Myślodsiewnia
Pamiętam, że wszedłem do pubu, do którego wysłała mnie Bathilda, aby zasięgnąć informacji na temat Ignotusa Peverella. Wtedy poznałem Albusa. Wyglądał na załamanego sytuacją, w której się znalazł. Być może, gdybym wtedy nie postawił mu whiskey, wszystko potoczyłoby się inaczej.
W tamtym czasie tuż po śmierci matki i niejako utraceniu szansy na karierę, Albus łatwo się upijał. A raczej to ja go upijałem. Wtedy mówił dużo, a po wszystkim nawet nie pamiętał, że wyjawił mi, jak doszło do śmierci Kendry, podał informacje o Ignotusie oraz na temat choroby swojej siostry.
Pijany Albus był skarbnicą wiedzy.
Pamiętam, że rozdrażniła mnie historia rodziny Dumbledore'ów. Dziecko, które zostało skatowane za swoje nadprzyrodzone umiejętności; ojciec, który został osadzony za wymierzenie kary oprawcom swojej córki; matka, która zmarła, bo nie poradziła sobie z chorobą czternastolatki.
Wtedy po raz kolejny zrozumiałem, że gdyby nie egzystencja w ukryciu, życie czarodziejskiej społeczności byłoby o niebo łatwiejsze. Już wtedy w swej głowie miałem poważne plany co do przejęcia władzy nad mugolami. Plany, które przeszły w czyn nie tak długo po konfrontacji z Arianą Dumbledore.
Kiedy ją poznałem, byłem w trakcie transportowania na wpół przytomnego Albusa do jego łóżka. Zarzygał mój drugi najlepszy płaszcz. Oczywiście starczyło jedno zaklęcie i po obrzydliwych plamach nie było śladu.
Ariana przyglądała się wszystkiemu z zainteresowaniem i dozą strachu. Była wtedy sama w domu. Aberforth wyszedł na zakupy, a Albus nie był na tyle trzeźwy, by nas sobie przedstawić. Ale znałem ją z opowieści. Wiedziałem, że czasem robiła się niebezpieczna. Jej umysł działał na dwóch poziomach. Przez większość czasu współistniała z nami na poziomie rzeczywistości, ale zdarzało jej się znaleźć w innym świecie.
Jej własny świat przepełniony koszmarami, traumatycznymi obrazami i dręczącymi ją głosami. To było jak jej osobisty dementor, który wywołał strach, przerażenie i paniczną skłonność do samoobrony. Tyle że jej magia działała inaczej, nie potrzebowała do tego różdżki. Nie używała słów. Po prostu w danej chwili coś mogło eksplodować.
Kiedy Albus znalazł się w łóżku, przystąpiłem do zapoznania jego siostry. Nie było łatwo. Kiedy zobaczyła, że chcę porozmawiać, schowała się za drzwi. Patrząc na nią, nienawidziłem mugoli jeszcze bardziej. Nie mogłem jednak nie skorzystać z okazji. Póki nie było Aberfortha, mogłem obejrzeć osobiście skutek wpływania niemagicznych osobników na czarodzieji.
Spokój i kilka magicznych sztuczek przyciągnęło Arianę do mnie. Siedziałem przy stole, różdżką zmuszając wypchaną trocinami laleczkę do tańca z wstążka do włosów. Wtedy słomianowłosa dziewczyna uchyliła drzwi, jednak nie podeszła bliżej.
— Witaj, Ariano. Jestem Gellert Grindelwald, przyjaciel twojego brata, Albusa. Wiele o tobie słyszałem.
Po tych słowach posłałem laleczkę ze wstążką w stronę zainteresowanej. Dziewczyna złapała ją w dłonie i przycisnęła do siebie.
— Dziękuję — powiedziała. Coś w tonie jej głosu sugerowało, że nie chodzi o zabawkę. Oczy skierowała na schody prowadzące do pokoju Albusa. Moje spojrzenie powędrowało za jej spojrzeniem. Ona rozumiała więcej, niż ktoś postronny mógłby się spodziewać po czternastolatce chorej psychicznie.
Udało mi się nawiązać z Arianą nić porozumienia. Aberforth twierdził, że tylko on mógł ją uspokoić. Mylił się, choć nigdy mu tego nie powiedziałem. Ani jemu, ani Albusowi. Ich siostra miała lepsze i gorsze dni, z tym że te lepsze wypadały, gdy pojawiałem się w ich domu. A działo się to coraz częściej.
Wkrótce spędzałem niemal całe dnie w domu Dumbledorów. Planowałem z już trzeźwym Albusem przejęcie kontroli nad Ministerstwem, a owo w tamtym czasie miało się niezbyt dobrze. Faris Spavin nie umiał trzymać języka za zębami, co często prowadziło do konfliktów między nacją czarodziejów a innymi inteligentnymi istotami i stworzeniami.
Niemniej wizyty czasem kończyły się sprzeczką między mną, a Aberforthem, który uważał, że moje knowania odciągają jego brata od opieki nad siostrą.
Sam Aberforth sprawiał problemy Albusowi, który raczej był po mojej stronie. Nic dziwnego. Miał żal do młodszego Dumbledora, że ten nie potrafi wziąć na siebie całej odpowiedzialności za swoje i Ariany życie. Konsekwencją tego było uwiązanie Albusa do rodzeństwa, domu i tej "przeklętej" Doliny Godryka. Ja byłem dla niego odskocznią.
Dla niego i Ariany.
Bo kiedy Aberfortha nie było, a ona miała parszywe samopoczucie, robiłem co w mojej mocy, żeby nie wysadziła szyb w domu lub nie zrobiła kolejnej dziury w ścianie. Albus jakby w ogóle nie zauważał moich działań. Może nie był na tyle wyczulony na nastroje Ariany, a może praca nad naszym planem zbyt mocno go wciągała. Natomiast na pytania brata, czy podczas jego nieobecności z dziewczyną wszystko było dobrze, odpowiadał, że tak.
Ataki zaczynały się bardzo subtelnie i do pewnego momentu można było je powstrzymać. Czasem wystarczyło zrobić jej herbaty, potrzymać za rękę albo – co szczególnie lubiła, a co zapadło mi w pamięci – przytulić. Jednak niekiedy widziałem panikę w jej oczach. Mówiłem Albusowi, że muszę odpocząć, szedłem na dół do pokoju Ariany i długo tuliłem ją do siebie, szepcząc do ucha uspokajające słowa.
— To tylko wyobraźnia. Nic się nie dzieje. Nie bój się. Będzie dobrze. Spokojnie. To zaraz minie. Ze mną jesteś bezpieczna.
Działało za każdym razem.
Pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy zostałem z nią sam. Aberforth i Albus udali się na Pokątną. Ten pierwszy miał załatwić sprawunki związane ze szkołą, ten drugi z naszym przedsięwzięciem. Głównie chodziło o przygotowanie do podróży. Ja, on i Ariana. Na tym etapie Aberfoth nie wiedział, że Albus chce wziąć siostrę ze sobą w świat. Gdyby ktoś wtedy spytał mnie, powiedziałbym, że chcę mieć żywy dowód na negatywny wpływ mugoli. Gdyby ktoś wtedy podał mi Veritaserum, powiedziałbym, że chcę mieć Arianę przy sobie, bo czuję do niej coś odmiennego od bratersko-opiekuńczej miłości.
Wtedy Ariana miała lepszy dzień. Naprawdę dobry. Sama zaparzyła herbaty, uczesała włosy i splotła je w złocisty warkocz, a nawet zabrała mnie na łąkę do kóz. Wyglądła na naprawdę szczęśliwą. I ja byłem szczęśliwy. Ale nawet jej szczery uśmiech nie dawał mi zapomnieć, że mam przed sobą wynik działania tej pozbawionej wyrozumiałości części ludzkości. Niemniej cieszyłem się razem z nią, kiedy plotła wianki, by wieszać je na szyjach kóz.
Pamiętam, że przez długi czas siedzieliśmy razem oparci o pień drzewa i mówiliśmy, co przypominają nam kształty chmur na niebie. Wtedy złapałem ją za rękę. Ona wiedziała. Czuła, że tym razem nie chodzi o pocieszenie, ani zaprowadzenie jej gdziekolwiek. Rozumiała, że to znaczy coś więcej. Oczy błysnęły jej z podekscytowania. Patrzyła na mnie z taką ufnością, z jaką nikt przedtem ani potem na mnie nie patrzył. Ja wyczytałem w jej spojrzeniu przyzwolenie.
Pocałowałem ją, przytuliłem i wdychałem ten słodki zapach tak długo, jak tylko mogłem. Ariana wtulała się między moje ramię, a szyję. Gładziła moje włosy z czułością. Wkrótce potem musieliśmy wracać do domu, bo zbliżała się pora obiadu, na którą mieli wrócić jej bracia.
Podczas obiadu Ariana dużo opowiadała o tym, co się działo podczas nieobecności Albusa i Aberfortha. Mówiła o motylach, zielonej trawie, gorącej herbacie, którą sama przygotowała, miękkiej sierści kóz, kwiatach i chmurach. Bałem się, że powie coś o tym, co zaszło między nami. Ale tego nie zrobiła. Z jednej strony poczułem ulgę, z drugiej niepokój. Co, jeśli ona zwyczajnie zapomniała? Jeśli dla niej to nic nie znaczyło?
Lecz jedno pytanie z jej strony rozwiało moje wątpliwości.
— Już zawsze będziemy razem, prawda? — spytała, wpatrując się we mnie, na co żaden z jej braci nie zwrócił uwagi.
— Oczywiście, prawda Albusie? — Aberforth wymownie spojrzał na brata. — Nie zostawimy cię przecież, Ari.
— Prawda — odparłem za mojego przyjaciela, co wyraźnie nie spodobało się Aberforthowi, a już na pewno zasiało w nim ziarno podejrzliwości względem mnie i moich planów. Moich i Albusa.
Zdarzało mi się zostawać z Arianą jeszcze kilkukrotnie w roli opiekuna. To były cudowne chwile. Miała wspaniały śmiech, piękne oczy, uroczy zapach i słodkie usta. Wciąż jednak najbardziej lubiliśmy się przytulać i trwać w swoich objęciach tak długo, jak to było możliwe. Pamiętam, że słuchała bicia mojego serca, wlewając w nie ciepło.
Pamiętam, że od tamtego obiadu każde moje pożegnanie z nią – choć tylko na parę godzin – wyglądało tak samo. Przytulała mnie, dyskretnie słuchając bicia serca, a potem wracała do swojego pokoju. Albus uznał to za całkiem normalne, w końcu Ariana była dobroduszna jak mało kto i takie serdeczne pożegnania czyniła również względem nich. Nawet śmiał się czasem z tego. Aberforth przeciwnie. Bał się, że przez swoją chorobę, prędzej czy później dziewczyna zrobi sobie krzywdę. Albo ktoś jej zrobi.
Często miałem okazję obserwować, jak Aberforth zajmuje się siostrą. Czyta jej, tłumaczy różne rzeczy, opowiada historie. I czułem – irracjonalną z perspektywy czasu – zazdrość. Wiedziałem, że to tylko brat, że do niego uśmiecha się inaczej, że nie łączy ich to, co nas. Ale mimo wszystko spędzała z nim lwią część dnia, to on wtedy dbał o jej samopoczucie i bezpieczeństwo, a ja chciałem być jedyną osobą, która będzie w stanie jej to zapewnić. To i szczęście. Na tym także mi zależało.
Zależało mi na niej. Jednocześnie pragnąłem ujawnienia świata magicznego i przejęcia władzy nad światem czarodziejów i mugoli. Wkładałem w to całe serce, bo marzyłem, by pewnego dnia Ariana mogła wyjść na ulicę bez obawy o własne życie. Ona i każda magicznie uzdolniona jednostka.
Jednak wszystko, co dobre, musi się kiedyś skończyć. I tak moją małą sielankę zniszczył Aberfoth. Kiedy dowiedział się, że w podróż po świecie ja i Albus chcemy zabrać Arianę, mocno zaoponował. Rozmawiał z bratem na osobności, przekazując swoje obawy, wątpliwości i przeciwwskazania co do towarzyszenia Ariany w naszej eskapadzie.
Albus podzielił się tym wszystkim ze mną, choć widziałem wyraźnie, że rozmowa mocno zachwiała jego pewność co do słuszności swojej decyzji. Nie potrzebował wiele czasu, by całkowicie wycofać się z planu, podając w wątpliwość nasze priorytety i cele. Nagle wszystko, co misternie opracowywał razem ze mną w swoim pokoju na piętrze, okazało się młodzieńczą fanaberią. Nacje czarodziejów i mugoli stały się równe sobie, a powtarzane przez nas "dla większego dobra" zwykłym powiedzeniem, jak to ujął mój ówczesny przyjaciel.
Albusa Dumbledora miałem za przyjaciela w tamtym czasie, toteż swego rodzaju zdrada mocno mnie uderzyła. Przez dwa dni nie pokazałem się w ich domu. Owszem, siedziałem na skraju polany, gdzie pasły się kozy i obserwowałem poczynania Aberfortha i Albusa.
I tak się stało, że pod koniec drugiego dnia, kiedy wracałem już do domostwa mojej praciotki, szyby w oknach domu Dumbledorów znów popękały. Natychmiast teleportowałem się do środka.
Scena, którą ujrzałem, zapadła mi w pamięci wyjątkowo wyraźnie. Albus i Aberforth mieli chmurne miny, jakby przed momentem się znów kłócili, a wystraszona Ariana siedziała przy stole. Miała obłąkany wzrok. Kiwała się w przód i w tył niczym kłos na wietrze. Było z nią źle.
— Och, jeszcze ciebie nam tu brakuje! — wykrzyknął wyraźnie rozdrażniony Aberforth.
Albus westchnął smutno i zaczął stosować na oknach Reparo. Nie wyglądał najlepiej. Jego brat podszedł do dziewczyny i wyciągnął dłoń, jakby oczekując, że posłusznie z nim pójdzie. Jednak ona wpatrywała się w rękę pustym wzrokiem.
— Ariano, chodź, pójdziemy nakarmić kozy.
— Chcę zostać — powiedziała tak cicho, że gdyby nie przerwa, jaką robił Albus od rzucania zaklęcia, bo akurat szedł do kolejnego okna, prawdopodobnie byśmy tego nie usłyszeli.
Aberforth zamrugał kilkukrotnie zdumiony zaistniałą sytuacją, lecz po chwili wyszedł z domu, zostawiając nas samych ze wciąż jeszcze roztrzęsioną Arianą.
Usiadłem przy stole i złapałem jej dłoń, uśmiechając się przy tym łagodnie. Siedzieliśmy tak, póki Albus do nas nie dołączył.
— Nie łatwo z dnia na dzień porzucić coś, nad czym tak ambitnie się pracowało, co Dumbledore?
Mój przyjaciel westchnął zrezygnowany. Chyba nasze plany wracały do jego głowy, gdy musiał przez te dwa dni wrócić do rzeczywistości, w której opiekował się rodzeństwem. Walczyło to z jego nowym spojrzeniem na świat.
— Uśmiech losu można zobaczyć nawet w tych najciemniejszych chwilach, jeśli tylko pamięta się, żeby zapalić światło — wypaliła nagle Ariana.
Obaj spojrzeliśmy na nią zdumieni. Widać było, że wraca właśnie do naszego świata. Być może te słowa zaważyły na decyzji Albusa, aby na jakiś czas znów uczestniczyć w realizacji naszego planu. Ostatecznie zostały nam niecałe dwa tygodnie do wyjazdu Aberfortha do Hogwartu, co wyznaczało początek podróży dla mnie, Ariany i jej starszego brata.
Ale w ciągu kolejnych trzech dni kłótnie między Albusem, mną i Aberforthem – gdzie ten pierwszy nie mógł zdecydować, którą stronę wybrać – były coraz częstsze i bardziej zażarte. I musieliśmy naprawiać dom nie z powodu zniszczeń, które czyniła Ariana swoją mocą, ale my sami naszymi różdżkami. Ona zaś słuchała, płakała, krzyczała i błagała nas, żebyśmy przestali. Nie chciała, żeby jej najbliżsi toczyli walki między sobą. Pomagało. Na jakiś czas.
Myślę, że największym problemem był Albus, który nie potrafił podjąć decyzji. Miotał się między mną, a Aberforthem, czemu wcale się nie dziwię. Byłem jego przyjacielem i współpracownikiem, a Aberforth bratem, wobec którego miał zobowiązania. Ale takie niezdecydowanie odbijało się na chorej Arianie.
Widziałem, że jest smutna, że nienawidzi przemocy, że z każdą sprzeczką niknie w oczach. Wreszcie posunęła się do kradzieży naszych różdżek. To był ogromny błąd.
Aberforth podejrzewał mnie i Albusa, a ten z kolei łatwo domyślił się, kto jest odpowiedzialny za brak naszych różdżek. Wszyscy trzej udaliśmy się do pokoju Ariany. Dziewczyna siedziała na łóżku całkiem niepozornie i bawiła się niebieską wstążką do włosów. Albus dyplomatycznie zażądał oddania naszej własności. Kiedy Ariana odmówiła, Aberforth niemal zrzucił ją z łóżka, przełożył poduszkę i już trzymał w ręku trzy atrybuty czarodzieja.
— Nie! Proszę! — wykrzyknęła blondynka i rzuciła się w stronę brata.
Ten uniósł różdżki wyżej, nie pozwalając jej na dosięgnięcie ich. Ja i Albus przytrzymaliśmy ją, ale szarpała się tak mocno i uporczywie, że gdy złapała za moją różdżkę, magia znów z niej uszła.
Teleportowaliśmy się na polanę, gdzie wypasali kozy. Cała nasza czwórka. Ariana natychmiast zwymiotowała, a Aberforth wyglądał, jakby nie czuł się zbyt dobrze. Wtedy wyciągnąłem mu z ręki różdżkę.
Całą resztę pamiętam jak przez mgłę. Znów zaczęliśmy się kłócić, wreszcie walczyć, ale tym razem dużo bardziej zdeterminowani. Albus trzymał stronę brata. Ja radziłem sobie z obojgiem. Zaklęcia latały z prędkością światła i nie były to bezpieczne czary, jakie poznaje się na zajęciach w Hogwarcie. W którymś momencie mój Cruciatus ugodził Aberfortha.
Chłopak padł na ziemię, wijąc się z bólu. Ariana podbiegła i klęczała przy jego ciele, nie wiedząc, co robić. Albus nie zaprzestał pojedynku. Rzucał we mnie zaklęciami, odbijał moje, nie poddawał się. Wreszcie, chyba mocno sfrustrowany, że nie może dać sobie ze mną rady, posunął się dużo dalej, niż kiedykolwiek byłbym go o to posądzał.
— Avada Kedavra! — Z jego różdżki wystrzeliło zielone światło, które pomknęło w moją stronę. Nie pozostałem dłużny.
Złapałem czar w swoją różdżkę i obróciłem go przeciw Albusowi. Ten uchylił się, a zaklęcie trafiło w drzewo. Ariana nagle jakby oprzytomniała i zdała sobie sprawę z tego, że usiłujemy się zabić.
Dotąd żałuję, że dałem się wciągnąć w ferwor walki. Może gdyby nie moja i Albusa ślepota, nie doszłoby do tego. Obaj jednocześnie rzuciliśmy zaklęcia uśmiercające, które wpadły na siebie i zaczęły się zmagać. Każdy z nas wkładał całą moc w pokonanie tego drugiego.
— DOSYĆ! — krzyknęła Ariana, a z jej dłoni wystrzeliło bladoniebieskie światło, które przerwało połączenie między moją i Albusa różdżką. Czary urwały się i popędziły w stronę dziewczyny.
Trafiło ją. Patrzyłem przerażony, jak jej ciało opada bezwładnie na trawę, a biała sukienka łopoce na wietrze i także rozkłada się na polanie. Niebieska wstążka rozluźniona przez uprzednią szarpaninę spadła z włosów dziewczyny. Moje serce rozdarło się na milion kawałków. Nie... To Ariana była moim sercem. Już martwym. Z mojej i mojego eks przyjaciela winy.
Cofnąłem Cruciatusa rzuconego na Aberfortha, spojrzałem na Albusa pędzącego w stronę ciała siostry i poczułem, że do oczu napływają mi łzy. Nie chciałem oglądać jej ciała pozbawionego życia. Nie chciałem takiej jej zapamiętywać.
Teleportowałem się daleko stamtąd, na plażę Weymouth. Słońce już dawno zaszło, wieczór także się kończył i zapadła najmroczniejsza noc mojego życia. Noc, przez którą rozpaczałem cały czas. Czułem, jak poczucie winy miażdży mnie w całości. I dobrze. Przyczyniłem się razem z braćmi Ariany do jej śmierci.
Była jedyną niewinną istotą na ziemi. Jedyną, która nie stawała po żadnej ze stron konfliktu. Ostatnią, która zasługiwała na śmierć. Moją idealną, najukochańszą, umiłowaną i jedyną miłością. Tylko tą.
I odeszła do świata, do którego ja nie miałem wstępu.
Rankiem wróciłem do domu mojej praciotki. Nie chciałem z nią rozmawiać, jednak jestem pewien, że zauważyła mój fatalny stan. Poszedłem do swojego pokoju. Umęczony przepłakaną nocą, zasnąłem.
Śniłem o niej. O tym, jak pachniała, o jej przytulaniu, o delikatnych pocałunkach. Śniłem o wszystkim, co zyskałem przez dwa miesiące, a co straciłem w wyniku jednej, niewyobrażalnie idiotycznej kłótni. Kłótni, która nie była tego warta.
Obudziło mnie pukanie do drzwi. Bathilda wyglądała na wciąż zdruzgotaną informacjami, które do niej dotarły. A dotarły, bo była wraz ze mną jedną z garstki osób bliskich Dumbledorom.
— Pogrzeb Ariany odbędzie się dziś wieczór — poinformowała mnie smutno.
Pokiwałem głową.
— Jeszcze dziś opuszczę Dolinę Godryka.
Moja deklaracja mocno zdumiała wybitną profesor historii magii, ale nie mogła mi tego zabronić. Ostatecznie miałem u niej przebywać tylko jakiś czas.
Kiedy Batty opuściła mój pokój, zacząłem pakować wszystkie swoje rzeczy do walizki, która była potraktowana zaklęciem Capacious extremis. Gdy skończyłem, udałem się powtórnie na polanę, na której tyle czasu spędziłem z Arianą. Znalezienie niebieskiej wstążki nie zajęło mi nawet minuty.
W domu ubrałem odświętne ciuchy i najlepszy płaszcz. Pożegnałem praciotkę i więcej moja noga nigdy nie postała w progach Bagshotów ani Dumbledorów.
Ceremonię pogrzebową oglądałem z daleka. Nie chciałem, by ktokolwiek – zwłaszcza Albus lub Aberforth – mnie zobaczył. Młodszy z braci złamał starszemu nos w przypływie agresji. Może gdyby nie uczucia, jakimi darzyłem Arianę, uznałbym to za bardzo komiczne. Ale nie uznałem.
Po złożeniu kondolencji ludzie zaczęli się rozchodzić. Bracia stali przy grobie jeszcze przez kilka minut, kłócąc się, czym na pewno zakłócali spokój Ariany. Nie słuchałem ich. Czekałem, aż odejdą, a gdy to uczynili, zbliżyłem się do grobu.
Było już ciemno. Na cmentarzu stałem tylko ja. Przyglądałem się płycie, pod którą spoczywała miłość mojego życia. Przyklęknąłem i wyciągnąłem różdżkę.
— Orchideus — wyszeptałem, a z końca różdżki zaczął wyrastać mały wieniec z polnych kwiatów.
To był ostatni hołd, jaki mogłem oddać Arianie Dumbledore. Potem wyruszyłem w drogę, w której niegdyś miała mi towarzyszyć.
Dwadzieścia siedem lat później wiedza, którą zdobyłem przez opiekę nad Arianą, przydała mi się do obcowania z Credence'em. Widząc go, przypominałem sobie tę czternastoletnią blondynkę z domu Dumbledorów. Choć tak naprawdę nie było dnia, w którym nie myślałbym o niej. Ten chłopiec nigdy w moich oczach nie dorastał Arianie do pięt. Dobrej, łagodnej i słodkiej.
†††
Gdy drzwi do celi zamknęły się, więzień usiadł na pryczy zrezygnowany i pokonany. Nie miał już Czarnej Różdżki ani swoich popleczników. Nie miał przyjaciela. Nie miał nikogo i był sam.
Z kieszeni swoich spodni wyciągnął niebieską wstążkę. Przyłożył ją do serca.
— Niedługo się zobaczymy.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro