Prolog
Rose Barnes wiedziała doskonale, że samotność to największe zło. Otaczali ją bliscy ludzie, ale ona nie potrafiła się zaaklimatyzować, w całym swoim marnym życiu nie zaznała tyle dobroci. Zwłaszcza od ludzi, którzy nie byli z nią spokrewnieni. Po II Bitwie o Hogwart, gdy jej Pan zginął, ona sama zaś na kilka dni znalazła się w Azkabanie. Najgorsze wspomnienie jej życia. Zaraz po powrocie pozbyła się go ze swojego umysłu; zamykając w jednej z fiołek przeznaczonych do przechowywania wspomnień. Crouch wiedział jak pomóc. Czasami w życiu przydawał się jej ten staruszek, który myślał, że dalej ma 20 lat.
Dziewczyna miała zamieszkać sama, jednakże jej bliscy na to nie pozwolili. Głównym przeciwnikiem pomysłu Barnes była matka Dracona. Po niej dziewczyna nigdy w życiu by się tego nie spodziewała. Kobieta mogła jej przecież nie lubić. Ba! Na jej miejscu sama znienawidziłaby dziecko, które urodziło się przez zdradę własnego męża, którego kocha się ponad wszystko. Narcyza ze spokojnym wyrazem na twarzy stwierdziła, że Lucjusz postanowił wykorzystać zakochaną kobietę i uwiódł ją, więc to absolutnie nie jej wina, że jest jego córką. Poza tym młoda kobieta nie powinna mieszkać sama i koniec kropka. To brzmiało dość uroczo, zważywszy, że do Barnes nikt się nie zbliżał. W gazecie zdążyli już powiedzieć o niej co nieco, a tatuaż na jej ręce nie polepszał sytuacji. Gdyby ludzie znali tylko prawdę mogliby się zdziwić.
Czarnowłosa postanowiła zamieszkać z ludźmi, którzy byli dla niej bliscy. No może za wyjątkiem Barty'ego, dla niej był niepotrzebnym przybłędą, którego tolerowała tylko dla Rebecci; swojej najdroższej przyjaciółki. Barnes nie miała nigdy za wiele przyjaciół, ale jeśli już byli w jej życiu, broniła ich niczym lwica broni swoje młode. Ta dziewczyna była z nią, kiedy w jej życiu nie było nikogo i nie zmuszała jej do zwierzeń. Czekała na odpowiedni moment, aż ta sama zechce mówić. Ich przyjaźń pojawiła się między nimi jeszcze za czasów, gdy uczęszczały do szkoły i wspólnie odkrywały tajemnice pochodzenia Rebecci, która przez tyle lat nie wiedziała, że jej ojciec żyje i ma się dobrze. Barty wmawiał im do tej pory, że to było dla niej dobre, ale Rose doskonale pamietała chwile, w których myślała, że to jakiś zboczeniec, który wybrał Rebę jako swoją kolejną ofiarę. W tamtej chwili jedyne co chciała zrobić to zabić go za pomocą zaklęcia. Dobrze, że się powstrzymała, bo wtedy Reba naprawdę byłaby sierotą i trochę chyba byłoby jej z tego powodu głupio.
Przez półtora roku radzili sobie całkiem nieźle jako rodzina, jednakże w niektórych chwilach czuła się niesamowicie samotna, zwłaszcza kiedy zdarzały się wieczory, gdy Rebecca wychodziła na randki z Thomasem, a Draco znikał na noce wraz z Astorią; ona siedziała sama, w swoim pokoju. Tak naprawdę bez nich byłaby nikim, nie miałaby nikogo, a wszystko by ją pożarło. Czuła uczucie pustki, która czasami potrafiła ją opuścić, jednakże później powracała. Nikomu o tym nie mówiła, w towarzystwie potrafiła się śmiać, żartować, robić głupie miny; jakby była najszczęśliwszą osobą na świecie, samotność jednak dopadała ją w najmniej oczekiwanych chwilach. Z drugiej strony cieszyła się ze swojej małej rodzinki, której nigdy tego nie powiedziała. Uczucia w jej życiu były niepotrzebne, prawdaż? Sophie Barnes nie potrafiła ich zaznać po tym, co zrobił jej Lucjusz i Rose odziedziczyła to w genach. Nie potrafiła udowodnić, że jest wdzięczna za każdą pomoc. Za to, że jej zaufali. Kochała ich, ale nie umiała tego okazać. Miała jednak nadzieje, że oni o tym wiedzą.
***
Rebecca Monteki chciała być także kojarzona z nazwiskiem Crouch. Jej ojciec był zabójcą, ale gdyby się go wyrzekła musiałaby to zrobić z każdą osobą, która była dla niej ważna. Po dość długim procesie udało się im wszystkim wynegocjować umowę dla Barty'ego, mężczyzna miał być pod obserwacją. Trochę się jej to nie podobało. Według niej był młody, gdy podjął błędne decyzje w swoim życiu. Czy właściwie sam tego chciał? Sam chciał dołączyć do Czarnego Pana? Nigdy go nie spytała czy zrobił to dla przyjaciół, czy sam miał w tym jakiś powód. Nie była pewna czy chciałaby poznać odpowiedz? To dlaczego sama do niego dołączyła? Też o tym nie myślała. Kiedyś marzyła o swoim Mrocznym Znaku; teraz widząc jak wszystkim on nie pasuje w duchu cieszyła się, że sama go nie ma. Po szkole nie myślała za dużo o przeszłości. Miała ojca, a także innych i to jej wystarczało. Była w szczęśliwym związku.
Myśląc o tym popatrzyła na Thomasa. Spał sobie smacznie, wtulają się w nią. Przy nim mogła być nieidealna, a domu bowiem czuła, że wszyscy traktują ją jak najgrzeczniejszą osobę na świecie. Miała swoje zalety, ale nie była bez wad. Oni chyba nie potrafili tego do końca zrozumieć. Może nie zabijała jak jej ojciec, nie była jak Rose czy Draco, ale też była Śmierciożercą, robiła rzeczy, które nie były dobre i potrafiła być twarda. Miała to po ojcu. Odziedziczyła po swoich rodzicach same najlepsze zalety.
Cieszyła się, że jej chłopak akceptował to, kim była, bo tego się nie spodziewała. Myślała, że ją zostawi. Odejdzie i znienawidzi. Nie zrobił tego. Zaakceptował jej życie, mając nadzieję, że wszystko się polepszy, że nie będzie już musiała być sługą Voldemorta. Udało się.
Podniosła się lekko do góry, a dłonią pogładziła jego szczękę. Na twarzy pojawiał się już lekki zarost, który czuła na swojej skórze. Uśmiechnęła się lekko kiedy poczuła jak ten wtula się w jej rękę i powoli otwiera oczy. Jego pierwszym odruchem było wtulenie się w nią mocniej i pocałowaniem jej w policzek. Czy on musiał być taki uroczy?! Przy nim czuła motylki w brzuchu, a nogi miała jak z waty.
- Wstawaj śpiochu, muszę zbierać się do domu - powiedziała cicho, jednak nie do końca chciała iść. Było wcześnie, ale obiecała, że wróci jeszcze przed pracą, którą jakiś czas temu dostała w Ministerstwie. Harry Potter zaproponował jej posadę swojej sekretarki, a ona to zaakceptowała. Siedzenie w domu nie było dobre, a gdyby nikt nie pracował to w końcu pieniądze by się im skończyły. - Sam miałeś pomóc ojcu, także zbieramy się, misiaczku - specjalnie zaakcentowała ostatnie słowo, bo on nie lubił jak go używała.
- Nie możemy jeszcze poleżeć pięć minut? - zapytał sennie, co chwila ziewał i odgarniał włosy z twarzy. Przewróciła rozbawiona oczami i przytaknęła głową. Thomas uznał to za zgodę i przysunął swoje usta do jej. Chyba do końca życia będzie czuła na ustach jego smak. Nawet nie chciała czuć innego. Już kilka razy myśleli o wspólnej przyszłości, ale ona najpierw chciała mieć jeszcze trochę czasu z ojcem. Będzie gotowa z nim zamieszkać za jakiś czas, a on nie nalegał.
***
Draco Malfoy czuł wczorajszego kaca. Wybrał się z Astorią na urodziny jej koleżanki i troszeczkę wypili. Nie na tyle dużo żeby stracić pamięć z wczorajszej nocy. Pamiętał jak wrócił do domu i w ubraniach położył się do łóżka, a następnie zasnął. Chciał ze sobą wziąć Rose, ale wyśmiała go mówiąc, że nie ma zamiaru się bawić na urodzinach osoby, której nawet nie zna. On jednak wiedział, że od dłuższego czasu nie lubiła być w tłumie ludzi, którzy mogliby na nią krzywo patrzeć. Jego już to nie obchodziło, ale po niej widział jak panikowała. Nikt nie znał prawdy, o tym co wydarzyło się kiedy Czarny Pan uderzył w szkołę. Tylko ich bliski krąg wiedział co musiała zrobić i tak też miało zostać do końca życia. Chyba, że ona będzie chciała komuś powiedzieć, wtedy jej nie zabroni. Nie lubił jak zostawała sama w domu, bo niepotrzebnie myślała o złych rzeczach, ale wiedział, że pewnie udała się do piwnicy, gdzie Barty czasami popijał kiedy nikt nie widział. Poszedł więc bez większych wyrzutów sumienia. Wstał z łóżka czując jak wszystko mu wiruje. Astoria mówiła żeby tyle nie pił. Miała racje, której na pewno by jej nie przyznał wtedy. Zawsze ją miała. Poczekał aż wszystko przestanie się kręcić i powoli zszedł po schodach, chcąc ugasić swoje pragnienie.
Wchodząc do kuchni zobaczył swoją siostrę, która patrzyła na niego z rozbawieniem w oczach. W jednej dłoni trzymała szklankę z wodą, w drugiej opakowanie tabletek. Wredna bestia. Zaraz zacznie z niego szydzić.
- Cześć siostrzyczko! - powiedział troszeczkę za głośno i zamknął usta. Mówienie do niej siostro przychodziło mu z łatwością. Na początku trudno było to zaakceptować, teraz jednak się przyzwyczaił i kochał ją jakby się z nią wychowywał. Dopiero po latach rozumiał dlaczego tak usilnie się do niego przysiadała. Nie z powodu, że była w nim zakochana tylko dlatego, że chciała go bliżej poznać. - Nic nie mów tylko jak dobra siostra daj mi to, co trzymasz w rączkach.
- Dobra siostra? - prychnęła, a w jej oczach pojawiły się iskierki rozbawienia. Draco wiedział, że musiała chociaż trochę spędzić dobrze wieczór, bo inaczej nie potrafiłaby się tak wygłupiać. - Chyba nie znasz mnie jednak tak bardzo, braciszku kochany - te słowa może i wypowiedziała jakby to był fałsz, jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że kochała go. Nie potrafiła się do tego przyznać, ale musiała och darzyć jakimś uczuciem. - Chce żebyś oduczył się picia, bo to bardzo zły nawyk - dodała po chwili, podając mu tabletkę, którą włożył do ust i popił wodą. Uśmiechnął się do niej przyjaźnie i odłożył szklankę do zlewu.
Dziewczyna przez ten czas zmieniła się. Jej czarne włosy znów zmieniły się na naturalny brąz, który kiedyś miała; jak mówiła, kolor jej matki. Wydoroślała także w swojej postawie, była dumną kobietą, chodziła z gracją, głowa do góry. Niczego się nie bała. Przynajmniej ta postawa tak miała wmówić ludziom. Dracon wiedział zgoła co innego.
- Musisz mnie jednak trochę kochać, skoro o mnie dbasz, Barnes - stwierdził pewnym siebie tonem. Mówienie do siebie po nazwisku jeszcze ich nie znudziło. Jak szczeniaki, którymi byli w szkole, a jednak było w nich już tyle z dorosłych osób. Usiadła na blacie kuchennym, kładąc jedną nogę na drugą.
- Masz marzenia, chłopczyku - zaśmiała się cicho i włożyła rękę w jego włosy, a następnie je poczochrała. Fuknął zły, jednakże, jakoś niespecjalnie mu przeszkadzało. To tylko włosy, a ona była jego młodszą siostrzyczką.
***
Barty Crouch Jr. widząc jak ktoś wkrada się do jego azylu myślał, że to Sophie; dopiero po chwili dotarło do niego, że to Rose. Wyglądała jak matka. Ta nonszalancja z jaką tu weszła, nawet nie rozejrzała się po pomieszczeniu, jakby znała każdy jego skrawek. Usiadła na fotelu obok niego, patrząc uporczywie na Myślodewnie, którą tutaj miał, a później przeniosła swoje spojrzenie na niego. Gdyby obie żyły w tej chwili byłby w dupie. Nigdy nie radził sobie z sarkazmem jednej Barnes, a co dopiero z dwoma, to musiałby być armagedon.
- Pokażesz mi coś dzisiaj - to nie było pytanie, wyczuł to w jej głosie. Uniósł jedną brew do góry, czy ona śmiała mu rozkazywać? - Mam prawo wiedzieć jak wyglądało życie Sophie - chciała żeby czuł wyrzuty sumienia. Rok temu powiedział jej jak zginęła jej matka i pokazał list, który dla niej zostawiła w razie wypadku. Prawie go rozszarpała. Chciała rzucić na niego zaklęcie. Widział złość w jej oczach i gdyby nie Rebecca mogłoby być źle. W ostatniej chwili wyszarpała mu list z ręki i wyszła. Nie odzywała się do niego przez tydzień. Nie odpowiadała na żadne jego zaczepki, jakby go tam nie było. W końcu przyszedł i przeprosił, wytłumaczył; obiecał, że pokaże jej więcej. Pokazywał. Rebecca także zasługiwała żeby wiedzieć jak wyglądało życie Amandy. To imię ciagle sprawiało mu ból, nawet w myślach.
- Dzisiaj nie mam ochoty, chce rozkoszować się alkoholem i nie myśleć ciagle o przeszłości - dobierał słowa ostrożnie, mogła wybuchnąć w każdej chwili. Cecha rodziny Barnes. W jej oczach widział ciągłą determinację. - To naprawdę nie jest dobry dzień. Nie możesz przyjść kiedy indziej? Odpuścić mi chociaż dzisiaj? - to pytanie niespodziewanie wypadło z jego ust, jednakże było jak najbardziej trafne. Przychodziła tu niemal codziennie, zwłaszcza kiedy wszyscy wybywali z domu.
- To może podałbyś jeszcze jedną szklankę, chyba nie masz zamiaru upijać się tutaj sam? - zadała mu retoryczne pytanie, zaś ten z lekkim uśmiechem na ustach podał jej szklankę wypełnioną trunkiem. W myślach tylko dodał; „Mam nadzieję, że nie będziesz na mnie zła, Sophie. Piję z twoją córką, ale jest na tyle dorosła żeby mogła to robić. Nie to co ty w latach szkolnych, moja droga."
***
James Prince właśnie wracał ze swoim bratem z cmentarza. Minęło sześć lat od kiedy Śmierciozercy zaatakowali ich rodziców, żeby do nich dołączyli. Nie zgadzając się na tę propozycję zostali natychmiast skazani na wyrok śmierci. Mężczyzna był pod wrażeniem ich czynu, jednak w umyśle pojawiał się wstrętny głosik, który przypominał mu, że sam się skusił, bojąc się śmierci i tego, że ona także spotka jego brata. Teraz był dla niego jak ojciec; próbował zapomnieć o tym, kim kiedyś był i szło mu to naprawdę dobrze. Mało kto wiedział o tym, że wcześniej służył Czarnemu Panu i spokojnie mógł się skupić na normalnym życiu. Znalazł jakąś pracę w sklepie, upewniając się codziennie, że Mroczny Znak jest dokładnie zakryty, nawet w upały nosił długi rękaw w pracy i na zewnątrz. Przy Jasonie mógł się obnażyć i nie kryć. Młody wiedział wszystko. Każdy najmroczniejszy sekret swojego starszego brata i ufał mu pod każdym względem.
Szli w ciszy, każdy zamknięty w swoim umyśle, przeżywali tę stratę inaczej. On nawet nie mógł jej do końca przeżyć, trzeba było zacząć opiekować się bratem. Tyle lat już go wychowywał, byli skazani tylko na siebie. James chciał żeby wszystko między nimi było jak najlepsze. Nie mają już pełnej rodziny, ale mogą poradzić sobie sami. Tak wychowali ich rodzice.
Nie przyglądał się twarzom osób, które mijał po drodze. Już jakiś czas temu znudziło mu się szukanie panienek do towarzystwa, stało się to nudne i męczące: kiedy każda z nich myślała, że to będzie miłość do końca życia. On prawie od razu informował je, że nie szuka stałego związku, a jednak one cały czas sobie coś wymyślały. Takie właśnie były te kobiety. Dziwne stworzenia.
- Może po drodze pójdziemy na kremowe piwo? - głos jego brata sprowadził go na ziemie. Spojrzał na niego. Podobny do ojca, gdy był w jego wieku. Z uśmiechem na ustach się zgodził. Czego się nie robi dla młodszego rodzeństwa?
***
Emily już od jakiegoś czasu się na to szykowała. Czekała grzecznie, rozmawiała z kilkoma zaufanymi osobami, obmyślała strategię na swoje małe show, które miała zamiar zacząć już jutro. Sprawić żeby się jej bali, uwierzyli w jej siłę. Nie znali jej, ale poznają i będą szanować. Inaczej ich do tego zmusi. Siłą. Torturowanie za pomocą zaklęć w tym przypadku było dla niej dziecinne, byli przyzwyczajeni na ten rodzaj bólu. Jednak fizycznie wyrządzony ból? To byłoby dla nich coś całkowicie nowego.
Do jej małego gabinetu wszedł do środka Lucjusz Malfoy. Zabawny z niego człowieczek. Podporządkuje się każdemu, kto ma władze i będzie posłusznie wykonywał jego rozkazy, jak piesek. Posłała w jego stronę wymuszony uśmiech.
- Jesteśmy gotowi na jutro? Musimy wywrzeć na nich wrażenie, rozumiesz? - spytała wierząc, że jest na tyle głupi, iż mógłby tego nie zrozumieć. Nie szanowała go, ale był zabawnym pionkiem, którego nie szkoda będzie się pozbyć jeśli zajdzie taka potrzeba.
- Jeśli wszystko dobrze pójdzie, zjawi się każdy Śmierciożerca, inaczej będzie czekała na nich kara - odparł dumnie, jakby sam to wymyślił. Głupi Lucjusz, tak łatwy umysł do manipulowania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro