九
— J-Jimin? — Tae brzmiał wyjątkowo nieśmiało nawet na samego siebie, gdy przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
— Co? — zabrzmiało to nadzwyczaj opryskliwie ale pianista ani myślał się zrazić. Przykucnął przy siedzącym w rogu pomieszczenia chłopaku. Brązowe oczy Jimina wbite były w telefon, migoczące świetliki odbijały się w jego tęczówkach. Mimo to jego spojrzenie wydawało się martwe.
Drżącymi długimi palcami, młodszy uniósł ostrożnie pobródek tancerza do góry. Spodziewał się naprawdę wszystkiego. Złości, przekleństwa, uderzenia w dłoń. Ale napewno nie uroczego zażenowania pomieszanego ze strachem.
— O co chodzi, Taehyung?
— Przyniosłem ci to. — mruknął wyższy chłopak i wyciągnął zza pleców pudełko. W środku znajdował się ryż z jakimś sosem i w osobnym pudełeczku sałatka. Jimin spojrzał na niego niezrozumiale, niepewnie biorąc w swoje drobne rączki duże pudło. — Nic nie jesz Jimin. Niech ci się nie wydaje, że nie widzę jak marniejesz. Martwię się o ciebie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro