Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• seven •

au »

     Panienka Theodosia Burr czasami miewała wrażenie, iż los próbuje zakpić z niej na każdym kroku.

     Jak wtedy, gdy akurat w dzień swoich urodzin złapie okropny katar, albo gdy ulubiony obraz spadnie, a te znienawidzone pozostaną na ścianie nienaruszone, chociaż ten zniszczony był powieszony tak, by najpierw zbiły się inne.
     Choć, rzecz jasna, z tymi niewielkimi uchyleniami od szczęścia potrafiła się pogodzić, zwłaszcza mając na uwadze fakty gorsze, o wiele bardziej ironiczne.
     Bo cóż to za ironia, gdy ojciec mężczyzny, na którego akurat zwracała uwagę, znał się z jej ojcem już od czasów młodości i – tu uwaga, jeszcze większa dawka prześmiewczego humoru fatów – ojcowie ci się nienawidzili. No, może nie tyle nienawidzili, co konkurowali między sobą i dogryzali przy każdym spotkaniu. Byli rywalami, zarówno politycznymi, jak i takimi na arenie osobistej, a to naprawdę wiele rzeczy komplikowało.

     Oficjalne spotkania z młodym Hamiltonem zawsze musiały być w jakiś sposób usprawiedliwione, a wszelakie inne schadzki zachowane w tajemnicy. Oj, kłopot to był i to niemały. Jednak dziewczę było gotowe na te poświęcenia, ryzykowne działania i niewinne kłamstewka. Bo czego nie robi się w imię miłości? Pod jej sztandarem ludzie zdolni są nawet do najgorszych zbrodni, co w takim razie znaczy kilka maluteńkich przekrętów? Może rzeczywiście, niekiedy, panienka Burr odczuwała swego rodzaju wyrzuty sumienia, jednak mijały one szybko, a ona widząc przepiękny uśmiech na najdroższej jej twarzy, zaraz zapominała o jakimkolwiek poczuciu winy. Radowała się chwilą, starając się czerpać z każdego najmniejszego szczegółu.
     Teraz także potajemnie, czujnie pisała list do swego wybranka, uśmiechając do pięknego młodzieńca nieprzerwanie obecnego w jej myślach, gdy z nagła drzwi otwarły się z hukiem.

     — Pani! — pierwszy raz zdarzyło się, by jej pokojówka wpadła do pokoju bez uprzedniego zapukania i oczekiwania na pozwolenie by wejść. Theodosia najpierw zmarszczyła więc brwi, oburzona nieco postępowaniem służki, zaraz jednak dostrzegła na jej twarzy przestrach. Orientując się, że to jedna z kobiet zaufanych, które zdecydowała się wprowadzić w sekret znajomości z młodym piegusem, pojęła, iż musiał być jakiś powód, dlatego też zerwała się z miejsca i zbliżyła do pracownicy rezydencji.

     — Panienko...! Służka z domu Hamiltonów... powiedziała mi właśnie... że panicz Philip... — urwała na sekundę, by w jednej chwili zalać się ogromnymi łzami — że panicz Philip nie żyje!
     — Co? — Absurd. Tak, to brzmiało absurdalnie, nielogicznie, irracjonalnie!
     — Ponoć wyzwał na pojedynek panicza Eackera... Lekarz nie mógł nic zdziałać, zmarł na rękach matki...

     Tak, panienka Theodosia Burr czasami miewała wrażenie, iż los próbuje zakupić z niej na każdym kroku.

     Jak wtedy, gdy mimo wszelkich przeciwności kochany przez nią mężczyzna, z którym była najszczęśliwszą kobietą w Ameryce, umiera. I jej radość, o którą walczyła potajemnie, umiera razem z nim.

     Ukojenie, a właściwie jego namiastkę pozwalającą jej przetrwać, znalazła w patrzeniu na kwiaty. Całe dnie przesiadywała w ogrodzie pogrążona w żałobie, być może nieświadomie naśladując Elizę, którą raz od czasu tej tragedii zdecydowała się odwiedzić. Na więcej nie miała siły, zbyt bolało patrzenie na twarz złamanej matki i cierpiącego ojca, tak podobnych do zmarłego syna. Żal chwytał za serce, gdy się na nich patrzyło, a oczy łzawiły tysiące razy bardziej, gdy widziało się jeszcze i młodą Angelicę, jakby nie potrafiącą zrozumieć, że brata już nie ma wśród nich.

     Zaskakujące, jak nagle całe życie tylu ludzi może obrócić się w takim stopniu przez jedno zdarzenie. Wszystko inne znikało w cieniu nieszczęśliwego strzału mężczyzny, który skrytykował polityka. Kto mógł się spodziewać, że tak się to skończy?
     Theodosia nie potrafiła o nim myśleć. Paradoksalnie, nie potrafiła też nie poruszać tego tematu i wałkować go od nowa i od nowa, co chwilę przerywając z powodu nadmiaru emocji, płacząc, krzycząc w pokoju z frustracji i wściekając się na Philipa, że wyzwał Eackera, że chciał i zdecydował się na udział w tak brutalnym, niebezpiecznym pojedynku. Pistolety! Przecież to był tak delikatny, dobry człowiek... Wstyd przyznać, ale młoda panna nie sądziła, że w ogóle potrafił korzystać z takiej broni. Och, głupi, głupi! Czemu ją zostawił?

     Na grób chadzała rzadko, chyba bała się nieco, że emocje przygniotą ją i nie poradzi sobie z tym nawałem uczuć. Poza tym, w pewnym momencie doszło nowe zmartwienie w postaci podejrzanych objawów, jakie zaczęła u siebie zauważać. Nagłe kaszle, kilka razy również napady duszności, to nie wróżyło niczego dobrego. W normalnych okolicznościach poinformowałaby ojca i poprosiła o wezwanie lekarza, jednak w tamtym momencie nie chciała z nikim mówić, nie chciała by ją badano. Przesiadywała w domu, czekając aż zrobi jej się lepiej i przez okno patrząc na ogród i rosnące w nim kwiaty. Czasami późnymi porankami, gdy się budziła, na pościeli przy poduszce oraz podłodze obok łóżka znajdowała kilka wielobarwnych płatków i zdziwiona sprawdzała czy okna nie były uchylone przez jej niedopatrzenie. Zawsze okazywały się zamknięte, jednak pozostawała możliwość, iż to któraś z pokojówek zamknęła je nim panienka wstała, w końcu godziny jej pobudek nie wliczały się do pór rannych ptaszków. Dlatego też nie przywiązywała wagi do tego zjawiska, znacznie bardziej przejmując się faktem, że duszności nasilały się zamiast przechodzić.
     W końcu zdecydowała się na wezwanie doktora. Gdy ów ją przebadał, zbladł i poprosił ojca chorej o rozmowę w drugim pokoju. Ta jednak, przestraszona reakcją lekarza, powoli, ostrożnie i po cichu zbliżyła się do drzwi, za którymi prowadzona była rozmowa, by po chwili przycisnąć ucho do szpary.

     — ...szę nie kpić, przecież to niemożliwe! — krzyczał pan domu, wyraźnie poddenerwowany, jednak jego córka znając mężczyznę lepiej niż ktokolwiek inny, z łatwością rozpoznała w jego głosie przerażenie. Zadrżała, coraz bardziej obawiając się tego, co stwierdził u niej medyk.
     — Niestety, proszę wybaczyć, ale symptomy jednogłośnie sugerują jedną odpowiedź. Niemożliwe by było to coś innego. Bladość, gorączka, osłabienie ciała i przede wszystkim duszności... Bardzo mi przykro, panie Aaronie. To jeszcze nie późne stadium, ale...
     — Przecież nikt ze służby nie jest chory! Nawet żaden z naszych sąsiadów nie choruje ani nie chorował na suchoty, do licha! Wiedziałbym o tym! Zresztą, Theodosia nie wychodzi z domu od dawna, ostatnio nawet do ogrodu!
     — Proszę przyjąć moje kondolencje...

     Dziewczyna odskoczyła w tył, a jej umysł ogarniała coraz to większa panika. Suchoty. Suchoty. Suchoty?! Nie. Niemożliwe.
     Nie była chyba pewna tego co robi, gdy narzucała na siebie płaszcz i ignorując martwiące się pokojówki wybiegała z posiadłości. Nie wiedziała gdzie biegnie, tym bardziej dlaczego, a przede wszystkim po co.  Mijała ludzi. Kobiety, mężczyzn, dzieci, każde odwracało się zdumione, otwierając szeroko oczy na widok rozchełstanej młodej panny biegnącej szaleńczo przed siebie. 

     Zatrzymała się. Długie nogi poniosły ją daleko, daleko na przedmieścia. Z nagła dostrzegła małżeństwo w czarnych ubraniach, idące pod rękę. Na ich twarzach malował się spokój i cichy ból, a wzrok Theodosii zaszklił się w trybie natychmiastowym. Odwróciła się na pięcie i znów pognała naprzód, tym razem jednak mając w głowie niewyraźny cel. Znów odprowadzały ją niedowierzające spojrzenia przechodniów, ale było jej to kompletnie obojętne. Niech patrzą, i tak już niedługo tu nie pobędzie. Suchoty, co?

     Dotarła na miejsce i gwałtownie wyhamowała, tuż przed furtką. Nagle zawładnął nią strach. Tyle czasu bała się pojawić w tym miejscu, tyle czasu usprawiedliwiała się sama przed sobą, przed zmarłym. Dostrzegła jego kamienną, zimną płytę między panelami ogrodzenia, a coś w jej środku zaczęło krwawić. To uczucie jakby ją otrzeźwiło, przynajmniej na tyle, by zebrała się w sobie i z mocą przekroczyła próg cmentarza.
     Stanęła nad nagrobkiem i wbiła w niego wzrok, nie bardzo wiedząc jak się zachować, co powiedzieć. Pusto wpatrywała się w bukiecik leżący na środku, aż w końcu ze szlochem osunęła się na kolana. Zapłakała gorzko, zakrywając twarz rękami i trwała tak, szepcząc przeprosiny za zbyt późne przybycie. Wszystkie wspomnienia z leżącym pod ziemią człowiekiem uderzyły ją nagle, atakując bez uprzedzenia i z siłą powaliły na ziemię, aż zgięła się w pół w nagłym napadzie kaszlu. A gdy odjęła dłoń od ust, wydarł się z nich niewyraźny krzyk.

     Najpierw była przekonana, że widzi mięso, kawałek swojego płuca albo którykolwiek z jej pozostałych narządów wewnętrznych. Patrzyła na lepiącą się od krwi rzecz, gdy jak grom z jasnego nieba, dotarło do niej, że rozpoznaje jej kształt. Skierowała wzrok na kwiaty leżące na grobie, potem znów wbiła oczy w swoje palce. Tak, był identyczny. Po krótkiej chwili, drżąc, odważyła się drugą ręką dotknąć czerwonego płatka, starając się upewnić czy to rzeczywiście on. Struktura, pomijając lepkość, zdawała się mówić sama za siebie.
     O co chodziło, do cholery?

     I siedziała tak, w ubrudzonej ziemią sukni, rozpiętym płaszczyku, co i rusz wstrząsana torsjami, plująca krwią i płatkami.

nie mam pojęcia
czy na pewno w tych
czasach używano
określeniasuchoty›,
ale niczego nie żałuję《

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro