firanki
Ciemne kraty Azkabanu jawią się mroczną siłą, złą mocą, która zdaje się krzyczeć "nie podchodź". Roztaczają wkoło siebie aurę, coś, co w mniemaniu Bellatrix jest idealnym przeciwieństwem blasku. Materiał, z którego zostały wykonane, nie przywodzi jej na myśl żadnej znanej nazwy. Nie jest to stal kłująca samym swoim widokiem. Śliska niby łuski węża, lodowata jak posadzka, po której pełźnie. Nie jest to srebro ostre, świecące niby widelce w kredensie. Wypolerowane, symulujące lustro bez zdobionej ramy. Bellatrix nie może się w nich przejrzeć. Kraty ranią jej oczy. Od początku ich nienawidzi. Po stokroć wolałaby taflę lustrzaną w drogocennej łyżce do zupy, tysiąc razy bardziej idealnie czystą posadzkę. Bariera jest czarna, czarniejsza niż najdłuższa noc w roku, czarniejsza niż czarne oczy jej ojca. Ostrzejsza, bardziej bolesna niż one. Już w pierwszym odruchu nie może na nią patrzeć. Zakuta w łańcuchy, które teraz jawią jej się niby srebrne widelce, upada na ziemię nie tak gładką, nieprzypominającą domowych kafelków. Ostatnią rzeczą, jaką pamięta, jest głębia czerni, gdy senne mary przynoszą koszmar o spojrzeniu chmurnym jak najmroczniejsza londyńska burza, a które teraz zdaje się najpiękniejszym marzeniem.
— Ach, i te firanki wiszą tu jak kraty!
Och, i te kraty stoją tu jak te firanki.
Ach, ile bym dała, dałabym, żeby ich tu nie było. Ile bym oddała za wolność, choć na jeden dzień. Och, ile!
Niech już znikną, odejdą w niepamięć te kraty ciężkie, tak jak eteryczne były firanki.
— Nie gadaj bzdur, Dromedo. Nie ma żadnych krat.
Uspokój się, Bellatrix. Nie ma tu firanek.
— Wiszą tu. Są ciężkie. Przysłoniły ci światło, widok na świat? Nie widzisz, że stoją tu niby kraty na życie? Są jak złota klatka, zamykają nas, zniewalają. Czy nie czujesz się jak kanarek zatrzaśnięty w pułapkę?
Ile by oddała, by choć na moment poczuć się jak kanarek.
Bella leży na ziemi, która wcale nie połyskuje czystością jak posadzka w domu państwa Blacków, zaplątana w białą, brudną firankę. Co to za postać się nad nią pochyla? Andromeda? Przyszła triumfować swoim uwolnieniem, swoją wolnością niezmąconą, spojrzeniem na świat nieprzysłoniętym kratą złotej klatki?
— Skończ z tą bzdurą i idź lepiej poćwiczyć rzucanie zaklęć. Nie idą ci najlepiej, jeśli mam być szczera, droga siostro.
"Och, odejdź, odejdź, Dromedo. Nie stój nade mną. Nie kpij, jak kpiłam."
Bellatrix krzyczy, a przynajmniej tak jej się wydaje. Potok krwi leje się ze zdartego gardła, kapie na więzienne szaty. Spływa niby wino po czerwonej szmince.
— Och, Bella, jak możesz? — pyta najmłodsza ze śmiechem, gdy czarnowłosa rozlewa najdroższego szampana do wysokich kieliszków i wręcza jeden szesnastolatce.
— Pij, Cyziu, pij na zdrowie! — składa czuły pocałunek na platynowych włosach. — Z okazji twoich urodzin wszystkiego dobrego.
Po karmazynowych od pomadki ustach Narcyzy spływa pierwsza kropla alkoholu. A Bellatrix śmieje się wdzięcznie, patrząc na uśmiech rosnący na twarzy jedynej siostrzyczki.
Zimno. Przenikliwe, odurzające zimno. Upija jej ciało, zabija umysł. Bellatrix traci kontakt z posadzką. Przyciąga do ust drewniane, szczerbate naczynie. Ale jak to? Przecież to szampan płynie po jej języku. Ma cierpki smak jak w szesnaste urodziny Narcyzy. Trzyma kieliszek na wysokiej nóżce w palcach zakończonych paznokciami w kolorze wina. Blade knykcie bieleją jeszcze bardziej od zamykania ich na eterycznym szkiełku. Dlaczego podłoga w salonie zdaje się taka nierówna?
"— Bella, ach, Bella, choć mnie wysłuchaj!
Najstarsza siostra przystaje w miejscu. Aż dygocze od furii. Stoi plecami do średniej, zaciskając palce w pięści. Świerzbi ją prawa dłoń. Świerzbi ją różdżka w lewej kieszeni.
— Ja go kocham, naprawdę go kocham — Andromeda wypowiada te słowa, jakby sama nie mogła uwierzyć. — Kocham go. Tak bardzo go kocham. Co mam zrobić, by nie kochać? Bellatrix, przepraszam, nie chciałam się zakochać. Przepraszam, nie dam rady się odkochać. Chcę go kochać. Kocham go.
— Skoro tak go kochasz — brunetka wypowiada ostatnie słowo z pogardą, jakby mówiła o pladze, robaku, mugolu — skoro kochasz szlamę, która niczego się w życiu nie dorobi, opuść ten pokój. Nie chcę cię widzieć.
— Ależ Bellatrix...
Po policzkach Andromedy toczą się łzy okrągłe niby krople ognistej whiskey na ustach. Ona już nie prosi, nie ma nadziei na zrozumienie. Ona błaga o wybaczenie.
— Natychmiast wyjdź! — krzyczy Bellatrix, a wszystkie gablotki, wszystkie szklane kieliszki pękają z trzaskiem na ton jej głosu.
Jest wściekła. Oczy jej błyszczą bardziej niż srebrne widelce w kredensie za rozbitą szybką.
Głupia Andromeda. Niemądra, bezczelna. Głupia, zakochana, bezmyślna. Jak ona śmiała, jak ona mogła? Kto jej dał prawo zakochać się w szlamie? Kto dał jej prawo, monopol na szczęście? Dlaczego stoi na własnych nogach, ona, zdrajczyni własnej krwi, własnej siostry? Czemu to Bellatrix wije się w firankach?
"Aaa!" Narcyza krzyczy.
Wrzeszczy najgłośniej, głośniej niż kiedykolwiek w swoim życiu. Zaciska długie palce na czarnej sukni siostry. Chowa twarz w połach jej spódnicy, płacze na jej piersi jak małe dziecko, małe skrzywdzone przez los stworzenie. Starsza tuli ją z czułością. Biedna, mała Cyzia, naiwna istotka.
Nie płacz już Cyziu. Tylko już nie płacz, na Boga!
Bellatrix chce ugłaskać siostrzyczkę, pogładzić po blond pasmach, przytulić do zimnego serca. Chce zdjąć z jej jaśniutkiej główki wszystkie troski, problemy. Ale Narcyza nagle jakby dalsza niż kiedykolwiek, płacze gdzieś w oddali niby cień za kratami, niby rozbłysk światła odbity w srebrnej łyżce.
"Stuk, stuk, stuk" płaczą obcasy białych, ślubnych butów na posadzce.
"Stuk, stuk, stuk."
"Stuk, stuk, Bellatrix, stuk, stuk."
"Czy ty
Bellatrix Black
chcesz wziąć tego czarodzieja za męża?"
"Nie, nie chcę!"
"Tak."
Burza oklasków niby grom przeszywający szare od dementorów niebo zza białymi firankami. Słowo wciąż wisi w powietrzu, trzy sylaby złotą nicią haftują przyszłość młodej czarownicy. Obejmuje się za ramiona. Dlaczego suknia ślubna nagle stała się taka brudna i tak bardzo pasiasta?
"Nie bój się, Cyziu. To dobra decyzja."
O tak, to dobra decyzja, Cyziu.
"Dzięki takim decyzjom, twoje wnuki będą mogły patrzeć na świat wolny od tego robactwa. To nas uwolni, Narcyzo."
Gdzie jest wolność? Czyżby od Bellatrix oddzielała ją śnieżna kurtyna, firana otaczająca Azkaban? Skoro miała być wolność, skoro miała być czystość, dlaczego to teraz Andromeda, tchórzliwa zdrajczyni, stoi nad zaplątaną w kraty domu państwa Black siostrą i ma to wszystko, o co starsza tak zawzięcie chciała się bić, za darmo?
Białą skórę przeszywa znak śmierciożerców. Wątła rączka blondynki płonie czarną krwią, gdy różdżka Lorda Voldemorta wpija się w jej ramię. Ból, który odczuwa Narcyza, jest tak widoczny i mocny, że Bellatrix może go prawie poczuć. Zna to uczucie. Szaleńcze wirowanie w głowie, gdy pod językiem gromadzi się metaliczny posmak.
"Tylko błagam, Cyziu, wytrzymaj."
Narcyza upada na zimną, czarno białą posadzkę tuż pod nogi Czarnego Pana. Nikt, nawet siostra i mąż nie kwapią się, żeby ją z niej podnieść. Bez polecenia nie mają prawa na najmniejszy ruch.
"Musisz być silna. Żyjemy i umieramy dla ideałów i wolności, Cyziu."
— Panie, czy...
— Crucio!
Mężczyzna nawet nie zdąża sformułować pytania, bo pada w konwulsjach tuż koło wyczerpanej Narcyzy. Bellatrix patrzy na niego z pogardą. Śmieć nie zasłużył nawet na oddychanie tym samym powietrzem co Sami-Wiecie-Kto. Hipnotyzujące tęczówki podnoszą się i przez ułamek sekundy wpatrują w te czarne, choć nie tak czarne jak firanki Azkabanu. Kobieta nic nie mówi, wie, co ma robić. Unosi różdżkę, celuje w serce.
— Crucio!
Crucio, crucio!
Czy zaklęcie nie działa, bo Bellatrix jest zbyt splątana w firany? Kobieta rzuca się w napadzie furii i przerażenia po ciasnej celi. Pląta się w brudnym materiale jeszcze bardziej, a wcześniej roześmiana postać Andromedy pochyla się nad jej osobą. Średnia siostra zdaje się coraz bardziej przygnębiona, a jej loki coraz bardziej platynowe.
— Bella, Bella!
Narcyza potrząsa kościstym ramieniem siostry. Jej włosy nie mają już nic związanego z kasztanowym tonem należącym tylko i wyłącznie do Dromedy.
— Obudź się, Bella!
Rozbiegane oczy chwytają w objęcia najjaśniejszy punkt okrytej nocą komnaty. Misterne firanki majestatycznie zwisają z okiennic dworku Malfoy'ów, przyprawiając ją Bellatrix od lodowaty dreszcz.
— Ach, a te kraty...
— Nie ma krat, Bello. Nie ma, nie będzie. Jesteś w domu. Już dobrze.
— A te kraty stoją tu jak te firany.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro