nevada disaster
Palce Chestera Jingle'a krwawiły. Dosłownie po strunach spływała krew, a on nie mógł nic z tym zrobić. Po prostu grał dalej, udając, że tego nie widzi, i z całych sił próbując skupić się na drganiach tworzonych przez instrument, zamiast na okrutnym bólu. Grali przed jakimś centrum handlowym, ktoś próbował zagłuszyć ich włączonym na pełną głośność Queen w radiu. To oni mieli w tym momencie grać w radiu.
Ich ambicje przewyższały Himalaje, a życie zrzuciło ich na samo dno Rowu Mariańskiego.
Ktoś wrzucił im kilka dolarów do sztywnego futerału od gitary. Kolejny przydatny
artefakt znaleziony na śmietnikach. Jeśli szczęście im dopisywało, potrafili zarobić nawet kilkadziesiąt dolarów dziennie, z reguły jednak tylko kilkanaście zostawało dla nich. Alkohol przyjemnie rozgrzewał ciało i duszę, a oni pomimo upływu lat nie potrafili wyzbyć się nastoletnich uzależnień.
Wciąż byli nastolatkami. Może tylko trochę starszymi, dojrzalszymi i okrutniej potraktowanymi przez życie. Już wiedzieli, przed czym ostrzegali ich rodzice. Sami się tym stali.
Właśnie tak nazwali swoją pierwszą piosenkę, graną przez nich w kółko i w kółko jak mantrę. Nie mieli nic innego. Słowa i akordy wyczerpały się wraz z gotówką. Pozostał tylko jeden zlepek tego wszystkiego, będący ich jedynym sukcesem. A ten sukces był naprawdę na wysokim poziomie, jeśli już mamy być szczerzy.
Tak więc tylko kwestią czasu było, aż odezwała się do nich Frances Abbot. Frances i jej siostra Josephine prowadziły mały bar niedaleko centrum, pod którym grali chłopcy. Słyszała ich często, a że ostatnio brakuje im muzyki na żywo, to obiecała zagwarantować im dach nad głową za granie przez cały dzień w małej piwniczce pod wysokim budynkiem, gdzie ów bar się znajdował. Nie musieli nawet się naradzać: zgodzili się na tę propozycję od razu. Musieli jednak w zamian wysilić się jeszcze bardziej, bo z jedną piosenką nie zajdą za daleko.
Bar był naprawdę mały, dodatkowo schowany pomiędzy tyloma ogromnymi blokami mieszkalnymi, że gdyby nie rzucający się w oczy neonowy szyld, łatwo byłoby go przeoczyć. Przy wejściu rozlegało się dzwonienie, zagłuszane przez gwar i muzykę. Wszystko było skąpane w jasnofioletowym świetle odpowiednio filtrowanych lamp. Dym papierosowy mieszał się z tym z maszyn. Calvin praktycznie się tam dusił. Dziewczyny nie wiedziały o jego chorobie, ale zawsze bez zbędnych pytań pozwalały wychodzić mu na świeże powietrze, gdy czuł się gorzej. Już wkrótce i one nawiązały z nimi przyjacielskie stosunki, nawet jeśli wcześniej jako pracodawczynie były mocno uprzedzone. Czuli się dobrze w swoim towarzystwie, choć wciąż z tyłu głowy mieli myśl, że Jossie i Frances nigdy nie zastąpią im Willie. Ich słodkiej, przedawkowującej Willie z jej dziwnymi pomysłami, czarnymi loczkami i czarną skórą, z papierosem pomiędzy pomalowanymi na czerwono wargami.
Jossie i Frances były z kolei najbardziej białymi osobami, jakie znali. Jasne włosy, skóra, oczy, kilka jasnych piegów na twarzy. I ten ich styl lat pięćdziesiątych. Całą szóstką wymieniali się ubraniami, tak samo jak kiedyś, gdy byli młodzi. Znów czuli się wolni. Dokładnie tak jak marzyli.
- No i gdzie ten Calvin, kiedy go potrzebujesz? - mruknęła któregoś dnia Frances, podczas wycierania blatu przy barku. Kolejne dwie kopy okrągłych kleistych śladów zostawionych po drinkach w wysokich szklankach. Kobieta miała nawyk ściągania nisko brwi za każdym razem, gdy się odzywała, przez co na stałe na środku czoła została jej zmarszczka. Eugene przejął od niej ścierkę i za nią dokończył wycieranie śladów. Zerknął porozumiewaczo na przyjaciół zza szkieł swoich nowych, okrągłych okularów w cienkich oprawkach. Gdyby tylko Willie Hearst go teraz zobaczyła, na pewno wybuchłaby śmiechem. - Nawet nie próbujcie usprawiedliwiać go tym, że trudno mu się oddycha przez ten sztuczny dym, słyszałam to już za często.
- Ale przez to cholerstwo naprawdę nie da się oddychać - zaoponował Jasper. - Jakim cudem ty tutaj wytrzymujesz, Fannie?
- Przyzwyczajenie. I fakt, że przejęłam ten lokal od ojca już w wieku szesnastu lat. Chcąc nie chcąc musiałam to ogarnąć.
Jossie była starsza, ale ona rzadko zjawiała się w barze. Miała wyższe ambicje, niż robienie drinków samotnym mężczyznom. Studiowała chirurgię w Paradise, miejscowości położonej na południe od Vegas.
Po siostrach Abbot nazwali swoją drugą piosenkę. Ta przyjęła się z jeszcze większym entuzjazmem publiczności. Byli coraz lepsi. Ludzie specjalnie przychodzili do tego jednego małego baru, by posłuchać zespołu Nevada Disaster. To oficjalna nazwa.
Chester był szczęśliwy. Naprawdę. Po raz pierwszy w życiu czuł, że jego marzenia nie były aż tak nierealne. Wraz z tym okazało się jednak, że wizja śmierci Calvina również nie była aż tak nierealna. Mimo często pojawiającego się na jego twarzy uśmiechu - co wcześniej nie miało miejsca - jego stan był wręcz krytyczny. Nie wiedzieli, co mogą jeszcze zrobić, jak pomóc, za co w ogóle opłacić leczenie. Wciąż byli tylko czwórką nastolatków, bez większego pojęcia o życiu.
Zdecydowali się powiedzieć Jossie. Studiowała medycynę od kilku lat, musiała mieć już choć trochę większe pojęcie od chłopców. Josephine przeniosła się z nauką do Las Vegas, by być bliżej nich. Siostrze wmówiła, że tęskniła za rodzinnymi stronami. Opiekowała się Calvinem każdego dnia. Czuł się lepiej.
Trzecia w ich dorobku piosenka powstała właśnie wtedy. Rozkręcali się. W końcu stać było ich na lepsze instrumenty, ale oni woleli pozostać przy swoich zniszczonych. Tylko zainwestowali w kolorowe tasiemki, by dodatkowo je ozdobić. Zamiast gitary i perkusji kupowali leki. W którym momencie sami zaczęli je brać, nawet jeśli nie były im przypisane? Tego nie pamiętali. Powrócili do młodzieńczych nałogów.
Eugene oświadczył się niewiele starszej Frances. Ona się zgodziła. Prowadzili interes razem.
Jasper i Chester w tym czasie bawili się w swoim towarzystwie, kręcąc się po oświetlonych neonami ulicach, podziwiając wysokie budynki, wsłuchując się w dźwięki samochodów i klasycznego rocka w tle. Właśnie dla takich chwil żyli.
W dziewięćdziesiątym ósmym Calvin znowu wylądował na wózku. Musieli obniżać mu mikrofon, do którego już nie sięgał. Specjalnie zawiązali na nim kolorowe wstążki i pomalowali go na różowo, by wpasował się w klimat zespołu.
Ich czwarta, najpopularniejsza z kolei piosenka, o wdzięcznej nazwie Josephine, przyciągnęła do nich studio nagraniowe. Udało im się.
Osiągnęli to.
PAINT IT BLACK
Nevada Disaster zagrali w radiu. Kiedy tylko to usłyszeli, kiedy tylko usłyszeli tam Josephine, płakali. Nie, to nie był tylko płacz. To był głośny ryk zwycięstwa. Łzy spływały po ich policzkach przez następne kilka godzin. Nie mogli tego powstrzymać. Eugene i Frances stali w swoich objęciach, Chester i Calvin również. Najgłośniej płakała z nich Josephine, kobieta, po której nazwana została ich debiutancka piosenka. Wraz ze swoim mężem, Presleyem, tańczyła do niej, za każdym razem, gdy tylko ją słyszała. Zawsze uśmiechała się szeroko.
Jej chłopcy. Jej cudowni chłopcy.
Presleya Coldwella poznała właśnie w studiu. To on usłyszał ich któregoś razu w barze i zaproponował im współpracę. Zajął się wszystkim. Ślub z Jossie wzięli w kwietniu. A może to był maj? Nie pamiętali. Na pewno zagwarantowano im muzykę na żywo.
Eugene i Frances ze swoim ślubem wstrzymali się do lata. Był początek sierpnia, dzień upalny, suchy. Tak samo jak wtedy, kiedy uciekli wspólnie z domu kradzionym samochodem z kradzionym pieniędzmi. Nigdy nie zastanawiali się, co u ich rodziców. Czy tęsknią za swoimi dziećmi? Czy ich dzieci powinny tęsknić za nimi? Wtedy, na pierwszym postoju w ich drodze, wyrzucili telefony. Odcięli się od dotychczasowego życia. Powinni żałować?
Nie zaprosili swoich rodzin na wesele. Bogowie, ci ludzie nawet ich nie szukali! Nie obchodzili ich.
Sami byli swoją rodziną. Poza tym Abbotowie okazali się posiadać naprawdę wielkie drzewo genealogiczne. Sala była pełna bez wszystkich Leeyungów, Carmichaelów, Jingle'ów czy Gretów. Wszyscy ubrani na biało, nawet Chester. Jasper jasnych włosów wyjątkowo nie postawił do góry, za to zaczesał je do tyłu. Znowu razem pili, palili i śmiali się głośno. W pewnym momencie przyszła nawet ubrana w koronkową sukienkę Willie, by pogratulować młodej parze. Ostentacyjnie ignorowała swojego byłego partnera. Potem i tak każdy zatańczył przynajmniej raz z każdym.
Około północy wyszli w swoim towarzystwie przed salę weselną. Usiedli obok siebie, ściśnięci blisko, od kolan aż po ramiona. Ponownie była ich piątka. Ciemnoskóra dziewczyna w zwiewnej sukience, w której przypominała zjawę, pan młody z przekrzywionymi na nosie okularami jak denka butelek, blondyn z wciśniętą do kieszeni
marynarki przez Jossie białą lilią, zielonowłosy punk i drobny chłopak, tonący w za dużym na niego garniturze. Willie wyszła, wcześniej składając delikatny pocałunek na policzku każdego z nich. Zostali sami z dźwiękami miasta i imprezy w tle. Nie odzywali się, jedynie palili po studencku jednego papierosa w świetle pełnego księżyca.
Wciąż to kochali.
I kochali siebie nawzajem. Cała czwórka, równie zdołowana, równie pijana. Byli razem, to się liczyło.
Razem tworzyli Klęskę z Nevady. Tego nikt nie był w stanie im odebrać.
THUNDERSTRUCK
Dorosły mężczyzna, około trzydziestu lat, szedł przez miasto, ubrany w sportową marynarkę. Właśnie udzielił kolejnego wywiadu dla jakiegoś popularnego kolorowego magazynu. Ostatnio zdarzało się to rzadko, ale wciąż zdarzało.
Elegancko ubrany mężczyzna podtykał mu mikrofon zdecydowanie zbyt blisko twarzy. Chester Jingle czuł się z tym wyjątkowo nieswojo. Eugene Leeyung śmiał się pod nosem, zakrywając usta dłonią. Jasper Carmichael przełożył nogę przez nogę i splótł dłonie na kolanie. Wciąż nosił irokez.
- Wydaje mi się, że nasza działalność rozpoczęła się dużo wcześniej. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Ale faktycznie popularniejsi staliśmy się kilka lat temu - odpowiedział szczerze sam zapytany.
- Co wyróżniło was spośród wielu innych, dobrze zapowiadających się zespołów założonych przez równie młodych ludzi z marzeniami?
- My po prostu byliśmy lepsi - zaśmiał się Jasper, a wraz z nim widownia. Uwielbiali wywiady przed publicznością, nawet jeśli teraz już praktycznie ich nie udzielali.
Eugene odchrząknął i przejął mikrofon od przyjaciela.
- Wydaje mi się, że mógł się do tego przyczynić nasz ekstrawagancki styl. Instrumenty znalezione na śmietnikach, podarte ubrania i wokalista na wózku inwalidzkim, dla którego trzeba było specjalnie zniżać mikrofon. No i oczywiście charczenie zamiast śpiewania.
- Czy to przez chorobę lidera?
- Oh, nie, nie, nie. Liderem jestem ja - powiedział szybko Jasper i znowu zostawił chwilę dla widowni, by mogła się pośmiać. Według niego nie było nic lepszego jak kontakt z fanami. - Ale jeśli chodzi panu o naszego małego Calvina, to tak. Chorował na nowotwór płuc.
- Dlaczego więc jeździł na wózku?
- Bo nie chciało mu się chodzić samemu - mruknął zgodnie z prawdą Chester. Akurat tym nie planował nikogo rozśmieszać: osobiście uważał to za raczej przykre. - W związku z rakiem łatwo tracił siły, popadał w apatię. Nie dziwię mu się, że już nie dawał nawet rady samodzielnie wstać.
- Czy żałujecie czegoś w swojej karierze?
- Kompletnie nic - odparli razem Eugene i Jasper. Chester, prawdziwy lider zespołu, zawiesił się na chwilę. Żałował wielu rzeczy. Żałował, że w ogóle uciekł wtedy z domu i namówił do tego samego Calvina Greta. Czasem żałował, że w ogóle się urodził. Nie, nie czasem. Wyjątkowo często.
Już wtedy mężczyzna wiedział, że ten wywiad okaże się klapą. Mógł ugryźć się w język.
- Nie wziąłem ślubu w Vegas. A chciałem.
Wśród ludzi rozległ się chichot. Po twarzy samego mężczyzny prowadzącego program przeszedł uśmiech.
- Nie wiedzieliśmy, że miał pan jakąś wybrankę.
- Kto powiedział, że to kobieta? Obiecałem Calvinowi Gretowi wesele w Las Vegas. Naprawdę zamierzamy teraz roztrząsać coś, co powiedziałem po pijaku dziesięć lat temu?
Gwar był zbyt głośny, by udało się go uciszyć. Wszyscy wyglądali na zszokowanych, niektórzy może na oburzonych. Sam Chester był tylko okrutnie rozdrażniony. Wiedział, że łatwo mu tego nie odpuszczą. Zaraz wszystkie gazety zaczną o tym pisać. Ludzie kochają czepiać się drobnostek.
- Czy właśnie otwarcie przyznaje się pan do bycia gejem?
- Nie.
Chester szukał wzrokiem pomocy wśród przyjaciół. Oni tylko rozglądali się bezradnie po pomieszczeniu. Wszyscy zdawali się być równie poirytowani. Zgodzenie się na jakikolwiek wywiad było złym pomysłem. Eugene powtarzał to od początku.
- Dlaczego w takim razie ostatecznie nie wyszedł pan za Calvina Greta?
Tego było już za dużo. Jasper złapał przyjaciela za ramię, żeby go uspokoić, ale na niewiele się to zdało.
- Może ty mi lepiej powiedz, jak mam wyjść za trupa! - wybuchł Chester. Włosy opadły mu na oczy, równie zielone.
- Przepraszam, może przejdźmy do wywiadu? - zapytał łagodnie Eugene i poprawił z roztargnieniem okulary.
- Naturalnie. Nawiązując do tragicznej śmierci Calvina Greta, może wyjawicie, dlaczego wasz wokalista ukrywał swoją chorobę tak długo?
- Nie chciał być uznawany za kalekę. Często wstawał z wózka na koncertach, więc fani od razu uznali, że to tylko fragment naszego pokręconego stylu. Ale on nie chciał nawet zastanawiać się nad tym, jakby zareagowali na jego nowotwór.
Potem pytali o ich życie po rozpadzie zespołu. Chester już przykładał do tego specjalnej uwagi. Zaciskał mocno palce, tak że w końcu pobielały mu kostki. Chciał już położyć się do łóżka i udawać, że ten dzień nigdy nie miał miejsca. Byłoby tak lepiej dla wszystkich. Eugene i Jasper chcieli spotkać się jeszcze we trójkę w jakimś barze, by porozmawiać między sobą. Ostatecznie poszli we dwójkę.
Chester wsiadł do pociągu bez biletu. Nikt nawet o niego nie prosił. Nikt go nie zaczepiał, nawet jeśli słyszał wokół siebie szepty. Cieszył się z tego. Nie miał ochoty z nikim rozmawiać. Tylko obserwował, jak za brudną szybą zmienia się krajobraz. Musiał jeszcze kilka razy się przesiadać. W każdym kolejnym pociągu panowały coraz gorsze warunki. Nie przejmował się tym. Po prostu jechał dalej. Wjechali na tereny pustynne. Pomimo wyraźnego zakazu w postaci nalepki na każdych drzwiach do wagonów, on otworzył okno. Wychylił głowę i zamknął oczy. Było sucho, zdecydowanie zbyt gorąco jak na początek jesieni. Powrócił umysłem do czasu wyjazdu z West Wendover. Nigdy tam nie wrócił. Nawet na pogrzeb Calvina. Jego rodzina zainteresowała się nim dopiero po śmierci i uparła się, by nie grzebać go na cmentarzu nigdzie indziej, jak w rodzinnej miejscowości. Calvin miał rację. Wed Wendover chciała go w sobie zatrzymać pod ziemią.
Przez całe pięć godzin wyobrażał sobie, że wciąż jest tym głupim nastolatkiem, który jedyne, czego żałował, to że założył ciemne jeansy w upalny dzień. Uśmiechał się mimo woli.
Na grobie Calvina znajdowały się czerwone róże. Obok leżało pudełko po glanach. Związane recepturką. Chester usiadł na trawie i chwycił karton. W środku były resztki z każdego martwego zwierzątka o imieniu Jude, jakie jego przyjaciel kiedykolwiek miał. Szybko je zamknął, by więcej nie musieć czuć tego okropnego zapachu.
Przecież wiedzieli, że umrze. On sam powtarzał im to każdego dnia przy każdej możliwej okazji. Dlaczego więc nie byli na to przygotowani?
Dlaczego, kiedy Chester nie mógł go obudzić po kolejnym z koncertów, był tak zdezorientowany? Był w szoku. Ale dlaczego?
Jego życie posypało się tyle razy w drobny mak, że nie sposób było tego zliczyć. Za każdym razem znowu je sklejał razem, ale nawet jeśli wyglądało tak jak wcześniej, stawało się coraz bardziej kruche. Podatne na złamania. Byli tylko głupimi dzieciakami z marzeniami, zbyt wcześnie pogodzonymi ze śmiercią i z zbyt wielkimi jak na nich celami. Marzyli i marzyli, jakby następny dzień miał być ich ostatnim. W końcu nastąpił ostatni dzień. A oni przestali marzyć.
Kiedy masz siedemnaście lat, wierzysz, że możesz wszystko. Że wystarczy zdać szkołę, a przed tobą otwarta droga do dostatniego życia.
Gówno prawda.
Chester Jingle zdał sobie z tego sprawę, kiedy biegł przed siebie, popychając siedzącego na wózku inwalidzkim Calvina Greta. Calvin krzyczał, Chester chyba też. Życie było wtedy prostsze.
CANCER
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro