~10~
Craig
Obudziłem się jak codziennie o godzinie siódmej rano. Piątek. Ostatni dzień wykładów w tym tygodniu, a potem przez dwa dni mogę wylegiwać się do jedenastej w łóżku. Mmm cudownie.
Wyłączyłem budzik w telefonie i przetarłem oczy, dając sobie jeszcze te pięć minut na rozbudzenie się. Założyłem ręce pod głową, a moja głowa wypełniała się powoli głosem, śmiechem i tym cichym nieświadomym nuceniem Leo wczorajszego wieczora. Widziałem jego rozradowaną twarz, czułem jego ciepło, byliśmy tak blisko siebie, tańczyliśmy, śmialiśmy się, rozmawialiśmy. Żyliśmy momentem, zbliżyliśmy się do siebie. Czuję się przy nim... Dobrze. Tak komfortowo dobrze, tak szczęśliwie, tak pozytywnie. Mógłbym przy nim być bez końca, bo czuję się przy nim lepiej niż przy kimkolwiek innym.
Wyciągnąłem dłoń przed siebie, chciałbym poczuć jego dłoń splecioną ze swoją jeszcze raz. Chciałbym poczuć jego ramiona wokół siebie, chciałbym wtulić w nos w jego pachnące truskawkami, mięciutkie blond włosy, chciałbym usłyszeć jego nucenie, kołysać się do muzyki, którą sam wymyślał na podstawie bicia mojego serca.
Budzik znowu zadzwonił, wskazując na to, że już pora wstać. Wyłączyłem alarm i wstałem z łóżka, przebrałem się, załatwiłem szybko poranną toaletę, zjadłem śniadanie i tym razem nawet wypiłem w domu herbatę. W trakcie tego przygotowania, które dziwnie krótko mi zajęło, poczułem otulające mnie w talii ramiona. Osoba, która przytulała mnie od tyłu była niższa ode mnie, była silna pomimo ospałego stanu przez godzinę wstania na nogi, a co najważniejsze była wielką przylepą.
- Co do chuja pana robisz o tej godzinie? - markotnął Clyde, ocierając policzkiem o moją koszulę i prześlizgiwał się pod moje ramię. Przytuliłem go jedną ręką z cichym westchnięciem i wziąłem ostatni łyk herbaty z kubka.
- Na ósmą mam do szkoły - odpowiedziałem cicho i odłożyłem kubek do zlewu. Brunet cicho markotnął w odpowiedzi, poprawiając na pewno nie należącą do niego koszulkę - Obudziłem cię?
- Trochę - przyznał niezadowolony, ocierając oko dłonią - Gdzie byłeś w nocy? Wróciłeś strasznie późno. O trzeciej czy coś, nie?
- To długa historia - przyznałem, łapiąc za leżącą na blacie torbę z zeszytem - Muszę iść, bo się spóźnię. Wracaj do łóżka - przekonałem bruneta, który ospale się do mnie uśmiechnął i pokiwał głową.
- Wieczorem nam opowiesz? - spytał, puszczając mnie i już kierował się na górę schodów, szurając nogami przez zaspanie.
- Opowiem. Dobranoc Clyde - przerzuciłem torbę przez ramię i wyszedłem z domu, nie przejmując się brakiem odpowiedzi od przyjaciela. Poklepałem się po kieszeniach sprawdzając czy wszystko mam. Telefon, klucze, portfel, torba, wszystko jest. Godzina? 7:40.
Wsiadłem do samochodu i tak jak rutynowo codziennie, pojechałem pod uczelnię, wysiadłem z samochodu, zabrałem torbę i udałem się w stronę szkoły, robiąc jak największe i najszybsze kroki. Miałem WIELKĄ i szczerą nadzieję, że tym razem Stan mnie nie będzie zaczepiał. Nadzieja, pozostaje jednak matką głupich.
- Craig! - krzyknął do mnie Marsh z daleka, a ja ciężko westchnąłem i obróciłem się na pięcie przodem do czarnowłosego. Nie ucieknę od tego. Niestety. Chłopak szeroko się uśmiechał pomimo mojego niezmiernego niezadowolenia jego istnieniem. Chociaż jakby się zastanowić... Nawet jego obecność nie zepsuje mi szczęścia ze spotkania z Buttersem wczoraj i niedługiego spotkania dzisiaj.
- Marsh - odpowiedziałem bezemocjonalnie i ruszyłem z nim w stronę auli wykładowczej. Chłopak zdziwiony patrzył się na mnie, jakby czegoś wyczekując.
- Jesteś dzisiaj w dobrym humorze - powiedział zszokowany i podsunął się do mnie - Śnił Ci się ktoś? Albo może myślałeś o mnie? - uśmiechnął się w moją stronę zadziornie. Aż mnie korciło uderzyć go w policzek z całej siły jaką posiadam.
- Ta, śniło mi się że spadłeś z szóstego piętra i w końcu przestałeś mnie wkurwiać. Przemiły sen, szkoda że nie działo się to naprawdę - odpowiedziałem nadzwyczaj łagodnym tonem i zająłem miejsce na auli. Marsh, oczywiście zasiadł dumnie obok.
- Naprawdę masz dobry humor - skomentował Stan, naruszając moją prywatną przestrzeń - Co się musiało stać w Craiglandzie, aby król Tucker miał dobry humor?
- Stało się magiczne zaklęcie - spojrzałem na chłopaka ubranego, jak zawsze, w propagujący bezdomność sposób - Nie zgadniesz jakie - uniosłem przed nim dwie dłonie, palcami jednej dłoni zakryłem drugą, aby nie skusić sztuczki - Nazywa się... - za palcami uformował mi się środkowy palec, który szybko odkryłem, patrząc na niewzruszoną minę Stana - Spierdalaj Marsh - dokończyłem swoje arcyciekawe zaklęcie i usiadłem wygodniej na krzesełku.
- Wrócił Craig Tucker, którego znam - skomentował chłopak, uśmiechając się dumnie i trącając mnie łokciem w żebra. Poważnie, miałem ochotę mu przypierdolić.
W każdym razie. Dni mijały w taki sposób, chodziłem do szkoły, byłem wkurwiany przez Stana... Spotykałem się często z Buttersem, rozmawialiśmy godzinami, często do siebie dzwoniliśmy zarywając noce na rozmowach, po lekcjach przychodziłem do niego, a on po pracy przychodził do mnie i towarzyszył w robieniu tatuaży i wzorów. Taniec stał się taką naszą małą codzienną rutyną, bo tuż po zamknięciu sklepu przytulaliśmy się i tańczyliśmy, czasami on odprowadzał mnie pod dom, czasami ja jego.
Dni przeradzały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Od mojego poznania się z Buttersem minął prawie rok, mój pokój zapełnił się kwiatami, a ja codziennie przynajmniej raz rozmawiałem z Buttersem. W życiu nie widziałem tak dumnej miny Tolkiena, kiedy tylko sięgałem po telefon. Chore.
- Więc... Jak tam z twoim chłopakiem? - zaczął droczyć się Clyde, siedząc przy stole obok Tolkiena i na przeciwko mnie. Spojrzałem nad nich spod telefonu, na którym właśnie pisałem wiadomość, że pracę zaczynam za godzinę i przypadkiem znajdę miejsce obok siebie dla Buttersa.
- To nie jest mój chłopak - odpowiedziałem, wysyłając wiadomość i wyłączając telefon. Mój wzrok utknął na chwilę w niebieskich oczach Clyda, a potem w brązowych Tolkiena. Oba spojrzenia mówiły mi, że nie wierzą w nawet jedno moje słowo - Jeszcze - dodałem dla świętego spokoju.
- Aha! Więc jednak! - wstał dumnie z krzesełka Clyde i złapał mnie za dłoń - Więc kochasz go?
- Tego nie powiedziałem.
- Nie kochasz?
- Tego też nie powiedziałem - skwitowałem, patrząc na zapalający się ekran telefonu, na który przyszła wiadomość od kwietnego chłopca. W powiadomieniu widziałem, że użył co najmniej dwóch serduszek, CZERWONYCH serduszek. Uśmiechnąłem się sam do siebie, czując jak serce zaczyna mocniej bić w mojej klatce piersiowej.
- Przerabialiśmy już to, Clyde - skomentował Tolkien, kładąc dłoń na barku swojego skrywanego chłopaka - Jak będzie chciał, to powie.
- Dzięki - mruknąłem, dokańczając zimną już herbatę.
- Z drugiej jednak strony... - zaczął mówić Tolkien, a ja warknąłem niezadowolony zdając sobie sprawę co oznaczają te słowa - Patrząc na to jak blisko ze sobą jesteście, ile gadacie i że zdecydowanie coś do niego czujesz...
- Nie jest moim chłopakiem - wysyczałem przez zęby, mając powoli dość ich domyślań i wstałem od stołu - A teraz wybaczcie, ale idę do pracy - przejechałem po nich chłodnym wzrokiem i westchnąłem ciężko - Chyba, że w to też tak trudno uwierzyć - mruknąłem sam do siebie i czym prędzej opuściłem dom. Sprawdziłem po kieszeniach czy mam telefon, portfel i klucze, na szczęście wszystko było. Klient jest umówiony na 14, mam czas na dojazd i nawet trochę rozmowy z Buttersem przed przyjściem samego klienta.
Wsiadłem do samochodu, zapiąłem pasy i spojrzałem na telefon. Wiadomość od Buttersa brzmiała "Nie mogę się doczekać❤❤".
Uśmiechnąłem się delikatnie do telefonu i odłożyłem go w wycięciu nad radiem. Wziąłem głębszy wdech i zastanowiłem się głębiej nad dzisiejszym planem. Chciałem zabrać Leo na dach jednego z domów, aby mógł ze mną zobaczyć deszcz spadających gwiazd, chciałem się z nim przytulać, być na zewnątrz pomimo delikatnych chłodów kwietnia, chciałem mieć go blisko siebie, spojrzeć w jego rozmarzone oczy, zbliżyć się do jego różanych ust, poczuć jak mocno i szybko bije mi przez to serce. Chciałem spędzić z nim romantyczny wieczór, a może nawet wyznać coś. Jeśli zdobędę się na odwagę.
Wiedziałem, że jestem zakochany po uszy. Zdawałem sobie z tego doskonale sprawę. Mam ochotę krzyczeć "Kocham Leopolda Stotcha!" Aż do zdarcia gardła, chciałem złapać go za delikatne dłonie, spleść jeszcze raz je ze sobą, zatopić się w jego błękitnych oczach, dotknąć jego policzka, zatańczyć z nim pod gwiezdnym niebem, nawet jeżeli robiliśmy to tysiące razy, nawet jeżeli była to już norma.
Najbardziej jednak chciałbym poczuć smak jego ust. Chciałbym mieć go blisko siebie, czuć jego ciepło, trzymać go za dłoń, wpleść palce w jego złote włosy, czuć jak rozpływa się w delikatności pocałunku, jak rozpływa się w moich ramionach, jak po wszystkim ociera kostkami dłoni o siebie, starając się uciec wzrokiem z zawstydzenia, pomimo tego, że na twarzy wchodzi mu szeroki uśmiech.
Leo jest... Jest po prostu cudowny sam w sobie. Kocham go. Kocham go całym sobą. Jestem najszczęśliwszym facetem na świecie mając go przy sobie, mogąc go kochać, mogąc rozmawiać, trzymać go za rękę, przytulać.
Uderzyłem głową o kierownicę. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o uśmiechu blondyna, o jego delikatnych piegach, o jego wiankach, o jego oczach, o jego wymyślnych tłumaczeniach na cokolwiek co powiem po hiszpańsku. Mój śliczny kwiaciarz, mój Lindo florista.
Uśmiechałem się jak debil sam do siebie, zaraz zobaczę się z Leo, zaraz znowu usłyszę jego głos.
To cudowne. To trudne do uwierzenia, jak niewiele potrzeba mi teraz do szczęścia.
Odpaliłem samochód i ruszyłem w trasę do studia tatuażu. Dzisiejszy dzień będzie niesamowity, czuję to. Wiem to.
W trakcie jazdy zauważyłem jak pewien znajomy kwiaciarz zamyka drzwi swojej kwiaciarni, sprawdza dla pewności trzy razy czy je zamknął i obraca się na pięcie, kierując do tatuatorni. Chłopak miał jedną słuchawkę w uchu, słuchał muzyki i podskakiwał przy tym. W dłoni trzymał mały bukiecik kwiatów, a na twarzy utrzymywał się u niego wielki uśmiech.
Błagam, jak można go nie kochać? Cieszą go nawet najmniejsze rzeczy, sam fakt że słucha muzyki, że może tańczyć na chodniku, że może śpiewać tekst piosenki, którą tylko on słyszał. Mógłbym się mu przyglądać bez końca, te małe rzeczy jakie go po prostu cieszą, jakie sprawiają że chichocze jak mały aniołek, które sprawiają że śmieje się na cały głos i chrumka, które sprawiają że klaszcze ze szczęścia, że podskakuje, że tańczy, że łapie mocniej za moją dłoń. Mógłbym przyglądać się takim małym rzeczom, mógłbym zapamiętywać je wszystkie, tylko po to, aby zapomnieć języka w gębie jak dojdzie co do czego.
Zaparkowałem nieopodal piekarni samochód, zabrałem telefon, wysiadłem z samochodu i zamknąłem go. Po co? Po to, aby dogonić Buttersa.
Zacząłem biec ile sił w nogach, chociaż nasze sklepy dzieliło może 300 metrów, chociaż chłopak szedł w swoim tempie tańcząc i śpiewając, to ja biegłem na złamanie karku, aby go dogonić. Mogłem podjechać pod studio, aby przywitać go już przy wejściu, mogłem zaparkować przy terenie marketu, ale nie! Zaparkowałem koło piekarni, a teraz biegnę, biegnę, moje płuca pieką, widzę go! Widzę!
Przytuliłem mocno w talii tańczącego blondyna, podniosłem go nad ziemię, zatrzymując swój bieg życia i śmierci. Mały kwiaciarz pisnął w przerażeniu, nie spodziewając się nagłej straty czucia gruntu pod nogami, spojrzał od razu na mnie, a ja obróciłem się z nim wokoło i postawiłem go na ziemi. Ciężko dyszałem, czułem jak moją twarz piecze, jak nie potrafię złapać oddechu, jak serce mi nawala. Przez szybki bieg oczywiście.
Oparłem dłonie o swoje kolana, starając się nabrać powietrza z trudnością przez obolałe gardło.
- H-hola, 𝘔𝘢𝘳𝘨𝘢𝘳𝘪𝘵𝘢 - przywitałem się z kwiaciarzem, nazywając go pieszczotliwie "stokrotką". Chłopak wyjął słuchawkę i nachylił się nade mną cicho chichocząc. Nie dziwię się, też bym się śmiał, jakby jakiś debil zamiast rozplanować jak podjechać samochodem, zaczął biec na złamanie karku pół kilometra. Zaparkowanie koło piekarni, aby biec 500 metrów zamiast 300 czy 200? Nie no, genialnie Tucker.
- Co tak wcześnie, príncipe luna? - spytał blondyn, kładąc chłodne dłonie na moich rozgrzanych policzkach. Spojrzałem na niego, rozpuszczając się pod samym brzmieniem nazwy jakiej prawdopodobnie nie do końca znał znaczenia, a tak często starał się jej używać, bo wyłapał ją w moim ulubionym filmie. Słowa "𝘱𝘳í𝘯𝘤𝘪𝘱𝘦 𝘭𝘶𝘯𝘢" oznaczają "księcia księżyca". Jedno ze słodszych określeń, jakie można było wybrać przysięgam - Nie przyjechałeś samochodem? - spytał, a ja powoli się prostowałem, wtulając w jego ochładzające moje policzki dłonie.
- Przyjechałem - uspokoiłem oddech, a dłonie Buttersa powoli zostały zabrane z mojej twarzy. Błękitne oczy Leo wypełniały się zainteresowaniem, radością, pytaniami - Ale cię zobaczyłem i chciałem pójść z tobą - palnąłem bez zastanowienia, za późno gryząc się w język. Chłopak cicho zachichotał i złożył na moim nosie delikatny pocałunek. Jego dłoń została spleciona z moją, prowadził nas do studia, delikatnie machając naszymi dłońmi przy każdym kroku. Moje serce podskakiwało raz do gardła, raz przesiadywało w żołądku wybudzając motylki, raz mieszało mi myśli w głowie, a raz odcinało czucie w nogach. Minął prawie rok, PRAWIE ROK, dzień w dzień się z nim widzę, a dalej samo złapanie za dłoń sprawia, że prawie mdleje w emocjach.
- To słodkie, ale wiesz że i tak spędzimy razem kilka godzin, prawda? - zaśmiał się radośnie Butters, zbliżając się do mnie bardziej. Ocieraliśmy się o siebie ramionami, nasze dłonie splecione ze sobą. W jego wolnej dłoni widniał mały bukiecik z czerwonych, białych i żółtych, a nawet zielonych i fioletowych kwiatów. Trzymał go pewnym uściskiem, pewnie zapominając o jego istnieniu.
- Ale teraz spędzimy je sam na sam, a tam z klientem, nie? - spytałem, głaszcząc delikatnie kciukiem jego dłoń. Na buzi chłopaka znalazł się głupi, ale bardzo dumny z siebie uśmiech.
- Niby tak - mruknął podekscytowany Butters, zaciskając swoją dłoń na mojej i przyglądał się jak otwieram kluczykiem drzwi do studia. Puścił nasz uścisk i odsunął się na krok - Wejdź pierwszy i stań za kasą, tak się składa że znam twojego klienta, ale sam muszę go tu przyprowadzić.
- To ten twój przyjaciel, Kenny? - spytałem trochę zdezorientowany i wszedłem do środka, zapalając światła. Butters został w drzwiach, prawie podskakując w ekscytacji. Szczerze nie miałbym ochoty użerać się z przyjacielem Buttersa, nawet jeśli gościa nie znam to wystarczy mi samo opowiadanie. Nie muszę go znać.
- Lepiej. Obiecuję, że zaraz się przekonasz! - zamknął drzwi, odsunął się od drzwi o krok i jeszcze raz je otworzył, tym razem przechodząc przez próg. Puścił mi szeroki uśmiech - Dzień dobry, byłem umówiony na czternastą na tatuaż - przywitał się poważnym tonem chłopak, podchodząc do kasy i opierając się o nią - Rezerwacja na nazwisko Stotch - przygryzł wargę, z całych sił starając się nie wybuchnąć ze szczęścia. Patrzyłem na niego zdziwiony, zdezorientowany. Chciał zrobić sobie tatuaż? Tutaj? Poważnie? O mój Boże, czy mogę zejść już na zawał?
- Oczywiście - uśmiechnąłem się po chwili delikatnie, starając się zmyć zszokowany wyraz i pociągnąć teatrzyk dalej. Oparłem się o ladę dłońmi - W jakim miejscu będzie tatuaż dla Pana?
- Hmm.. - zastanowił się chwilę blondyn, a jego wzrok z uwagą przejeżdżał po moich rękawach tatuaży, przejechał przez klatkę piersiową i skupił się na moich oczach. Czułem, że w środku się roztapiam pod jego wzrokiem - Planowałem lewy obojczyk, tatuaż taki mniej więcej ośmiocentymetrowy, a wszerz tak z pięciocentymetrowy. Nie mam może idealnie narysowanego wzoru, ale mam zamysł - starał się brzmieć pewnie siebie, ale jego nerwowy odruch ocierania kłykciami o siebie zdradzał go po całej linii. Na chwilę stanęło mi serce. Butters. Leo. Leo chciał zrobić sobie tatuaż. Autentyczny tatuaż do którego będzie musiał zdjąć koszulkę. Tatuaż. Tat. Leo. Co?
- Mogę zobaczyć wzór, 𝘔𝘪 𝘴𝘰𝘭? - palnąłem bez zastanowienia kolejną pieszczotliwą nazwą. Miałem udawać, że go nie znam, a tymczasem nazywam go swoim słońcem, świetnie ci idzie Craig. Świetny teatr...
- Tylko jeśli mogę z Panem usiąść w trakcie robienia właściwego wzoru - rzucił swoją część układu, wyciągając z kieszeni kartkę i podając mi ją poprzez przesunięcie po ladzie. Otworzyłem zgiętą kartkę i ujrzałem... Przepiękny wzór, ale niedopracowany bo rysowany przez kogoś kto się dopiero uczy. Na kartce była narysowana para, wysoki chłopak z czapką z pomponem i wydaje mi się, że drugi chłopak, niższy od pierwszego, w sukience i króciutkich włosach, oboje tańczyli i było widać jedynie ich cień. Na tle był ogromny księżyc, wokół którego rosły małe, żółte kwiatki z pięknymi płatkami. Nad i pod wzorem, różowym długopisem napisane było "Talking to the moon". Uśmiechnąłem się delikatnie, przejeżdżając kciukiem po cieniu tańczącej pary - Da się to zrobić?
- Zrobię co w mojej mocy - powiedziałem, czując jak przyjemnie mocniej moje serce bije. Butters radośnie zaklaskał w dłonie i razem ze mną usiadł przy biurku, przed tabletem. Jeśli to nie jest idealne rozpoczęcie dnia, to nie wiem co może nim być.
Chociaż.... Moje myśli na krótką chwilę odpłynęły w zamyślenie. Idealny początek dnia?
Widziałem oczami wyobraźni jak budzę się w łóżku, przy mnie wtulony Butters, przytula mnie śpiąc jeszcze spokojnie. Czuję zapach jego truskawkowych włosów, zatapiam nos w jego ciepłych, gęstych włosach, czuję jak zaciska ramiona wokół mnie, słyszę jak cicho coś mamrocze, coś jakby "Kocham cię príncipe luna".
Moje serce zrobiło autentycznie fikołka.
Wzrok Buttersa, tego prawdziwego, nie tego w mojej głowie, skupił się na bukieciku w jego dłoni, chwilę się zastanawiał nad nim, aż jego dłonie zacisnęły się pewniej na łodyżkach.
- Znalazł się w moim życiu taki pewny siebie tatuażysta, który przekonał mnie że to moje życie i mogę robić z nim co chcę - zaczął mówić niepewnie blondynek, podsuwając się bliżej, aby przyglądać się procesowi rysowania na tablecie. Moja lewa dłoń zaczęła za pomocą jednej z aplikacji, rysować wymarzony wzór tatuażu, zaś moja prawa dłoń leżała luzem na biurku, tuż przed blondynem - Jakiś czas temu, jak poznawałem go bliżej, w głowie pokazał mi się taki obraz. To ja i on, tańczymy na ulicy w świetle księżyca. Kwiaty wokół oznaczają "Spacer w świetle księżyca", to pięciorniki - wskazał palcem na leżącą na biurku kartkę i wyjaśnił dokładnie pomysł swojego tatuażu, a jego lewa dłoń położyła się tuż obok mojej wolnej prawej - Chcę go zaskoczyć na dzisiejszy wieczór, jest bardzo ważny - uniosłem brew, spoglądając na niego trochę zdziwiony. Jego policzki pieścił delikatny rumieniec, po jego twarzy błądził delikatny uśmiech, a jego mały palec u dłoni zaczepiał o mój i mogłem przysiąc, że dostawałem palpitacji serca.
- Naprawdę się dla niego starasz - skomentowałem, splatając nasze małe palce ze sobą. Moje serce biło szybko, mocno, a na twarz właził mi niepohamowany uśmiech, chciałem ucałować jego radosną buźkę choćby i teraz. Chciałem go przytulić, sprawić aby zaczął chichotać, aby mógł się we mnie wtulić - Dlaczego to ważny wieczór? - spytałem z czystej ciekawości. Noc spadających gwiazd? Przyznaję sam planuję nam wyjście, ale co planuje Butters?
- Oh, nie mogę Panu powiedzieć - zachichotał radośnie kwiaciarz i wcisnął w moją prawą dłoń bukiecik, pozostawiając nasze małe palce splecione ze sobą - Mój tatuażysta musi mieć niespodziankę, a jak teraz powiem to niespodzianka może się nie udać - serce podskoczyło mi do gardła. Czy ja dobrze usłyszałem? Jego tatuażysta? Jestem jego? Uważa mnie za swojego? Jestem dla niego na tyle ważny?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro