Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7. Do trzech razy sztuka


Poranek wstał jasny, świeżutki i pachnący kawą, ale przy tym bardzo, bardzo cichy.

Jake bał się w pierwszej chwili w ogóle otworzyć oczy. Pamiętał jak przez mgłę to, czego niedawno był świadkiem, ale skoro tylko się obudził, zrozumiał, że wraz z ciałem na dobre rozbudził się jego umysł. Świadomość, jakie to niespodziewane uczucie. Może nie absolutna, bo absolutnie świadomym nigdy nie można być, ale na pewno jakaś konkretna. Zupełnie, jakby zabrano mu z ramion jakiś ciężar - jakieś brzemię, które dotychczas blokowało mu myślenie, tak że wreszcie mógł przejrzeć na oczy. Zobaczyć więcej. Póki co jednak nic nie widział, bo uparcie zaciskał powieki. Wiedział tylko, że gdzieś sobie leży i to leżenie jak najbardziej mu odpowiadało. Było cicho i ciepło, zwłaszcza na twarzy.

Otworzył oczy i zamrugał kilkukrotnie - to słońce, wpadające przez okno, musiało go porazić. Nagle zastanowił się, czemu właściwie tutaj zawsze świeci słońce. Ale to nie była najważniejsza kwestia.

Był w swoim pokoju, leżał na zasłanym łóżku, ubrany w swój zwykły strój, ale dookoła nie było ani widać, ani słychać zupełnie nikogo. Dopiero po chwili dźwignął głowę, potem ramiona i nogi, żeby wstać. Rzeczywiście, był w swoim pokoju, po drugiej stronie stało przedziwnie puste łóżko jego Siostry, zaścielone tak porządnie, jak gdyby nikt w nim nigdy nie spał, jakby kołdra była na stałe przymocowana do materaca. Tam obok szafki nocnej leżały pluszowe misie, a tu bliżej, nad jego łóżkiem, wisiały dwa majestatyczne modele samolotów z klejonego drewna. Skoro tu wisiały, to chyba powinien był je kiedyś poskładać. Nie pamiętał tego.

Tym razem poruszał się jak we śnie, chociaż wszystko mu podpowiadało, że właśnie po raz pierwszy od początku swego istnienia jest teraz najbardziej rzeczywisty i naturalny. Myślał klarownie i zanim jeszcze wyszedł z pokoju, ułożył sobie w głowie kilka podstawowych twierdzeń.

A więc, po pierwsze - wszystko, co dotąd znał, musiało być w jakiś sposób fałszywe, skoro uznawał to za jedyny słuszny sposób życia. Tajemna podróż przez telewizor pokazała mu przecież, że istnieją zupełnie inne jakieś światy, gdzie żyje się inaczej, dziwniej może, ale dla tamtych ludzi na pewno słusznie. Ba, zupełnie inny, lepszy świat znajdował się już po drugiej stronie ogrodzenia, parę kroków stąd. Coś było na rzeczy.

Po drugie - o tym wielkim odkryciu wiedział tylko on, Jake, bo reszta domowników zdawała się być zupełnie nieświadoma. On sam zresztą też jeszcze nie dawno nic nie rozumiał, a teraz, przedziwnym zbiegiem okoliczności, docierało do niego wszystko to, co dawniej uznałby za bzdurę, gdyby tylko o tym usłyszał. Albo raczej zupełnie by to zignorował, tak jak Tata, kiedy postawiło mu się zbyt trudne pytania. Tak po prostu było to skonstruowane.

Ale to w nim pojawiła się teraz potrzeba, by zapytać nagle - dlaczego? Dlaczego to musiało być tak skonstruowane? Skoro dało się żyć inaczej, bogaciej, to dlaczego nie mógł spróbować czegoś innego? I dlaczego, przede wszystkim, dotąd żył w tak podejrzanym otępieniu, nie podobnym zgoła do żadnego zdrowego życia? Nikt normalny nie uśmiecha się przez cały czas. Skądś to wiedział, choć nie umiałby powiedzieć, skąd. Czuł się teraz tak, jakby został wyleczony po bardzo długiej chorobie, potwornej chorobie, która trawiła jego ciało i duszę.

Ale jak to się stało? Przez to, że wpadł na tamtego pana? Aha, tamten pan...

Dom wydawał się ciągle bardzo cichy, kiedy schodził po schodach na dół i zakręcał w stronę kuchni. Przeszedł obojętnie obok zamkniętych drzwi do salonu, pokonał zimną kuchnię. Dopiero kiedy podchodził już do tylnego wyjścia, przez okienko zobaczył Tatę, męczącego się na dworze z kosiarką.

- A niech mnie! Znowu ta kosiarka!

Tata otarł lśniący elegancko pot z czoła pod schludnie zaczesaną fryzurą w stylu Elvisa, wsparł dłonie na biodrach i pokręcił głową z wyraźną dezaprobatą. Jego trawnik był zarośnięty i niechlujny... Co to przypominało? Dziwne uczucie napełniło ciało Jake'a, jakby poraził go delikatny prąd. Gdzieś już to widział, gdzieś słyszał. Wiedział, co zaraz się stanie i nie zdziwił się, gdy po drugiej stronie płotu pojawiła się postać Sąsiada.

- Sąsiedzie! Problem z kosiarką?

- Po raz kolejny! Już nie wiem...

- ...co z nią robić - dokończył szeptem Jake, a zaraz potem rozejrzał się po kuchni, całkiem odruchowo, bo nikogo tu przecież nie było. Poczuł, że robił właśnie coś bardzo niewłaściwego, i tak jak wcześniej podobne sytuacje budziły w nim tylko ciekawość, tak teraz mimowolnie się zatrwożył. Prawie krzyknął, kiedy do kuchni nagle weszła Mama, promienna jak zwykle i piękna w swojej sukience pasującej idealnie do nieskazitelnie białego fartuszka.

Zatrzymała się na chwilę, układając dłonie w wyrafinowanym geście kojarzącym się z laleczką wystawową, a przez jej uroczą twarz przebiegł wyraz uprzejmego zdumienia. Przyjrzała się Jake'owi, a on znowu poczuł nieprzyjemny dreszcz. Przez kilka strasznych chwil coś było nie tak, aż w końcu...

- Ah, Jake! - odezwała się Mama, podchodząc bliżej. - Co tu robisz? Zresztą, mniejsza o to. Właśnie pomyślałam, że zrobię dziś babeczki dla trójki moich ulubionych dzieci! Niektórzy powiedzą: to niezdrowe, ale ja lubię rozpieszczać moje maluchy. Zawsze mam w zanadrzu coś, co sprawi im przyjemność i jednocześnie nie wpłynie negatywnie na ich zdrowie!

Mama odwróciła się w stronę blatu, na którym stała już elegancka miska, karton mleka nieważnej marki i to, co najważniejsze: tekturowe pudełko z nadrukowanymi pysznie wyglądającymi muffinkami, opatrzone krzykliwym napisem „Babeczki jak sprzed lat".

- Zupełnie jak sprzed lat! - ucieszyła się Mama, ignorując nietęgą minę Jake'a. - A więc z naturalnych składników, ale wzbogacone o smak, który zaspokoi potrzeby z trójki moich małych smakoszy!

Jake poczuł, jak coś przewraca mu się w żołądku. Poruszył bezgłośnie ustami.

- A przygotowanie jest tak proste i podane w kilku krokach na opakowaniu, więc przygotowując te doskonałe słodycze mogę zachęcić swoje dzieci do pracy! Oh, a oto i one!

W tej chwili stało się coś doprawdy przerażającego. Nie mogło być mowy o żadnej pomyłce, choć w to jeszcze parę sekund temu wierzył Jake. Mama się nie przejęzyczyła, nie popełniono błędu, choć tym razem światło w kuchni nie było tak radosne, jak zwykle, a sprzęty połyskiwały bardziej złowrogo. I wtedy właśnie do pomieszczenia wbiegła najpierw mała dziewczynka, Siostra, w swojej sukienusi i z rękawkami zakasanymi do pracy... A zaraz za nią przybiegł ktoś obcy. Pogodny chłopiec, o rumianej twarzy tak pięknej, że każda starsza dama nazwałaby go natychmiast młodym dżentelmenem. Musiał być w wieku Jake'a, miał ładnie ułożone, ciemne włosy i dokładnie taką samą koszulę, jak on, ale poza tym różnił się zdecydowanie. Zwłaszcza teraz - był pogodny, nienaturalnie piękny, o czerwonych ustach i oczach błyszczących na myśl o nadciągającej zabawie. Nie przejmował się niczym, przypadł od razu do blatu, wprost pod opiekuńczo wyciągnięte ramię Mamy. Siostra usadowił się na środku, a po prawej stronie zostało wolne miejsce.

Mama odwróciła głowę i uśmiechnęła się szeroko do Jake'a.

- Zapraszam, kochanie! - zawołała śpiewnie. - Czas na Babeczki jak sprzed lat. Czyż nie brzmi rozkosznie?

Ten drugi chłopiec wyszczerzył do niego zęby i to właśnie był moment, w którym Jake odwrócił się, by dopaść do drzwi. Tam już jednak stał Tata, opierający pięści o biodra i również roześmiany.

- Cała moja rodzinka w komplecie! A cóż tam pichcicie?

Serce waliło mu jak młotem, kiedy odwrócił się i prawie wpadając na stół poleciał w jeszcze innym kierunku, na korytarz, byle najdalej od tego miejsca, w którym pojawił się jakiś obcy chłopak. Troje dzieci! Zupełnie tak, jakby był tu od zawsze!

Nie było nad czym się zastanawiać. Miejsce, w którym to wszystko się zaczęło, musiało też być miejscem do rozegrania końcowego aktu tej potwornej tragedii pełnej plastikowych sztućców i ponad-szczerej radości z tęczowego życia. Jake'owi udało się wpaść do salonu, zatrzasnąć za sobą drzwi, a kiedy wreszcie był sam, nastała znowu piorunująca cisza.

Telewizor patrzył na niego ponuro, jakby pytał - znowu? Znowu, odpowiedział w myślach Jake. Do trzech razy sztuka.




Tym razem było inaczej, zdecydowanie inaczej. Nie wypadł ani na chodnik, ani na podłogę czyjegoś mieszkania, ale niejako gdzieś pomiędzy - bo gdy rozejrzał się dookoła, w pierwszej chwili zobaczył metalowe stoliki i krzesła, a za wielkimi oknami - jakąś ulicę właśnie. Podnosząc się z czarno-białej szachownicy kafli zobaczył więcej: obite sztuczną skórą, pastelowe kanapy, bar z krzesełkami na obrotowych nogach, wielką szafę grającą, zegar, abstrakcyjnie udekorowaną potwornymi bzdetami ścianę i wielką tablicę nad ladą, gdzie różową i błękitną kredą wypisano aktualne menu. Nie było to nic innego, jak bardzo klimatyczny bar lub kawiarnia. Telewizor wiszący tuż obok tablicy był akurat wyciszony - może po to, żeby nie kłócił się z jakąś żywą swingową piosenką dobywającą się z szafy grającej.

Jake zdołał trochę lepiej oswoić się z tym miejscem. Właściwie było tu pusto, choć za oknami przechodziły co i raz grupki ludzi. Raz śmignęła żółta taksówka. Dopiero po chwili z zaplecza dobiegł jakiś przykuwający uwagę odgłos i już zaraz za późno było, żeby móc się schować - pojawiła się jakaś kobieta.

- ...bo mi się potem odmrażają te naleśniki, złociutki - mówiła przez ramię, ciałem będąc już za ladą, a głowę trzymając jeszcze na zapleczu. - Zerknąłbyś tam, co? No, dzięki!

A potem odwróciła się już całkiem i w tej samej chwili Jake doświadczył znowu bezpośredniego kontaktu z kimś spoza swojego świata, z kimś obcym, od kogo - jak już podejrzewał - musiał diametralnie się różnić. Zaniemówił, ale kelnerka prędko go wyręczyła. Wyglądała zresztą na taką, która nieczęsto wstrzymywała się przed czymkolwiek. O ile jej różowa sukienka z krótkimi rękawkami i fartuszkiem mogła jeszcze stanowić element kostiumu pracownika, tak już wymalowane oczy, usta, sztuczne rzęsy i ufryzowane na pół metra w górę blond włosy musiały stanowić o jej charakterze. Kiedy się uśmiechała, pokazywała tylko masywne górne zęby.

- Witaj, kochaniutki, pierwszy klient, co? - zaszczebiotała, opierając się o ladę. - No nie stój tak, siadaj sobie. Teraz to pusto, wieczorem zwali się tłum...

Jake posłusznie usiadł, jak mu kazano, choć nie czuł się ani trochę pewnie. Kelnerka chyba jednak nie zdawała sobie z tego sprawy; może po prostu podobało jej się, że już o tej porze ma komu się wygadać, bo nie minęła chwila, nim nalewała Jake'owi kawy z ekspresu, paplając nieustannie.

- Wieczorem jest wielki meeeecz,  przyjdzie pół dzielnicy, a na pewno ci wszyscy, którzy nie mają telewizora. - Jej śmiech przypominał beczenie kozy. - A ty nie w szkole, kochaniutki? No ile ty możesz mieć lat, co? Mały buntowniku!

- Nie wiem... - odburknął nieśmiało Jake; filiżanka drżała mu w dłoniach. Chyba dzięki temu tylko znowu zmusił kelnerkę do śmiechu, zauważył zresztą przy tym, jak jej obfity biust zaczyna żyć własnym życiem z każdym kolejnym "ha".

- Chcesz sobie zostać tajemniczy? Dobra dobra, dużo ja znam takich, tyle że starszych, wiesz, złociutki? 

Nie wiedział, ale nie pokazywał tego po sobie. Zamiast tego zerknął na telewizor, choć szybko odwrócił od niego wzrok, jakby robił coś niewłaściwego, a zaraz utkwił wzrok znowu w kelnerce. Kiedy patrzył, jak podbiera jedną gumę-kulkę z maszynki stojącej na ladzie, nabrał z powrotem trochę odwagi.

- Opowiedz mi o waszym świecie! - wypalił równo, prawie zrywając się z krzesła.

Wymalowana panna najpierw ściągnęła równiutkie brwi, a potem roześmiała się znowu i machnęła dłonią o krótkich palcach.

- Oj ty! - żachnęła się przymilnie. Nieco zbyt przymilnie. - Wy faceci to myślicie dzisiaj tylko o tym meczu, co? Pytasz mnie, komu kibicuję? Ja wszystkim kibicuję, złociutki, najważniejsze, żeby był fun, nie?

Jeśli faceci myśleli dziś o jakimś meczu, to i Tata powinien był to robić. Ale Tata tylko kosił trawnik, jak robił to bardzo często. Właśnie tak, teraz mu się to przypomniało: Tata często kosił trawnik. W tym miejscu jakoś łatwiej było mu to zrozumieć.

Zajrzał trochę speszony do swojej filiżanki i już miał odezwać się z powrotem, gdy dzwoneczek przy drzwiach obwieścił przyjście jakiegoś prawdziwego klienta. Pan z wąsem odłożył kapelusz na ladę i od razu władował się na stołek, nawet nie rozpinając płaszcza.

- Czarną kawę i szarlotkę - poprosił tonem sugerującym, że naprawdę się spieszy, ale że bez kawy i szarlotki nie zacznie dnia. Jake natychmiast się nim zainteresował.

- A pan myśli dzisiaj tylko o meczu?

Oficjalny mężczyzna zlustrował go dziwnym spojrzeniem, nawet nie obracając głowy całkiem w jego stronę.

- Nie wiem, chłopcze - uciął krótko, a przynajmniej starał się uciąć, bo Jake znowu się nakręcił.

- A co pan robi? To znaczy tak zwykle. Jest pan może czyimś tatą?

- Uroczy jest! - wtrąciła się kelnerka i znowu parsknęła głośnym śmiechem. Urzędnik, bo najpewniej był jakimś urzędnikiem, tym razem uważniej przyjrzał się Jake'owi i przybrał przy tym minę, która odstraszyłaby każdego normalnego człowieka; chłopiec jednak siedział teraz jak na szpilkach, oczekując odpowiedzi... której jednak nie dostał.

- Czy ja cię skądś nie znam, chłopcze? - usłyszał zamiast tego. - Jakby znajoma gęba... Gdzieś z pracy, nie masz ojca w fabryce płatków, młody, co?

- Nie mam! - zaprzeczył natychmiast Jake, tego było bowiem pewien. - Tata zwykle kosi trawnik i naprawia różne rzeczy!

- Bezrobotny - prychnął pogardliwie mężczyzna, odwracając się już tylko do swojej kawy. - Przez takich będzie kolejny kryzys, mówię ci, Betty, patrz tylko na tego dzieciaka. Ciuchy jak z teatrzyku. Mówię ci, że skądś go znam...

Teraz z kolei ogarnęła Jake'a fala dziwnego niepokoju, kiedy oboje przypatrzyli mu się uważnie. Kelnerka przekrzywiła głowę na bok i ostatecznie zrobiła tylko balona z gumy, który pękł widowiskowo.

- Ja nie wiem - odparła i odwróciła się, bo już zaraz wchodził kolejny klient: jakaś dobrze ubrana pani z dzieckiem prowadzonym za rękę.

- Kawę na wynos! - raczej rozkazała, niż poprosiła, ledwie dotarłszy do lady. Rzuciła każdemu z obecnych tylko krótkie spojrzenie, nim zaczęła grzebać w portmonetce, ale jej synek był bardziej zaciekawiony wszystkim, co go otaczało. Z jakiegoś powodu wyjątkowo uważnie wgapił się w Jake'a, ściągając brwi i nadymając się, jakby miało mu to pomóc w skupieniu. Najpewniej bardzo mocno starał się coś sobie przypomnieć - i chyba mu się to udało, bo nie minęła chwila, gdy pociągnął nagle matkę za rękaw płaszcza, wołając ją głośnym szeptem.

- Oh, nie teraz, Jimmy. - Kobieta próbowała odgonić go dłonią, ale przez to portmonetka wypadła jej z rąk i po całej posadzce potoczyły się monety. Pan urzędnik rzucił się, by pomóc, krzycząc przy tym "Proszę pozwolić, proszę pozwolić!".

Chłopiec nazwany Jimmim miał to najwyraźniej głęboko gdzieś, bo cały czas gapił się wielkimi oczami na Jake'a... aż nagle spojrzał w górę, na telewizor. I wyraz entuzjazmu na jego buzi trochę przygasł.

- Wydawało mi się! - stwierdził na głos, nim wskazał Jake'a palcem. - Wydawało mi się, że jesteś z tej reklamy!

Jake poczuł, jak coś szarpnęło go nieprzyjemnie w brzuchu. Utkwił wzrok w wyciągniętej rączce chłopca, a potem powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem. Malec wpatrywał się w telewizor, a tam - cóż, tam leciała właśnie kolorowa reklama Tęczowych Płatków Kukurydzianych Stapplersa.

- Moje płatki - jęknął Jake, ale chyba nikt już nie zwracał na niego uwagi. On też przestał skupiać się na czymkolwiek. Widział już tylko ten ekran, a w nim sytuację, która dotąd budowała całe jego życie. Radosna twarz, pełna słońca kuchnia, pyszne płatki wpadające z gracją do miski, by zaraz zalała je powódź mleka - to wszystko już nie należało do niego. Bo w reklamie był chłopiec, którego widział wcześniej. Ten intruz w jego domu, ten drugi Jake, tak bardzo podobny, ale w jakiś sposób lepszy, pozbawiony skaz, idealny w każdym calu.

Wszystko stało się jasne w jednej chwili, a podobne autouświadomienie nigdy nie jest łatwe - tak samo, jak przyznanie się przed sobą, że znane dotąd życie było niczym innym jak tylko  kłamstwem, barwną iluzją stworzoną na potrzeby konsumpcyjnego świata, grą świateł na wodzie.

Chłopiec poczuł, że zaraz spadnie z krzesła... Ale wtedy właśnie podtrzymały go czyjeś silne ręce, zaciskające się na jego ramionach. W przebłysku świadomości zobaczył jakiegoś dziwnego człowieka, ubranego w surowy garnitur i melonik - już go widział. Wtedy, pod drzewem, i kiedyś przed jego domem...

- Czemu z waszą sekcją zawsze muszą być problemy? - zapytał nieprzyjemnie ów człowiek i szarpnął koszulą Jake'a, tak by ten musiał wstać.

Ale Jake nie byłby sobą, gdyby po prostu się temu poddał - już to wiedział. W tej samej chwili więc zmusił się do ucieczki: wyrwał się, podskoczył jak pchła i wskoczył na ladę, wyciągnął rękę - wcisnął odpowiedni guzik! - i tyle go było. 

Nieprzyjemny człowiek poleciał za nim, wyciągając długie ramiona.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro