i opierając dłonie na kolanach, pochyla się dokładnie tak jak ja, wpatrując się uważnie w dochodzącą pieczeń.
- Jeszcze chwilka i będzie można ją wyciągnąć – uśmiecham się lekko, co odwzajemnia.
Wyciągam do córki rękę i śmiejąc się pod nosem, czochram jej jasne włosy, na co się krzywi. Strąca moją dłoń i zaciskając zęby, tupie w złości nóżką... Jest jeszcze na mnie nieco obrażona za to, że wczoraj na nią nakrzyczałam i naprawdę, rozumiem to. Nie powinnam była złościć się na nią i wyładowywać swojej frustracji. To tylko dziecko. Moja córka nie pojmuje tego co się dzieje między mną a jej ojcem. Cały czas mówi o swoim tacie i nie daje sobie nic przegadać. Nie przyjmuje do wiadomości faktu, iż teraz jesteśmy tylko we trójkę. Ja, Mel i Martin. Hombre najwyraźniej się poddał...
Kiedy dzwonek piekarnika oznajmia nam iż pieczeń jest już gotowa, z uśmiechem na ustach zakładam ponownie rękawice, po czym idę wyciągnąć mięso. Kroję je w plastry, które następnie układam na talerze obok puree ziemniaczanego i groszku z marchewką. Nalewam dzieciakom świeżo wyciśniętego soku pomarańczowego do szklanek, a sobie lampkę czerwonego wina.
Kiedy razem z Eleną po raz pierwszy przygotowywałyśmy święta dla naszych mężczyzn, moja przyjaciółka opowiedziała mi nieco o tradycjach kolumbijskich. Jedną z nich jest składanie sobie życzeń oraz dzielenie się chlebem kukurydzianym, wypiekanym przez panią domu. Dlatego też, zanim zabierzemy się za jedzenie, wstaję ze swojego miejsca i trzymając w dłoniach kawałki chleba kukurydzianego podchodzę do swoich pociech. Kucam między nimi, po czym z nieukrywanym wzruszeniem, życzę im ze szczerego serca wszystkiego co najlepsze.
- Kocham was najbardziej na świecie – mówię, przytulając syna do jednego boku, a córkę do drugiego. Oboje oplatają mnie ramionami i ściskając mocno, całują moje policzki
- My ciebie też kochamy, mamusiu – mówi Mel, na co Martin kiwa głową dla potwierdzenia słów siostry.
Chwilę później zabieramy się za jedzenie.
Podczas wigilijnej kolacji rozmawiamy z Martinem o jego treningach, o kontynuacji terapii z panią psycholog. Wspólnie postanawiamy dać sobie spokój do końca roku, a po pierwszym stycznia, na nowo zawitać w gabinecie Silvi. Melanie dłubiąc w talerzu, podśpiewuje świąteczne piosenki, nie zapominając również co chwilę wspomnieć o odpakowaniu prezentów, na które pozwoliłam dopiero po zjedzeniu kolacji.
Po zjedzeniu szarlotki na ciepło z bitą śmietaną i lodami, Mel kolejny raz próbuje wybłagać pozwolenie na otwarcie prezentów
- Dobra, marudo. Możesz odpakować, ale tylko jeden – kręcę głową na boki wzdychając przy tym ciężko, na co moja córka, niezrażona zupełnie moją irytacją, zeskakuje ze swojego miejsca i z szerokim uśmiechem na twarzy podbiega do mnie z rozpostartymi na boki ramionami
- Tak! – piszczy radośnie, po czym wskakuje na moje kolana, następnie przytulając mnie mocno. Całuje mój policzek, a kiedy odsuwając się ode mnie jej spojrzenie wędruje do okna, rozchyla usta i ze świstem wciąga powietrze. Marszczę brwi zastanawiając się, co skupiło jej uwagę i wywołało taką reakcję. Jej oczy są wielkie z podniecenia, a usta otwarte w szoku.
Na sekundę odrywa spojrzenie od okna, po czym spoglądając na mnie, łapie w swoje małe rączki moje policzki i naciskając delikatnie, przekręca moją twarz do okna
- Śnieg, Mamusiu – szepcze ledwo słyszalnie, uśmiechając się przy tym delikatnie – To śnieg – powtarza nie wierząc własnym oczom, cały czas wskazując palcem na widok za oknem.
Zeskakuje z moich kolan i podchodząc niepewnie do blatu kuchennego, staje na palcach by móc się lepiej przyjrzeć zupełnie nowemu zjawisku. Po chwili cały dom spowity jest w radosnym pisku mojej małej córeczki
– Śnieg! Śnieg! Śnieg! Taki jak w Krainie Lodu!– krzyczy, kręcąc się dookoła.
Chichoczę pod nosem na jej zachowanie i odwracając się przez ramię, zerkam na Martina, który w dalszym ciągu siedzi przy stole. On też jest zaskoczony.
W Kolumbii śnieg to naprawdę rzadkość. Owszem, zdarzało się nie raz iż w porze zimowej spadało kilka płatków, ale w rzeczywistości, za każdym razem było tak, że jeśli się dobrze nie wpatrzyłeś, to nic nie widziałeś. Tym razem jednak, płaty są naprawdę duże, przez co trawnik wokół domu przykryty jest już delikatną warstwą białego puchu. To coś nowego dla moich dzieci.
- Idę zobaczyć – piszczy moja dziewczynka, na co znów chichoczę pod nosem
- Tylko ubierz buty, Mel – wołam za nią, a ona znikając w przedpokoju, mruczy pod nosem dobrze mamusiu.
Słyszę jak w pośpiechu zakłada zapewne pierwsze, lepsze klapki, po czym podśpiewując radośnie, przekręca zamek w drzwiach następnie naciskając na klamkę.
- Tatuś! – krzyczy wesoło, otwierając drzwi, a ja słysząc jej przepełniony zaskoczeniem głos, zamieram w pół kroku na przedpokój...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro