«2» Turkot czarnych kół
Ktoś zarzucił jej na ramiona koc. Odwróciła się, by sprawdzić kto.
W powozie znajdowały się jeszcze trzy osoby. kobieta wielkości tego, który ją zabrał, siedziała na ogromnej ławie. Jej długa spódnica trzepotała na wietrze, dobywającym się z otwartego tylnego wlotu, przed którym się znajdowała. Twarz o pięknej oliwkowej karnacji jakby zastygła w wyrazie zatroskania. Nie ujmowało jej to jednak pewnej dozy dostojności. Ręką odzianą w fioletową rękawiczkę obejmowała brudną, wychudzoną dziewczynkę o oczach przestraszonych i rozbieganych, niczym u sarny zapędzonej w kozi róg. Dziecko kuliło się. Wyglądało na około jedenaście lat. Sprawiało jednak wrażenie tak drobnej istotki, że wydawało się, że dłoń kobiety w każdym momencie mogła ją przez przypadek zmiażdżyć. Niczym lalka. Siedzący obok mężczyzna, wymachując nogami, przypatrywał się Sarze z zainteresowaniem. Sprawiało to dosyć komiczne wrażenie, ponieważ liczne zmarszczki i siwe włosy wskazywały na jego średni wiek, a jednak siedział tam, jak dziecko, które jakimś cudem wspięło się na wielki fotel ojca.
Ale to nie żadna z tych osób podarowała jej koc.
- Na dole - zabrzmiał szorstki głos.
Obok Sary stał karzeł. Był mniej więcej połowy jej wzrostu i wyglądał na zniesmaczonego. Najwyraźniej to on zatroszczył się o to, żeby nie marzła.
- Jak sięgnąłeś do moich ramion? - Czyżby rzucił kocem? Nie, wtedy nie byłaby tak dobrze opatulona. Ale w pobliżu nie było niczego, na co karzeł mógłby się wspiąć, a nawet gdyby stanął na palcach i wyciągnął ręce, byłoby niemożliwe, żeby ją okrył.
Zmarczył brwi, nadając sobie jeszcze bardziej zdegustowany wyraz i odparł:
- Nie ma za co.
- Ach, dziękuję - zreflektowała się.
Niezręcznie. Często tak się czuła, ale teraz to słowo oddawało esencję sytuacji. Karzeł wciąż wyglądał na zagniewanego i mierzył ją wzrokiem. Chwilę, dwie. Po pewnym czasie mierzył stało się złym określeniem. Przeszywał ją tymi onyksowymi oczami. Wdzierał się do najgłebszych rejonów jej świadomości. Czuła, jakby była obdzierana z wszelkich pozorów, które tworzyła przez całe życie. On dokładnie wiedział kim jest. Znał każdy jej sekret, każde kłamstwo i uczucie. Nie mogła go zwodzić. Przez parę sekund poznał ją lepiej, niż ona sama kiedykolwiek by potrafiła. Była naga. Uwięziona przez jego czarne, burzowe oczy.
Karzeł spuścił wzrok. Z całej siły powstrzymała się, by nie odetchnąć.
Nie wyszło.
Wstrzymała oddech. Nie chciała się narazić temu osobnikowi.
Z ulgą stwierdziła, że nie wyglądał już na tak zagniewanego. Trudno było dokładniej stwierdzić jego nastrój, ze względu na krucze, krzaczaste brwi i burzę równie ciemnych włosów, które nadawały mu wygląd czarnego charakteru z kreskówki.
Podreptał w kierunku reszty, zostawiając jej wolną drogę do tylnego otworu wozu. Gdyby tak udało się podejść na tyle blisko, żeby ta wielka kobieta nie zdążyła zareagować, kiedy Sara rzuci się do skoku...
- Martwa? - odezwała się tamta, patrząc na dziewczynę.
Zaskoczona, odwróciła wzrok od swojej drogi ucieczki, by na nią spojrzeć.
- Nie, ale jeśli by była, to nie chciałaby się tego w taki sposób dowiedzieć - odburknął karzeł. - Trochę taktu, Maman.
Że niby Sara miałaby być martwa? Ale nie była? A może... jeszcze nie była. Posunęła się w stronę tych ludzi. Musiała znaleźć się bliżej wyjścia. Wiatr sprawiał, że krople potu na skórze stawały się lodowate, ale ledwo to zauważała. Miała jeden cel.
- Poza tym - wskazał siwy mężczyzna - Baron niezwykle rzadko osobiście zabiera martwych. Niemożliwe, by nagle postanowił wziąć dwie osoby jednej nocy.
Wszyscy spojrzeli na dziewczynkę. Mała jeszcze bardziej się speszyła i wtuliła w rękę kobiety. Jej wzrok na ułamek sekundy padł na Sarę.
O co chodziło? Dziewczynka nie żyje? Wyglądała na zdecydowanie żywą. Może to oni tak uważali... Co mogli chcieć z nią zrobić? Sara poczuła winne ukłucie współczucia w stosunku do dziecka. Mała tak okropnie się bała. Może domyślała się, co się tutaj dzieje... Może wcześniej usłyszała co planują w stosunku do niej. Nieszczęsna. Sara nie mogłaby jej pomóc. Nie z tej pozycji. Nawet nie miała szans, by wyrwać ją z ręki kobiety. Tylko dlaczego dziewczynka tak kurczowo się jej trzymała? Powinna siedzieć skulona jak najdalej od tych ludzi. Powinna próbować uciec... Powinna...
A może już próbowała uciec? Cóż, jeśli tak, to teraz była bezradna.
Sara przełknęła ślinę. Nie mogła jej pomóc. Skierowała wzrok w stronę drogi ucieczki.
Przepraszam
I rzuciła się w stronę wylotu. Kątem oka dostrzegła ruch. Sprintem. Odbiła się i skoczyła.
Leciała. Wiatr szumiał jej w uszach i szarpał włosami. Był taki zimny. Jeszcze zanim opanowała ją ciemność zdążyła zauważyć, że ziemia jest o wiele dalej, niżby sobie tego życzyła.
Coś mi się wydaje, że z tymi dividerami będę prowadzić długą batalię... png z przezroczystym tłem z poprzedniego rozdziału dziwnie wygląda, jpg z białym, jak tutaj, będzie kłuć w oczy ludzi z wersją nocną na telefon... (przepraszam was bardzo)
I... mamy kolejny króciutki rozdział. Niemniej, bardzo się cieszę, jeśli dotarliście do tego momentu. I malutkim płomyczkiem płonie we mnie nadzieja, że może się spodobał ^^. Jeśli tak, będę wdzięczna za komentarz, jeśli nie, to tym bardziej. W końcu człowiek całe życie się uczy, a krytyka motywuje do działania :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro