nevada alcoholics
Nevada, 96'
Kiedy masz siedemnaście lat, wierzysz, że możesz wszystko. Że wystarczy zdać szkołę, a przed tobą otwarta droga do dostatniego życia.
Gówno prawda.
Chester Jingle zdał sobie z tego sprawę, kiedy biegł przed siebie, popychając siedzącego na wózku inwalidzkim Calvina Greta. Calvin krzyczał, Chester chyba też. Za nimi w kradzionym wózku sklepowym jechała Willie Hearst, popychana z kolei przez swojego chłopaka Jaspera Carmichaela. Eugene Leeyung, jako jedyny rozsądny z towarzystwa, odmówił przejażdżki krzesłem biurowym, za co wylądował na samym końcu konduktu żałobnego.
Na kolanach Calvina spoczywał karton po glanach, w którym znajdowała się martwa Betta smaragdina, znana lepiej jako bojownik szmaragdowy. Calvin całkowicie przypadkowo udusił swoją rybkę podczas zmieniania jej wody w akwarium. Spoczywaj w spokoju, Jude.
— Na urodziny kupimy ci psa! — wrzasnęła Willie, na tyle głośno, by wiatr nie zdołał jej zagłuszyć.
— Kupimy ci kolejny tuzin zwierząt, które będziesz mógł nazwać Jude! — dorzucił Jasper, zaśmiewając się głośno.
Chester gwałtownie się zatrzymał, a pudełko po butach wypadło z rąk jego przyjaciela. Wbrew zaleceniom Eugene'a nikt nie związał go gumką recepturką, więc naturalnie się otworzyło. Jude, ze swoimi zamglonymi oczami, poturlał się po trawie. Rybka wylądowała brzuchem do góry, jakby sama postanowiła zażartować ze swojej tragicznej śmierci.
Jasper z Willie podjechali do nich. Dziewczyna przy pomocy miłości swojego życia wyszła z wózka i uderzyła kozakami o mokrą trawę. Chwyciła jakiś patyk i z niezmiennym wyrazem twarzy szturchnęła zwierzątko. Cała reszta wyglądała, jakby już szukała miejsca, gdzie można zwymiotować.
— A co jeśli w drodze na pogrzeb któregoś z nas ktoś tak samo upuści trumnę i nasze martwe ciało wypadnie z niej tak jak ciało Jude? — odezwał się Chester. Calvin powiedział, że to pewnie on umrze pierwszy. Willie rzuciła w niego patykiem, którym jeszcze przed chwilą bawiła się truchłem rybki.
— Nie bije się okularników, dziewczyn i ludzi na wózkach. Nieładnie, Wilhelmino — upomniał ją Eugene. Wszyscy wiedzieli, że nienawidziła ona swojego imienia, więc jej mordercze spojrzenie może i zmroziło grupie znajomych krew w żyłach, ale bynajmniej nikogo nie zdziwiło.
— Nie jesteś dziewczyną, nie nosisz okularów, nie jesteś na wózku, więc raczej nie powinieneś mieć problemu z tym, co zaraz się stanie.
Dwójka wdała się w małą walkę, którą próbował załagodzić partner Willie.
— Nie dałbyś im upuścić mojej trumny, prawda? — zapytał w tym czasie Calvin. On siedział na wózku, Chester był najwyższą osobą z towarzystwa, więc żeby ich oczy znalazły się na tym samej wysokości, musiał ukucnąć. Z okazji pogrzebu obaj byli ubrani na czarno, jednak ten pierwszy miał na sobie spodnie wyjściowe i marynarkę, z czego drugi podarte jeansy i koszulkę z logiem Queen. Byli swoimi totalnymi przeciwieństwami, już nie tylko w kwestii ubioru.
— Znając życie, to ja byłbym tym, który ją upuści — odpowiedział mu szczerze przyjaciel. Kiwnęli zgodnie z głowami, jakby całkowicie pogodzeni z tą wizją, aż zbyt realną jak na dwóch nastolatków. — Ale najpierw wyjedziemy razem do Las Vegas i wydamy tam płytę.
— Kto będzie chciał słuchać zespołu, gdzie wokalista nie potrafi nawet chodzić?
— Zmusimy ich. Willie ma patyki. Skończymy szkołę, pojedziemy jak najdalej stąd i zbijemy fortunę i będą nas słuchać, czy tego będą chcieli czy nie. Będziemy w każdym radiu.
— Gówno prawda.
W tym momencie Chester jeszcze wierzył, że jego plany są realne, nawet jeśli Calvin poddał je w wątpliwość.
— Umrę. Umrę jeszcze przed egzaminami. Niech to diabli. Co za ironia losu, nie zdam nawet szkoły. A co dopiero nagrać jakąś piosenkę i wyjechać gdziekolwiek. West Wendover chyba chce mnie zatrzymać w sobie na zawsze. Wyląduję tu pod ziemią i...
— Możesz się zamknąć? — zapytał grzecznie Eugene, wcinając się w ich rozmowę. Chester go nie lubił, ale był najlepszym przyjacielem Calvina, jeszcze z przedszkola, więc jakoś musiał go znosić. Nie, żeby był zazdrosny czy coś. — Jeśli ty umrzesz, to my też. O ile Chessie nie zabije nas wcześniej, dusząc nas tymi zatrważającymi ilościami chilli, jakie dodaje do wszystkiego.
Chessie to okrutne przezwisko, jakie przypałętało się do chłopaka już w pierwszej klasie podstawówki. Jakiś dzieciak usłyszał, jak mama się tak do niego zwraca i od razu rozeszło się po całej szkole. Potem każde następne przezwisko zostało nadawane mu od koloru włosów, jaki na ten czas miał. Aktualnie trzymała się go od roku Zielona Lukrecja, ze względu na czarno-zielonkawą mieszankę jego czupryny. Willie zdecydowanie tego nadużywała.
— Jeśli tylko spróbujesz umrzeć przed naszą pierwszą nagraną płytą, znajdziemy sposób, by cię wskrzesić i osobiście zabijemy cię ponownie — oświadczył poważnie Chester i dla podkreślenia wagi swoich słów uderzył pełną niepotrzebnej biżuterii pięścią w otwartą dłoń.
— Zważywszy na fakt, ile prochów bierzemy tygodniowo, nasze serca nie wyrobią do chociażby drugiego semestru — mruknęła Willie z grobową miną, a potem nagle wybuchnęła śmiechem. Chłopcy już wiedzieli, że w tym momencie była naszprycowana. — I to nie tylko twoje, Callie.
Callie, Chessie, Willie, Eugie, Jessie... Tak to szło. Grupa nierozważnych nastolatków z problemami, żyjąca w przekonaniu, że czeka ich jeszcze jakaś przyszłość.
W rzeczywistości nie czekało ich nic. Tylko pogrążanie się coraz niżej, kłótnie, rozstania, kolejne dawki kofeiny i tytoniu, by chociażby przeżyć dzień.
A pisanie piosenek? Chyba nie myślicie, że pijany nastolatek da radę nastroić gitarę. Ich marzenia leżały pogrzebane głęboko jeszcze zanim pojawiła się mała iskierka nadziei na ich spełnienie.
Chester Jingle zdał sobie z tego sprawę, kiedy biegł przed siebie, popychając siedzącego na wózku inwalidzkim Calvina Greta. Calvin krzyczał, Chester chyba też. Życie było wtedy prostsze.
HEY JUDE
Calvin Gret był pogodzony ze śmiercią. Jego pierwsze świadome wspomnienia pochodziły z szpitala, gdzie spędzał całe dnie, podłączony do respiratora.
Poza tym śmierć otaczała go od dzieciństwa. Każde z czternastu zwierząt nazwanych Jude umierało wyjątkowo szybko. Nie była to bynajmniej wina niedopilnowania przez właściciela, bo Calvin zajmował się nimi dobrze (może oprócz bojownika Jude, którego sam udusił).
Dajmy na przykład tego golden retrievera. Przyjaciele obiecali kupić mu na urodziny psa i słowa dotrzymali. Szkoda tylko, że Jude XIV wpadł pod koła Forda Mustanga z 1967 roku. Może i zwierzę zginęło tragicznie, ale i z klasą.
Gdyby nie ten diabelny wózek inwalidzki, Calvin sam jeździłby takim samochodem. On nawet nie był inwalidą, do jasnej cholery!
Nowotwór płuc wywoływał u niego większe niż powinien zmęczenie. Jeśli znalazłby w sobie jakiekolwiek pokłady energii, przecież dałby radę wstać i przejść te kilka kroków. Już próbował. Potem dostał ataku kaszlu, upadł na podłogę i leżał tak przez wiele godzin, nim nie znaleźli go przerażeni rodzice. Wrzeszczeli potem na niego przez następne godziny, że nie dlatego wydawali ponadprogramowo pieniądze na teoretycznie niepotrzebny dla niego wózek. Nie miał w sobie siły, by chociaż udawać, że jest w porządku. Wolał rzucać czarnymi żartami i przypominać wszystkim naokoło, że umiera.
Jakimś cudem dożył do jesieni. I to na tyle późnej jesieni, że jakoś wylądował z torbą cukierków na kolanach trzydziestego pierwszego października. Chester pchał wózek. Nikomu innemu nie dawał tego robić.
Nikt z nich się nie przebrał. Albo może się przebrali? Nie pamiętali. Kiedy obudzili się rano za opuszczonym sklepem, otoczeni przez puste butelki, papierosy, jakieś prochy i morze własnych wymiocin, ich ubrania były brudne, włosy rozczochrane, makijaż Willie rozmazał się po całej twarzy. Szminka nabrała zielonkawego koloru. Chester miał na sobie tylko bokserki, Calvin nosił jego koszulkę. Jasper bawił się ramiączkami biustonosza dziewczyny. Ona sama próbowała wypłukać twarz w resztkach wódki. Eugene siedział na wózku Calvina.
Pamiętali kręcenie się po West Wendover przez całą zabawę halloweenową, było to grubo po północy. Wydawało im się, że pamiętali również obserwowanie wschodu słońca. Willie i Jasper całowali się, Eugene, jako najmniej pijany z gromady, próbował zdobyć więcej alkoholu, a Calvin, pierwszy raz w życiu nawalony jak Messerschmitt, stwierdził, że już nie chce jeździć na wózku i teraz będzie szedł na własnych dwóch nogach. Skończyło się wspieraniem całego ciężaru ciała na Chesterze, ale cel osiągnął - szedł, slalomem, bo slalomem, ale szedł. Wózek przejął ten brązowowłosy idiota w durnym kolorowym swetrze Eugene. Albo sweter był zrobiony z kolorowej włóczki, albo zabarwiły go wymiociny. To było dopiero pytanie.
West Wendover, jako wyjątkowo mała mieścinka, nie potrafiło zapewnić im anonimowości. Kilka tysięcy mieszkańców i każdy już wiedział o czwórce wiecznie pijanych nastolatków z marzeniem o założeniu zespołu. Narkomanka i jej chłopak, inwalida, ten jeden grzeczny kujon, ściągnięty przez nich na złą drogę, i punk z farbowanymi pasemkami. Ich rodzice niewątpliwie prędzej czy później też musieli się dowiedzieć, co ich dzieci robią po lekcjach, o ile jakimś cudem z nich nie uciekli.
Chcieli być wolni, podczas gdy sami coraz bardziej zamykali się w klatce swoich ograniczeń.
Po tej feralnej, halloweenowej nocy Calvin dostał szlaban na wychodzenie z domu. Tylko sam pogarszał swój stan, a rodzice nie chcieli przepłacać za coś, czemu mogli zapobiec. Wtedy po raz pierwszy chłopak pomyślał o tym, że mógłby się zabić. Byłoby lżej i jemu, i jego rodzinie. Nie zrobił tego. Zamiast popełnienia samobójstwa przeszedł na strajk głodowy. W krótkim czasie wymizerniał, jakby już wcześniej nie był chudy i drobny jak na swój wiek. Brązowe włosy stały się matowe i ściemniały, cynamonowe tęczówki straciły blask. Skóra nabrała ziemistego odcienia, piegi od słońca jakby zniknęły. Każda koszulka z logiem jakiegoś zespołu kradziona od Chestera teraz wisiała na nim jak worek. Do każdych spodni musiał zakładać pasek, by nie zsuwały mu się z wąskich bioder.
Nie pozwalał nikomu się nim martwić, więc udawali, że nic się nie dzieje.
Willie i Jasper planowali zamieszkanie razem za pieniądze ukradzione rodzicom. Namawiali resztę do wspólnej ucieczki z miasta. Pięć, może sześć godzin samochodem dzieliło ich od spełnienia marzeń o cudownym Las Vegas. Eugene ukradł samochód. Chester nie chciał zostawić Calvina, który wciąż był pod całodobową opieką matki. Tak więc Chester ukradł Calvina. Wszedł przez jego okno o północy, obudził go, dwoma seriami delikatnych szturchnięć w ramię i powiedział: "Teraz albo nigdy". Nie musiał rozwijać swojej myśli.
Zostawili wózek inwalidzki w małym mieszkaniu Gretów w West Wendover.
Jechali starym samochodem, trochę poobijanym, z otwartymi wszystkimi oknami. Nad zagłówkami wystawał blond irokez Jaspera i ciemne afro Willie. Chester, jako że na tylnym siedzeniu siedział na środku, stykał się od kolana aż po ramię z Eugene'em i Calvinem. Żałował, że w tak upalny dzień założył czarne jeansy.
— Skoro już tu razem jesteśmy, i pewnie jeszcze długo pobędziemy, może zaczniemy zastanawiać się nad jakimś planem? Albo może tekstami piosenek? Bo póki co chyba nie mamy żadnych, a zespół bez piosenek istnieć nie może — odezwał się zza kierownicy Jasper.
— Napiszmy o trzech seksistowskich rasistach i pięknej dziewczynie uciekającej z dziury w Nevadzie — zaproponowała Willie. Calvin, jako że siedział tuż za nią, kopnął ją w siedzenie. Dziewczyna obróciła głowę, by przesunąć po nich wzrokiem rozmarzonych, czarnych jak jej skóra tęczówek.
— Nie schlebiaj sobie, Wilhelmino, jedyną piękną osobą jestem tutaj ja — zaśmiał się Eugene, najmniej urodziwa, zdaniem każdego z darem widzenia, osoba w towarzystwie. Mimo wszystko reszta również zaśmiała się.
—A może nazwa zespołu? Też by się przydała — powiedział cicho Calvin. Przy otwartym oknie włosy łopotały wokół jego głowy niczym czekoladowa aureola. — Każdy zespół ma jakąś nazwę.
— Nazwijmy się alkoholikami z Nevady. Bo właśnie tym jesteśmy — mruknął Jasper. Poruszył się niespokojnie na siedzeniu. Prowadzenie samochodu nie przeszkadzało mu w wypalaniu czwartego papierosa z kolei.
— Alkoholicy z Nevady — powtórzył Chester i przeczesał włosy, by rozplątać kilka kołtunów. Czarny lakier odpryskiwał na jego paznokciach, zielona farba zmywała się z włosów, a on strasznie się pocił. Nie miał nawet co na to poradzić, jako że wszystko zostało w rodzinnym domu. — Będziemy śpiewać, o tym jak bardzo jesteśmy naćpani.
— Callie będzie śpiewał — poprawiła go delikatnie Willie i uśmiechnęła się żółtymi zębami. Myła je często, to tylko papierosy. — W końcu zawsze tak fajnie chrypi.
— To rak — oznajmił sam wspomniany. Wyglądał na zmieszanego. Stresował się. Było to widać po jego dziwnych tikach nerwowych w postaci przebierania palcami, drżenia rąk i niekontrolowanych ruchów głowy. — Rak nie jest fajny.
— Jak tylko będziemy już w Las Vegas, znajdziemy sobie jakieś miejsce do zamieszkania i do pracy, bo musimy zdobyć nowe pieniądze — ciągnęła niewzruszona.
— A potem jakiś bar czy klub, gdzie będzie można grać — dodał Jasper. Willie wróciła na swoje siedzenie i pocałowała go w policzek, tylko po to, by zdezorientować go i wyrwać mu z ręki papierosa. — Będziemy sławni.
— Będziemy — zapewnił ją Chester.
— Gówno prawda — warknął Calvin. Był rozdrażniony. Minęły dwie godziny, a on już żałował tej decyzji. To był zły pomysł. Naprawdę zgodził się tylko dlatego, że nie chciał zawieść przyjaciół? Na to wyglądało. — Umrę. Umrę i nic z tym nie zrobicie. Stracicie wokalistę i spadniecie na dno.
— Właśnie stamtąd się wydostajemy, Callie.
KILLER QUEEN
Zmieścili się w kawalerce we czwórkę. Mieszkanie było małe, ale im w zupełności wystarczało. Willie i Jasper spali razem, Eugene dostał własny materac, umiejscowiony na samym środku kuchni, a Chester i Calvin mieli dla siebie rozkładaną kanapę. Była tak duża, że zmieściłby się tu pewnie cały ich zespół, więc oni we dwójkę nie mieli żadnych problemów. Czasem tylko ocierali się we śnie nogami albo budzili się jeden z głową na torsie drugiego. Z tym też nie mieli problemów. Na jaw wyszły całkowicie przeciętne gastronomiczne umiejętności Eugene'a, więc to on zajmował się posiłkami. Nawet jeśli nie gotował świetnie, to reszta nie potrafiła tego robić w ogóle, więc nie mieli prawa wybrzydzać na dostawane codziennie naleśniki. Cała reszta zajmowała się na zmianę sprzątaniem mieszkania i próbami zdobycia pieniędzy. Taki system jak najbardziej im odpowiadał. Poza tym nie mieli żadnych choć trochę lepszych planów.
Nawet jeśli mieszkało im się dobrze, to stan Calvina cały czas się pogarszał. Nie potrafił wstać z kanapy bez czyjejś pomocy, a na próbach zespołu co chwilę dostawał ataku kaszlu, przez co nie mogli ćwiczyć. Jasper myślał, że sprowadzenie znalezionego na śmietniku krzesła biurowego jako wózka dla chłopaka pomoże, ale ten tylko bardziej zamknął się w sobie.
Wciąż jednak znajdował się w ich sytuacji ten jeden plus: zaczęli na poważnie tworzyć muzykę. Znaleźli zepsute instrumenty na wysypiskach i to na nich grali, pomimo dziwnego brzmienia. Uznawali to wszystko za urok ich zespołu. Chrypienie, zamiast normalnego śpiewu, gra na zniszczonych gitarach poklejonych taśmą i pomalowanych plakatówkami na poziomie przedszkola, uderzanie pałeczkami do jedzenia w kilka różnej wielkości pudeł, zamiast perkusji. Właśnie na to składali się Alkoholicy z Nevady. To już oficjalna nazwa.
Willie również omijała próby. Wolała szlajać się z obcymi mężczyznami po Las Vegas, paląc i pijąc w ich towarzystwie. Stracili gitarzystkę. Jej miejsce bez dłuższej dyskusji zajął Eugene, z minimalnym pojęciem o grze. Wczesniej robił za ich menedżera.
Wilhelmina Hearst i Jasper Carmichael już wkrótce rozstali się, a dziewczyna wyprowadziła się od nich. Nie było to rozstanie spokojne. Albo rzucali w siebie nawzajem wyzwiskami, albo talerzami. Żadne z nich nie było trzeźwe, co tylko dodawało im agresji. Reszta próbowała ich jakkolwiek uspokoić, ale nikomu to nie wyszło. Byli pewni, że to już koniec zespołu. W końcu jeśli dwójka tak zgranych osób, bratnich dusz, zakochanych w sobie od lat, nie była już w stanie wytrzymać swojego towarzystwa, to jak miała poradzić z tym sobie reszta?
Jasper znikał na całe dnie, Calvin nie potrafił wstać z łóżka, tylko Eugene i Chester jeszcze jakoś się trzymali. Ledwo, bo ledwo, ale trzymali. I nie zamierzali puścić choćby niewiadomo co.
Czwórka osiemnastolatków nie wiązała już końca z końcem. Pieniędzy nie mieli na nic. Musieli głodować, by opłacać czynsz za mieszkanie, a w końcu i to nie pomogło. Wylądowali na zimnym bruku ulic wielkiego miasta, przemarznięci i samotni w swoim towarzystwie. Z posklejanymi taśmą gitarami, kilkoma ubraniami i ledwo oddychającym chłopakiem, ciążącym na nich. Nikt nie chciał tego przyznać, ale ciągłe trzymanie się z nim było jak próby płynięcia łodzią z opuszczoną kotwicą. Ich kotwicą był Calvin Gret.
Byli pewni, że to już koniec. Nie mieli nawet drobnych na alkohol, by jakoś odciągnąć swoje myśli od tej beznadziejnej sytuacji, a to oznaczało już coś naprawdę złego. Chrzanić jakiś zespół, oni nie mieli nawet gdzie mieszkać! Kręcili się tu i tam, gdzie tylko można było się jakoś ogrzać. Późna jesień, prawie zima, ich szanse na przeżycie były tak samo marne.
- Powinniśmy nazywać się Klęska z Nevady - wycharczał Calvin, kiedy szli w nocy ulicami pod świetłem latarni. Pamiętali, jak jeszcze nie tak dawno potrafili tańczyć wokół nich, śpiewać głośno, śmiać się. Jeszcze nie tak dawno spędzali wspólnie halloween pod gołym niebem, napawając się wolnością daną im przez los. Dlaczego nie postanowili jej wtedy wykorzystać i sami siebie skazali na coś takiego?
Od jakiegoś czasu młody Gret kaszlał krwią. To nie był dobry znak. Już nie powtarzał, że umrze. To też nie był dobry znak.
- Zawsze marzyłem o ślubie w Vegas. Chciałbym tego dożyć - dodał, trochę pewniejszym głosem. Znowu wspierał się na przyjaciołach, tym razem już nie ze względu na upojenie alkoholem. Zaśmiał się. Po jego brocie ściekła strużka brunatnoczerwonej cieczy. Nikt jej mu nie starł.
- Dożyjesz. A jeśli do tego czasu nikogo nie znajdziesz, to ja za ciebie wyjdę, Callie - zapewnił prędko Chester i poprawił bezwładne ciało szatyna, oplatające jego ciało. Nigdy wcześniej nie zwrócił się do niego Callie. Z reguły te zdrobnienia były zarezerwowane przez Wilhelminę. - Weźmiemy razem ślub w Vegas, tak jak marzyłeś.
- A co z twoim marzeniem o zespole?
- To już nieważne. I tak nie wyszło.
Starał się uśmiechnąć, ale wyglądało to zbyt niemrawo, by dodać komukolwiek otuchy. Już zapomniał, jak to jest się uśmiechać, a co dopiero śmiać. Byli klęską, tak jak powiedział Calvin. Od początku miał rację.
Jasper i Eugene byli cicho. Szli jednym tempem za tamtą dwójką, przysłuchując się ich rozmowie. Pierwszy raz ktoś na głos przyznał, że ich marzenia nie wypaliły. To tylko bardziej ich przybiło. Po co marnować dalej czas na coś, co i tak nie ma racji bytu?
Okazało się, że nieważne, w jak złej sytuacji by się znajdowali, wciąż byli gotowi jednak marnować na to czas. Potrzeba wyrażania się poprzez muzykę była jedną z tych, z którymi nie potrafili walczyć. Pomimo okropnego bólu palców od przyciskania ich do metalowych strun gitar, pomimo zdzierającego się szybko gardła od śpiewania głośno własnych piosenek, oni wciąż to robili.
Wciąż to kochali.
I kochali siebie nawzajem. Cała czwórka, równie zdołowana, równie pijana. Byli razem, to się liczyło.
Razem tworzyli Klęskę z Nevady. Tego nikt nie był w stanie im odebrać.
SMELLS LIKE TEEN SPIRIT
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro