Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

• five •

au »

     Pudroworóżowe płatki nie pojawiły się od razu, prawdopodobnie dlatego, że wszyscy – włącznie z Ronem i samą Lawender – wierzyli w prawdziwość tego uczucia.

     Byli szczęśliwi, młodzi, zakochani. Kto mógł się spodziewać, iż ich idealna para tak szybko wejdzie w poczet przeszłości? Przecież niczego im nie brakowało, w dodatku wszyscy powtarzali, że pasują do siebie jak ulał.

     Prawie wszyscy.

     Panienka Brown czuła się wręcz odurzona siłą i intensywnością miłości jaką czuła i jaką była obdarowywana.
     Jej życie z nagła nabrało barw, a w miejsce pustki wstąpiła głośna muzyka i chęć do życia.

     Każdego dnia budziła się z myślą, że wszystko ma sens, a ona cel prowadzący do szczęścia.

     Do momentu, gdy zaczęła zauważać, jak jej ukochany zaczyna jej unikać.

     Na początku poczuła się przerażona. Panika podsuwała jej przed oczy najgorsze wizje, a w myśli wsadzała najstraszniejsze scenariusze. I właśnie z tą paniką, zaczęła łaknąć miłości  jeszcze bardziej, jeszcze mocniej. Na wpółświadomie pchała się tam gdzie nie trzeba, nie dając Ronowi nawet sekundy odpoczynku.

     To chyba wtedy pierwszy raz spomiędzy jej ust wydobyły się kwiaty. Takie jeszcze niewinne, takie piękne, takie niepozorne.
     Takie zabójcze.

     Od zawsze lubiła róż, choć może od czasu trafienia do Domu Lwa, większą uwagę poświęcała purpurze.
     Z każdym dniem coraz bardziej. Jej upodobania zmieniały się stopniowo, podobnie jak i płatki, których ilość bez przerwy rosła. Wraz z bólem, warto by dodać.

     Z niewinnej barwy, którą uwielbia nieomal każda mała dziewczynka, wszystko zaczynało nabierać koloru ciemnej czerwieni. Lawender nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby spod tej zasady wyjąć kwiaty z jej płuc. Bez przerwy rosła na nich ilość krwi, a ona zastanawiała się co zrobić.

      Postanowiła w końcu porozmawiać o tym z panią Sprout. Oczywiście, pytając ją o wszystko czysto teoretycznie.

     — Hanahaki?

     — Dokładnie. To jedyne co przychodzi mi do głowy, oczywiście nie licząc jakiegoś dziwnego zaklęcia.

     — A... Skąd się bierze to całe hana... haki?

     — Och, to rzadka przypadłość, na którą mogą zachorować osoby zakochane w kimś bez wzajemności.

     — Bez wzajemności...?

     — A owszem. Ale ty akurat nie musisz się tym martwić, prawda? Przecież jesteście z Ronem nierozłączni!

     — T-tak. Bardzo pani dziękuję, do widzenia!

     To było niemożliwe. Ron nie mógł jej nie kochać. Nie mógł! Co ona niby miałaby z sobą wtedy zrobić?!

     To... to na pewno tylko chwilowe zawahanie. Tak, tak, na pewno. Jej chłopak jest zmęczony i zaczyna podważać wszystko wokół siebie, ale niedługo mu przejdzie.
     Na pewno.

🌸🌸🌸

     Było gorzej. O wiele gorzej.

     Kwiatki rosły i rosły, a płatki sypały się i sypały.

     Teraz młody Weasley zdecydowanie jej unikał, a nawet czasami przyłapywała go na niechętnych spojrzeniach w jej stronę.
     Oczywiście, gdy tylko ich oczy się spotkały, on przywdziewał na twarz sztuczny uśmiech. I to jeszcze utrzymywało w niej nadzieję – nie chciał żeby się marwiła, żeby cierpiała.

     Ale strach, że ta nadzieja jest złudna, z każdą chwilą stawał się coraz silniejszy.
    Bała się, strasznie się bała.

     A potem Ron trafił do skrzydła szpitalnego.

     Wpadła do białego pomieszczenia jak burza, łapiąc się jeszcze desperacko resztek złudzeń i pytając czy może o nią pytał.

      Odpowiedź przyszła sama, gdy zobaczyła kto siedział na krzesełku przy łóżku rudowłosego.

     — Ty.

     Poczuła, jak cały jej strach, cała panika, wszystko to zmienia się nagle w chorą złość.

     Powiedziała wiele słów, które wcześniej powtarzała samej sobie, aby stłamsić podejrzenia i lęki.
     Wtedy to nie działało. Teraz tym bardziej, nie gdy Greanger siedziała przy nim i patrzyła na nią z wyższością.

     I nagle – jego głos, głos jej miłości.

     Padła do niego na kolanach, rzucając w stronę Hermiony kolejne słowa, w które nie potrafiła uwierzyć.
     „Na pewno mnie słyszy".

     — Er... mio... a.

     O nie. O nie, nie, nie.

     — Her... miona.

     Zakryła usta dłonią, czując zbliżającą się falę kwiatów. Musiała stąd wyjść, nim wydostaną się na wolność.
     Potykając się, wybiegła na korytarz i pognała w stronę łazienki, goniona przez poczucie porażki.

     Padła opierając na ziemi dłonie i pozwoliła aby płatki, niegdyś w jasnym odcieniu różowego, teraz całkowicie czerwone, wylądowały na zimnych kafelkach.

     Gdy fala roślin oraz następujące po niej spazmy ustąpiły, legła na posadzce, brudząc włosy i ubrania we krwi. Na twarzy była ona już wcześniej.

     W jej otępiałej, pulsującej bólem głowie, odbijało się echem tylko jedno, krótkie zdanie.

     Nie przejdzie mu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro