KOSTIUMOWE
Niedziela 8 listopada 2020 r., wieczór
Zawiera tyle spoilerów, że nie ma nawet co ostrzegać.
Nie myśl sobie, Yuri_A, że stara dobra 16pll16 w ramach swojego szaleństwa postanowiła zabawić się w Bridget Jones - albo raczej, nawiązując do tematu, Helen Huntingdon - i zaczęła datować swoje wpisy. Spokojnie, chcę po prostu zdobyć choć trochę władzy nad swym tokiem myślenia. Łatwiej będzie mi potem ogarnąć to coś... co powstanie poniżej. Ten rozdział - jako że nadrabianie ekranizacji powieści sióstr Brontë okazało się, z racji nawału nauki i postępującego wariactwa, dość czasochłonne - zapowiadam od jakiegoś tygodnia, pisanie rozpoczynam dziś, a opublikuję pewnie dopiero za kilka dni. To powinno być monumentalne dzieło, porównywalne z pamiętnymi jasełkami, a powstanie kolejna bezładna paplanina.
Nienawidzę rzeczywistości. Nienawidzę nawet własnych marzeń, bo im bardziej są niemożliwe do spełnienia, tym okrutniej ze mnie drwią, rechocząc groteskowo, niczym wiedźmy w "Makbecie". Ale cokolwiek by się nie działo, XIX wiek mnie nie zawiedzie. Tam odnajdę miłość i nadzieję, happy end i odbicie siebie, mrok i światło. Szkoda tylko, że potem trzeba wrócić do bezcelowości życia.
"PÓŁNOC I POŁUDNIE" - 2004 r.
Na polskim rynku znane też pod tytułem "Z południa na północ".
Zabawne, że przeczytałam powieść Elizabeth Gaskell, by móc później z czystym sercem obejrzeć ekranizację, gdyż w fandomie takich maniaczek jak ja miała opinię świetnej... a to właśnie książka spodobała mi się dużo bardziej. Nie zrozumcie mnie źle - Richard Armitage jest bezbłędny i obłędny jako fabrykant o duszy wrażliwca. Po prostu... niektóre sceny można było inaczej rozegrać, mając tak świetny materiał do wykorzystania.
Choć w sumie powinnam tu wrzucić tego mema z Armitagem, stojącym w samej koszuli z podwiniętymi rękawami pośród padającego śniegu zmieszanego z bawełną, z podpisem "He's so hot that he doesn't need a coat" - ale Yuriś zapewne stwierdziłby, że mem nieśmieszny, a facet brzydki, więc daruję sobie. I tak John Thornton jest tu tak zabójczo przystojny, że możemy to potraktować jak prawdę objawioną.
Dobrze, spróbujmy zająć się zaletami "Północy i Południa" z 2004 r., POMIJAJĄC Armitage'a. To nie jest wcale zły serial, nie mogę nawet powiedzieć, że brakuje mu ognia, bo wokół Johna pali się momentami, że aż dym idzie... Miałam pominąć Johna! Jednak skoro już jednak o nim wspomniałam, to chciałabym jeszcze wspomnieć, że o ile postać prowadzona jest cudownie, to nie podoba mi się sposób, w jaki widz go poznaje.
Dobra produkcja, klimatyczna, świetnie zagrana (cały zastęp drugoplanowych aktorów z tak uwielbianych przeze mnie i moją mamę kategorii "gdzieś grał"), ale uważam, że twórcy mogliby zaczerpnąć z powieści jeszcze więcej tego, co najlepsze. Bardzo zawiodła mnie scena, w której Margaret zasłania Johna przed tłumem rozwścieczonych robotników - Gaskell tą chwilą zdobyła moje serce dla swojej "Północy i Południa" na zawsze, w przypadku serialu zdobył je zasadniczo... Richard Armitage... Pozostaję jednak wierna matce Johna, nobliwej pani Thornton, teściowej z piekła rodem, szczerze przekonanej, że żadna kobieta na tym ziemskim padole nie jest warta całować rąbka płaszcza jej syna - z racji mojego uwielbienia dla tej postaci zwracałam na nią dużą uwagę i Sinéad Cusack nie zawiodła oczekiwań.
Chciałam właśnie zapytać, co się dzieje z moją piramidą wartości, skoro w całym serialu zauważyłam głównie jednego faceta, ale cóż - czego się spodziewać, skoro od kilku lat pieczołowicie pielęgnuję w sobie fascynację zdemoralizowanymi dziwakami z bokobrodami. Jednak żebyście nie uznały, że Armitage w roli Thorntona zachwycił mnie tylko tym, jak wygląda w białej koszuli i czarnym płaszczu - ZAGRAŁ Johna naprawdę perfekcyjnie: to przepiękne, uwodzicielskie połączenie zimnej godności człowieka kierującego się zasadami ekonomii i gorącego serca zakochanego mężczyzny, a momentami wręcz jeszcze chłopca, który ze łzami w oczach powie matce: "Nikt mnie nie kocha". Daniela Denby-Ashe jako Margaret Hale też jest niezła, ale Margaret bywa postacią mocno irytującą, kiedy zadziera nosa niczym cesarzowa, tak jednak została pomyślana ta bohaterka.
O fabule powieści pisałam w recenzjach książek - wychowana na angielską damę dziewczyna przeprowadza się wraz z rodziną do robotniczego, zadymionego miasta Milton, gdzie poznaje Johna Thorntona, właściciela przędzalni bawełny. On zakochuje się od pierwszego wejrzenia, ona traktuje go ze wzgardą - do czasu. Studium przekraczającej granice miłości, ukazanej na tle wzrastających niepokojów społecznych.
"JANE EYRE"
W tej części wpisu do czasu publikacji zajdą największe zmiany, gdyż jest to niezwykle często ekranizowana powieść, a ja nie umiem odmówić sobie prawa do uzyskania "pełnego obrazu", jak zwykłam mówić.
Trzeba przyznać, że w fabule stworzonej przez Charlotte Brontë jest coś niemoralnie pociągającego: niewinna, nieznająca świata sierotka i jej zamożny pracodawca, człowiek wedle prawa żonaty.
"Jane Eyre" to nie bajka - mówię to dobitnie wszystkim tym, którzy, kierowani stereotypową pogardą dla "literatury kobiecej", mogliby wysnuć takie twierdzenie. Jane ucieka przed bajką, którą proponuje jej Rochester, a gdy wreszcie wraca, bajka leży pogrzebana w gruzach - bo życie to nie bajka.
To historia dwojga ludzi. Ona, osierocona w dzieciństwie, upokarzana przez antypatyczną ciotkę i jej dzieci, wyedukowana w surowej dyscyplinie chrześcijańskiej szkoły, przedwcześnie dojrzała, pozostawiona sama sobie. On, od lat spętany więzami parodii małżeństwa, która była największym błędem jego grzesznego życia. Bezowocne poszukiwanie miłości pchało go w ramiona kolejnych kobiet, które interesowały się tylko jego pieniędzmi... Wreszcie zdecydował się wrócić do miejsca, które w teorii było domem, a w praktyce więzieniem i salą tortur - i właśnie wtedy, coraz bardziej zmęczony takim życiem, dosłownie spadł z konia pod nogi istoty równie jak on niekochanej. Spotkał ją: czystą, łagodną, czułą, gotową oddać mu całe swe serce i zaopiekować się nim. Tylko czy miał do niej prawo?
"Jane Eyre" to rzucane na wiatr pytanie: "Jaki Bóg może żądać ode mnie porzucenia szczęścia, ciepła i miłości po tym, jak dotychczas świat miał mi do zaoferowania tylko pogardę i samotność?" - i właśnie dlatego do dziś fascynuje.
Obejrzane przeze mnie ekranizacje podzielę na 3 kategorie. Pierwsza to te absolutnie najlepsze i, tak się składa, najnowsze.
2011 r.
Mia Wasikowska i Michael Fassbender...
Wiem, wiem, wszystkie nas bardziej interesuje takie wydanie Edwarda Fairfaxa Rochestera, dopiero co wydartego ze spokojnego snu na łóżku, które powoli trawił ogień. Oczywiście, kiedy już w pośpiechu wdzieje spodnie. Ot, codzienność w Thornfield Hall.
["- Nie spuszczasz wzroku. Podobam ci się?
- Nie, sir."]
Wiem, że to nie ta scena, ale cytat jak znalazł.
Zaś Mia Wasikowska ma w sobie coś tak hipnotyzującego, tak magnetycznego w tej roli...
Wersja z 2011 r. w reżyserii Cary'ego Fukunagi ("Alienista" czy długo wyczekiwane "No Time to Die") to naprawdę wyśmienity film. Jest w nim jakaś magiczna aura, nie pozwala nawet na chwilę oderwać wzroku, zapiera dech w piersiach. Wasikowska gra Jane po prostu doskonale. Jest cicha, wycofana, ma nerwy napięte do skraju wytrzymałości. Jej rozedrganie emocjonalne połączone z nieśmiałością jakby... wypalają ślad na ekranie. Jej twarz, pozornie opanowana, niemal obojętna, to tylko maska... Gdy opada, aż dreszcz przejmuje widza. Rochester żartobliwie nazywa ją wiedźmą, ale naprawdę bez trudu można uwierzyć, że rzuca ona jakiś urok, a jest przy tym śliczna niczym zagubiona dziewczynka.
Fassbender nie ustępuje jej pola. Oczywiście jest za przystojny jak na Rochestera, otwarcie opisywanego jako mężczyzna o brzydkiej twarzy, a także nieco za młody - ale jakimś dziwnym zrządzeniem losu jestem mu w stanie to wybaczyć. Jego bohater wygłasza płomienne kwestie, jakby raczej bawił się w dziwaczny teatr niż trzymał praw rzeczywistości, a robi to z tak niezmierzonymi pokładami wdzięku, że nie można się oprzeć. W jednej chwili jest ostry i cyniczny, w następnej - słodki i czuły. Bywa nieobliczalny, zagadkowy i kapryśny. Fassbender oddaje całą jego zmienność, gdy Edward sam zatraca się w tych skomplikowanych, urywanych przemowach, kierowanych... Właśnie, do kogo? Do siebie, do Jane, do odmawiającego mu spełnienia pragnień świata? Jest tak nieskończenie wzruszający, gdy, załamany i potępiony, pada przed Jane na kolana, za wszelką cenę usiłując nie wypuścić jej z rąk...
Świetna Judi Dench w roli gospodyni, pani Fairfax, uwielbiam ją jak zwykle. Pozostał mi jednak jeszcze ktoś, kto cały film nie dawał mi spokoju, aż mnie to zadziwiało: St. John Rivers.
Nie lubiłam tej postaci, ale Jamie Bell dał oziębłemu pastorowi tyle życia, że Rivers ukazał mi się w kompletnie innym świetle. W zasadzie dopiero dzięki Bellowi dotarło do mnie, że St. John został stworzony, by być zupełnym kontrastem wobec Edwarda. Rochester jest ciemnowłosy, barczysty, niezbyt przystojny (w powieści), zaś Rivers to piękny niczym grecki posąg niebieskooki blondyn, wysoki i smukły; tam gdzie Rochester jest porywczy i gwałtowny, Rivers jest chłodny i spokojny. Szorstkości Edwarda przeciwstawiono wyrafinowane maniery St. Johna; Rochester w imię swoich uczuć jest gotów łamać zasady moralne i prawne, Rivers zagłusza głos swojego serca, gardzi miłością. Jeden jest grzesznikiem, drugi ascetą, niemal świętym. Jednocześnie obaj mają w sobie pasję, ale całkiem inaczej ukierunkowaną - jeden szuka ziemskich rozkoszy, drugi z namiętnym zaangażowaniem głosi Słowo Boże.
Jamie Bell tchnął w St. Johna ducha, młodość, energię, zachowując przy tym całą jego stonowaną elegancję i silną wolę. Jakoś sprawił, że przestałam uważać Riversa za nudnego: dostrzegłam, jak ciekawy jest ten balansujący na granicy świętości, ale jednocześnie dziwnie pozbawiony serca młody pastor. Zapewne wpływ na to ma fakt, że w tej wersji zastosowano bardzo szeroką retrospekcję (podobny zabieg, choć na znacznie mniejszą skalę, występuje w serialu z 2006 r., gdyż przecież o tym, co zaszło między Jane a Rochesterem w noc, która miała być ich poślubną, widz dowiaduje się, gdy przebywa ona już u Riversów). Postać St. Johna stanowi tu swoistą klamrę, niemalże rozpoczyna i kończy cały film, przez co od praktycznie pierwszej sceny trudno przestać o nim myśleć.
Najbardziej zapadające w pamięć sceny, przynajmniej według mnie? Ten pierwszy romantyczny moment Jane i Rochestera, który ma miejsce po tym, jak ona ratuje mu życie - to jest bardzo szczególna chwila w wielu adaptacjach, podobnie jak oświadczyny, gdy ona, rozhisteryzowana, wyrywa się z jego ramion, nie rozumiejąc, że on właśnie próbuje poprosić ją o rękę. Przy czym oświadczyny w "Jane Eyre" zawsze podszyte są oszustwem i kłamstwem.
I ta śnieżna noc, kiedy Jane jest już nauczycielką w parafii Riversa. Głośne walenie do drzwi, ona otwiera. Przez chwilę wydaje jej się, że to Edward. Znalazł ją, przyszedł do niej... Wpycha ją do środka, blask ognia tańczy na śniegu w jego włosach, podczas gdy on całuje ją coraz namiętniej... ale sen na jawie szybko znika. To nie Edward, to St. John stoi w progu. Z jednej strony jej wręcz odbierająca rozum tęsknota chwyta za serce, a z drugiej... Aż zrobiło mi się żal St. Johna, że ona, patrząc na niego, marzy o innym.
2006 r.
Kolejna doskonała adaptacja, czteroodcinkowy serial z Ruth Wilson i Tobym Stephensem w rolach głównych. Ta ekranizacja charakteryzuje się m.in. zastosowaniem momentami mocno odrealnionych kadrów. To one wzmagają nastrój grozy w tej adaptacji arcydzieła powieści gotyckiej.
Jane w wykonaniu Ruth Wilson, nominowanej za tę rolę do Złotego Globu, jest żywsza od tej Mii Wasikowskiej, ale ma tę samą duszę - duszę określonej postaci. Ma w sobie więcej z kobiety, a mniej z niepewnego dziecka, ale obezwładnia widza równie silnym urokiem. Toby Stephens z burzą loków jest Rochesterem szczególnie cynicznym, a i tym bardziej szczerym. Zgorzkniały i władczy, w następnej chwili bywa roześmiany... Miałam wrażenie, że ukazuje widzowi żywe, krwawiące, bijące serce swojego bohatera, jakby dopiero co wyrwane z jego piersi. Stephens dokonuje na ekranie czegoś naprawdę trudnego do pojęcia umysłem i tym trudniejszego do opisania słowami. Przyszpila do ekranu. Uczciwie, ani trochę nie chodzi mi o to, że prezentuje się po prostu genialnie jako ten władczy i elegancki okaz z gatunku "hot & broody". To, jak gra i kogo gra... Edward jest bohaterem wybitnie skomplikowanym, nękanym przez demony, a Toby Stephens jak nikt chwyta za serce. Jednocześnie pociągający i błagający o choć odrobinę czułości...
Jakie obrazy wypalają się w pamięci widza? "Ustaliliśmy przecież, że nigdy nie będzie ci już zimno"... Po tym, jak wyciągnęła go z płonącego łóżka, Rochester narzuca jej na ramiona swój płaszcz i, trzymając właśnie za ten płaszcz, przyciąga ją do siebie.
Również to, co działo się w sypialni Jane po tym, jak ślub nie doszedł do skutku. Palce Rochestera suną po jej twarzy, szyi i dekolcie, jego usta kneblują ją raz po raz, żeby przestała wreszcie powtarzać, że odejdzie - a ona, cała zapłakana, drżąca, zdyszana, nie ma siły go odepchnąć, bo z trudem znajduje wystarczająco dużo woli, by nie odpowiedzieć na jego żarliwe pocałunki. Pochylony nad nią, rozgorączkowany, jest niczym żywe wcielenie najczystszej pokusy, a ona w tej chwili szczególnie przypomina nieziemską istotę, jak sam ją nazywał. Edward snuje przed nią wizję życia jak w bajce. "Nie dotknę cię", zarzeka się nawet, choć wypada to mało przekonująco. Co jednak, jeśli ona właśnie chce, żeby on ją dotknął? I właśnie to ją tak przeraża. Cierpi nie tyle z powodu istnienia jego żony, co przez świadomość tego, co sama planuje. Mniej boi się własnej udręki niż pozostawienia na pastwę grzechu, samotności i szaleństwa mężczyzny, którego kocha i któremu najbardziej pragnęłaby po prostu oddać się w całości.
Stawiam pomiędzy tymi dwiema ekranizacjami znak równości. To arcydzieła. Aktorzy uchwycili w swoich bohaterach właśnie to, co najlepsze - w obu tych wersjach.
Teraz bądźmy jeszcze do bólu szczere, przez chwilę. Spójrzmy prawdzie w oczy i uczciwie przyznajmy, że Rochesterowie Stephensa i Fassbendera są tak seksowni ze swoją cierpiącą duszą, że mogą rywalizować nawet z Darcym - oni i oczywiście Thornton Armitage'a. Rywalizować, nie mówię, że wygrać.
Do drugiej kategorii ekranizacji "Jane Eyre" zaliczę serial z 1983 r. oraz film z 1943 r. Są one dobre, ale wypadają według mnie słabiej od tych dwóch wcześniej opisanych. Może po prostu się zestarzały...
Powyżej: 1983 r., Zelah Clarke i Timothy Dalton
Powyżej: 1943 r., Joan Fontaine, Orson Welles oraz urocza Margaret O'Brien jako mała Adelka
Joan Fontaine zachwyciła mnie jako Jane Eyre. Był to drugi raz w karierze tej wielkiej aktorki Hollywood, kiedy zagrała tego typu postać - wcześniej wystąpiła w roli głównej bohaterki w "Rebece" Hitchcocka. Jest łagodna, zagubiona, ale potrafi być też odważna i silna. Orson Welles to również wielkie nazwisko światowej kinematografii i nie ma tu zbytnio co komentować jego Rochestera, bo po prostu nie wypada. Według mnie fabuła filmu rozwija się dość... jeśli można tak powiedzieć, nieproporcjonalnie. Niektóre wydarzenia są zbyt rozwlekle przedstawione, a inne z kolei zbyt skondensowane. Akcja toczy się na zmianę nieco za wolno i nieco za szybko. Mimo to mam duży sentyment do czarno-białych ekranizacji z przełomu lat 30. oraz 40. i zawsze oglądam je z zaciekawieniem.
Serial z 1983 r. wydał mi się zbyt drobiazgowy, zbyt szczegółowy. Brakowało mu tempa. Zelah Clarke jest słodka i wrażliwa, ale nieco bezbarwna, choć można to uznać za pewną charakterystyczną "bezbarwność" typową dla tego typu produkcji z lat 80. Pięknej dykcji Timothy'ego Daltona zawdzięczam większość zrozumienia dialogów, gdyż zmuszona byłam oglądać ten serial w połowie bez polskiego tłumaczenia. Myślałam jednak, że jego Rochester odrobinę bardziej mnie porwie - tak, jak porwał mnie jego Heathcliff, o czym napiszę później. Naprawdę jednak rozczuliła mnie ta scena, gdy załamana Jane wychodzi ze swojego pokoju i niemal przewraca się o nogi czekającego pod jej drzwiami Edwarda, on łapie ją w ostatniej chwili.
Trzecia kategoria to filmy z lat 90., które porwały mnie najmniej i obejrzałam je tylko w celu uzyskania tego mitycznego jak najpełniejszego obrazu. Nie będę się na ich temat rozpisywać, nie dodam nawet zdjęć. Może i miały trochę pecha, że znalazły się na końcu łańcucha pokarmowego. Muszę się wreszcie oduczyć tego szkodliwego nawyku oglądania adaptacji w kolejności od najlepszej do najgorszej. Te ostatnie wypadają wtedy tym słabiej w porównaniu do pierwszych.
Rok 1997 i ten nieszczęsny Ciarán Hinds... Zraził mnie do siebie jako kapitan Frederick Wentworth w "Perswazjach" z 1995 r. - i znów pewnie także dlatego, że najpierw obejrzałam te z 2007. Z góry czułam, że nie przekonam się do jego Rochestera. Hinds gra dla mnie zbyt patetycznie, drętwo, z za dużą egzaltacją. Sam film nie był wcale taki zły, Samantha Morton w roli Jane robiła, co mogła, choć w ważnych momentach brakło jej trochę pasji i wiarygodności. Niemniej ten nadęty Rochester psuł całą zabawę.
W przypadku wersji o rok młodszej, z 1996, sytuacja jest odwrotna - nie mogłam znieść tej Jane. Film jest amerykańsko-brytyjsko-francusko-włoską koprodukcją. Ma świetną, subtelną muzykę, a prawdziwą perełkę stanowi pani Fairfax w wykonaniu genialnej Joan Plowright. Zakończenie jest moim zdaniem zbyt chaotyczne i pospieszne, ale William Hurt był całkiem zjadliwym Rochesterem, szczególnie przez wzgląd na swój głęboki głos. Niestety według mnie Charlotte Gainsbourg jako tytułowa bohaterka była po prostu okropna. Rzadko wyrażam tak radykalnie negatywne sądy, ale takie własnie są moje odczucia w tym wypadku. To nie tak, że jej Jane podobała mi się najmniej ze wszystkich - nie podobała mi się w ogóle. Nie budzi sympatii, brak jej wdzięku i naturalności. Nie wywołuje współczucia, a co najwyżej żałość. Co ujrzał w niej Edward, że aż tak oszalał - mnie nie pytajcie. Ja nie znalazłam w niej nic, choć się starałam.
"LOKATORKA WILDFELL HALL" - 1996 r.
Na polskim rynku znane także pod tytułem "Tajemnice domu na wzgórzu".
Cudowna ekranizacja, przepiękna, wzruszająca, dramatyczna i wspaniale zagrana. To, co jednak najbardziej zapada w pamięć, a czemu poświęcam zwykle mało uwagi, to sposób kręcenia. Długie, z pozoru nieco bezsensowne zbliżenia, gra kolorów, ale przede wszystkim - wieczne obroty kamery. Gdy postać się obraca, kamera robi obrót razem z nią. Skutkuje to jeszcze silniejszym "wciągnięciem" widza w fabułę, pozwala spojrzeć na świat oczami bohaterów, dokładnie z ich perspektywy. Dodatkowo obroty kamery dezorientują, nadają większego dynamizmu ujęciom, wzmagają napięcie, chwilami odrealniając obraz.
Tara Fitzgerald, wspominany już Toby Stephens oraz Rupert Graves jako trójkąt, którego losy obalają twierdzenie o świętości małżeństwa - jak to u sióstr Brontë bywa.
Jaka to smutna i piękna historia... Dziewczyna imieniem Helen, skuszona urodą i szarmanckimi manierami, poślubia zdemoralizowanego człowieka. Po kilku latach małżeńskiej gehenny ucieka razem z synkiem. Poznaje mężczyznę zupełnie innego: młodego właściciela farmy, czułego, nieco lekkomyślnego, kochającego dzieci i zwierzęta. Tara Fitzgerald później również zagrała w "Jane Eyre" z 2006 r., tej samej co Stephens. Wcieliła się w ciotkę Jane, panią Reed. Tutaj wspaniale przedstawiła kobietę rozdartą, przestraszoną, samotną, ale silną, samowystarczalną... Zmaga się ona z dylematami własnego sumienia, boi się o swojego syna - i zakochuje się, wbrew sobie, w kompletnym przeciwieństwie swojego męża, doskonale wiedząc, że nie ma do tej miłości prawa.
Dosłownie kilka dni po tym, jak Toby Stephens zachwycił mnie w roli namiętnego Rochestera, popatrzyłam na obsadę "Lokatorki..." i powiedziałam sobie: "Nie, nie ma mowy. Nie dam rady się przestawić. Ten sam facet, ta sama stylistyka, ale tak skrajnie różne postacie...". Efekt? Przestawiłam się, do tego stopnia, że nie ma pojęcia, gdzie mi się bardziej podobał. Jako Edward Rochester uwodzi, ale jako Gilbert Markham rozczula. Gilbert to pod wieloma względami jeszcze chłopiec - niedojrzały lekkoduch, porywczy i skłonny do zazdrości, na swój sposób niewinny. Myśli, że miłość wszystko zmieni; naiwnie wierzy, że wybawi swoją damę w opałach, choć nie ma żadnego wpływu na bieg wydarzeń. Dopiero na oczach widza przeżywa pierwsze rozczarowania, pierwsze chwile goryczy. Szczeniak dojrzewa i staje się mężczyzną, gotowym zawalczyć o to, co kocha, a w razie potrzeby - czekać po wieczność.
Rupert Graves jest stworzony do ról czarnych charakterów i bohaterów nieoczywistych. Obsadzenie go w roli Arthura Huntingdona, męża Helen, było doskonałym wyborem. Alkoholik i hulaka, stosujący przemoc psychiczną manipulant... Tyle razy ją ranił, a ona i tak mu wybaczała. Zdradzał ją, a i tak przychodził po pocałunki; upokarzał ją, a ona wciąż przy nim była - do czasu. Osaczał ją, stopniowo odbierając jej godność, niszcząc jej psychikę... Tak czarujący w każdym ruchu, a tak zły w każdym czynie i słowie. Kiedy Arthur i Gilbert mierzą się wzrokiem, aż iskrzy.
"WICHROWE WZGÓRZA"
Film z 1939 r. widziałam już jakiś czas temu, ostatnimi dniami rozszerzyłam listę o wersje z 1992 r. i 1970 r. Nie będę pisać przesadnie dużo, bo "Wichrowe Wzgórza" to dla mnie zawsze jednorazowa rozrywka. Miło poszpanować, że się czytało, widziało i uwielbia Heathcliffa, ale powtarzać tego raczej nie będę. Dlaczego? Bo zwyczajnie lubię happy endy, a w "Wichrowych Wzgórzach" go nie ma. Owszem, Cathy junior schodzi się z Haretonem - ale ileż śmierci poprzedza ten związek. Zahipnotyzowani patrzymy, jak z pogardzanej cygańskiej przybłędy wyrasta psychopata, który stopniowo niszczy ludzi wokół, jednak potem sam i tak młodo umiera, popadłszy w szaleństwo.
Film z 1992 r. jest jedynym z trzech przeze mnie obejrzanych, który przedstawia losy zarówno matki, jak i córki. W obie wspaniale wciela się Juliette Binoche. Jeśli jednak mam być szczera, Ralph Fiennes jako Heathcliff mnie wkurzał... Bardzo lubię tego aktora, ale nie przypadła mi zbytnio do gustu ta rola. Nijak nie zmienia to faktu, że był świetny. To po prostu subiektywne odczucie. Za to dla mnie Hindley Earnshaw w wykonaniu Jeremy'ego Northama to perełka.
Znacznie przyjemniej oglądało mi się wersję z 1970 r., z Timothym Daltonem i Anną Calder-Marshall. Jej Cathy mnie denerwowała (wychodzi na to, że jedno z nich musi mnie wkurzać), ale jego Heathcliff to taki Heathcliff, jakiego bym chciała. Jego i Laurence'a Oliviera oczywiście.
Zakończenie tej adaptacji nie pokrywa się z oryginalnym zakończeniem powieści, nawet wliczając pominięcie połowy fabuły, dłuży się też, przez co dla mnie jest jego minusem. Uważam, że film powinien skończyć się sceną pogrzebu Cathy, byłaby wtedy nastrojową klamrą i pozostawiła widza w niepewności.
Timothy Dalton jest cudowny jako Heathcliff. Od dawna był moim ulubionym Bondem, ale, wstyd przyznać, z innymi produkcjami, w których obsadzie był, dotychczas było mi nie po drodze. Kiedy jednak dowiedziałam się, że wcielił się zarówno w Heathcliffa, jak i w Rochestera, od razu zapragnęłam wyrobić sobie opinię, którego z nich według mnie zagrał lepiej. Moim zdaniem werdykt nie pozostawia wątpliwości: Heathcliffa. Na początku wzbudza współczucie. Stopniowo nabiera ogłady, staje się uroczy, ale i niepokojący... Rodzi się w nim bezwzględność i agresja. Przekracza granicę i nie może się już cofnąć.
"SANDITON" - 2019 r.
Nie skończyłam jeszcze oglądać tego serialu, puszczanego właśnie przez BBC First z uciążliwą częstotliwością odcinka na tydzień, mimo to jednak opublikuję już teraz swoje wrażenia, gdyż pasuje klimatycznie do pozostałych pozycji.
Bazą dla scenariusza była niedokończona powieść Jane Austen pod tym samym tytułem. Pracę nad książką przerwała śmierć autorki, zdążyła ona pozostawić po sobie jedynie kilkanaście pierwszych rozdziałów i notatki odnośnie fabuły. Serial nie jest jednak według mnie "na podstawie", a "na motywach". To barwna, świetnie zrobiona kostiumowa produkcja, nie ma jednak w sobie nic z ducha Jane Austen. Nie znaczy to wcale, że jest zła, absolutnie nie. Choć nie dokończyłam jeszcze oglądania, bardzo mi się podoba, ale trzeba zdawać sobie sprawę, że to nie Austen, nie tylko dlatego, że nie zdążyła napisać całej powieści. "Sanditon" jest zbyt nowoczesne w poruszanych tematach, zbyt zmysłowe, ale ze smakiem.
Powóz Toma Parkera i jego żony, mieszańców rozrastającego się kurortu Sanditon, wywraca się nieopodal domu państwa Heywoodów. Rodziny szybko się zaprzyjaźniają i w podzięce za pomoc Parkerowie zabierają ze sobą do Sanditon jedną z córek pana Heywooda, śliczną Charlotte (w tej roli Rose Williams). Dziewczyna trafia do świata rozluźnionych obyczajów i nieznanych jej dotychczas problemów.
Bohaterowie są barwni, ciekawie wykreowani i dobrze zagrani. Kris Marshall jako owładnięty obsesją ulepszenia i rozbudowania kurortu jest celowo tragikomiczny, jego żona walczy ze świadomością, że zawsze będzie na drugim miejscu, robotnicy domagają się zapłaty, a czarnoskóra dziedziczka wielkiej fortuny szuka akceptacji i wolności. Sidney Parker, brat Toma, grany przez Theo Jamesa, o dziwo jak na razie w ogóle nie przypadł mi do gustu. Jest strasznie antypatyczny i przemądrzały, ale też wygadany i zdecydowany, więc bywa znośny.
Kogo za to szczerze uwielbiam od pierwszego odcinka? Rodzinkę Denhamów...
"Rodzeństwo": Esther i Edwarda...
[Do wszystkich, którzy podniosą teraz krzyk, że ta scena byłą niestosowna: nagi Theo James też był, nawet bardziej. Czym byłby XIX w. bez odrobiny niestosowności?]
...ich rozkosznie wredną ciotkę, lady Denham...
...oraz tylko pozornie niewinną i bezbronną krewną zamożnej lady, Clarę Brereton.
Historia stara jak świat: bogata, kapryśna wdowa i jej młodzi krewni, walczący o spuściznę po niej. Nie wszyscy jednak są tacy jak Esther Denham i sir Edward... To rodzeństwo jedynie z nazwy - nie są spokrewnieni, ich rodzice owdowieli i pobrali się, oboje są dziećmi z poprzednich związków. Pozory pokrewieństwa nie przeszkodziły im zakochać się w sobie i wdać w płomienny romans. Nie mogą wziąć ślubu, ale mogliby żyć razem, jak w bajce (ileż to razy użyłam już tego sformułowania) - potrzebują jednak do tego pieniędzy ciotki. Ich odziedziczenie wcale nie jest dla nich pewnikiem, gdyż w grze o spadek liczy się również urocza Clara Brereton, z pozoru naiwna, w rzeczywistości zdolna do bezwzględnych działań oraz knucia. Pytanie, czy Esther będzie musiała rywalizować z nią tylko o majątek, czy również o coś... kogoś więcej? Kolejne problemy w drodze do upragnionego bogactwa piętrzą się pomiędzy Denhamami niczym mur, a oni zaczynają pogrywać sami ze sobą. Ich wzajemnych relacji, i tak skomplikowanych, nie poprawi ciotka, marząca o znalezieniu obojgu odpowiednich partii. Kto z tej uroczej dwójki jest bardziej dwulicowy? Życzę im szczęścia jak mało której parze na ekranie, bo są dla siebie stworzeni, ale mam niedobre przeczucie, że ten wątek zakończy się zupełnie nie po mojej myśli... Niemniej, Jack Fox i Charlotte Spencer wspaniale przedstawili ten uwodzicielski, nieoczywisty duet.
Jeszcze na zakończenie... Wiecie, za co kocham Brytyjczyków? Tak, wiem, za wiele rzeczy, ale chodzi mi teraz o jedno... Czerpią ze skarbnicy swoich klasyków literatury ciągle i ciągle, w kółko, od lat, co pokolenie, a nawet częściej. Kolejni reżyserzy podejmują się ekranizacji tak kochanych przez tłumy - w tym mnie - powieści. Nieważne, że powstały już adaptacje mające opinie najlepszych, najwłaściwszych - i tak znajdzie się ktoś, kto pomyśli: "A ja to zrobię jeszcze lepiej!". I kręci kolejny film, serial, lepszy lub gorszy, często, choć nie zawsze, udany. Nie poddają się. Polacy mogliby wziąć z nich przykład, tak jak i w niektórych innych kwestiach.
Wtorek 10 listopada 2020 r., wieczór - Koniec, publikuję. 11 tytułów. Ponad tydzień myślenia, 3 dni pisania. Ponad cztery i pół tysiąca słów. Wiem, przegięłam.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro