VIII.6.
57. Poranek, dzień pierwszy.
Otworzyłem oczy. Sytuacja nie wyglądała najciekawiej. Byłem w ciemnym pomieszczeniu bez okien, więc nie wiedziałem, jaka jest pora, czy jeszcze dzień, czy może już noc. Nie miałem pojęcia, ile czasu tu spędziłem, ale po bólu stężałych mięśni i zdrętwiałych stawów wnioskowałem, że nawet kilka godzin. Mój mózg pracował na najwyższych obrotach od tych kilku minut, od kiedy odzyskałem świadomość. Jak ja się tu znalazłem? Jak do tego doszło? Jak mogłem dopuścić do takiej utraty kontroli nad moim życiem? – myślałem gorączkowo, ale jedyne, co mogłem sobie przypomnieć, to fragmenty wczorajszego dnia oraz pojedyncze obrazy z wieczoru, który spędziłem z Wi najpierw w klubie Morf, a potem w wynajętym domu.
Bo tak, po kilku drinkach i upojnej zabawie w klubie daliśmy się zaprosić z Wiolą na imprezę prywatną. Zapraszał profesor Ertman, oczywiście. Ale nawet w klubie do naszej loży w ciągu kilku godzin przyłączyło się więcej osób, podobnych jak my pasjonatów dobrej zabawy. Dużo młodszych kobiet, kilku mężczyzn w średnim wieku. Przyszedł też ten cały Panek. Wioleta kazała mi się zachowywać spokojnie i porozmawiać z nim na temat połączenia mojego algorytmu z jakimś narzędziem sztucznej inteligencji, które by ściągało i filtrowało dane z sieci. Musiałem przyznać, że w rozmowie był konkretny i nie okazywał mi niechęci. Podpowiedział mi parę sposobów, które w zasadzie mogłem nawet wykorzystać sam. Podobno na rynku były już dostępne takie narzędzia.
Jak człowiek nie idzie do przodu, to się cofa – uświadomiłem sobie.
Panek oczywiście zaoferował mi swoją pomoc w końcowym „montażu" projektu. A potem razem zerżnęliśmy Wi. Tego sobie życzyła. No cóż... jej życzenie było dla mnie rozkazem.
Mój analityczny umysł dał się tym razem oszukać. Czegoś nie przewidziałem, choć do tej pory mi się to nie zdarzało. Zawsze miałem wszystko pod kontrolą, a kilka drinków i towarzystwo ukochanej zrobiło mi z mózgu sieczkę... I trafiłem tu.
Ból głowy kazał mi wrócić do rzeczywistości. Jeśli ktoś mnie tu przetrzymuje, to widocznie ma jakiś cel. Czy to są ci, przed którymi przestrzegała mnie Wiola?
Byłem przygotowany na taką sytuację, ale sądziłem, że negocjacje odbędą się w bardziej cywilizowanych warunkach, a nie w jakichś lochach. No ale trzeba wykorzystać takie dane, jakie się ma. A wszystkie niewiadome ułożyć w układ równań, który da mi jakieś rozwiązanie.
Suchość w gardle i uczucie „zatkania" się powiększyły. Zacząłem charczeć, żeby móc normalnie oddychać. Wyplułem zalegającą gulę z flegmy i kurzu i próbowałem rozprostować ręce i nogi.
Dobrze jest, mam wszystkie kończyny i mogę nimi ruszać.
Wtedy światła się zapaliły, a do pomieszczenia weszło dwóch gości w czarnych garniturach, na oko koło sześćdziesiątki, w towarzystwie ochroniarza większego nawet od Olgierda. Prawdziwy byczek. Ma mnie przestraszyć?
– Imię i nazwisko – rzucił jeden, a mnie nie wiedzieć czemu zachciało się śmiać. Przypomniały mi się sceny z filmów, w których bezpieka przesłuchiwała więźniów politycznych.
– Porwaliście mnie, a nie wiecie, jak się nazywam? – zaśmiałem się.
– Grzeczniej, leszczu – warknął ochroniarz.
– A może jeszcze mam podać imię ojca i numer buta? Wybaczcie, panowie, ale nie będę grał w tę waszą grę. Z profesorem Lisieckim może i wam ten numer z zawałem przeszedł, bo facet prowadził intensywny tryb życia i miał słabe serce. U mnie musielibyście się nagimnastykować, żeby spreparować dokumentację medyczną. Jestem zdrów jak ryba.
Goście spojrzeli po sobie zaskoczeni.
Punkt dla mnie.
– Panie Nowacki, nie sprowadziliśmy pana tutaj, żeby sobie z nas kpił ani żeby panu zaszkodzić – odezwał się jeden z facetów w czerni.
– A po co?
– Myślę, że pan wie. Ma pan coś, co należy do nas.
– Nie mam niczego takiego. Co do zasady nie przywłaszczam sobie cudzych rzeczy. Za to wy chyba sobie przygarnęliście moje. Gdzie mój telefon? I gdzie Wioleta?
– Pani Lisiecka ma się dobrze. Powinien się pan martwić o siebie, jeśli nie odda nam pan formuły.
– Rozumiem, że chodzi o algorytm, panie starszy?
Jeden z facetów wyraźnie obruszył się na to określenie, aż się zapowietrzył.
– Panie Rzecki, mogę mu wybić z głowy te kpiny – zaproponował ochoczo ochroniarz.
Facet wypuścił powietrze i zachmurzył się jeszcze bardziej. Ściągnął brwi i intensywnie myślał. Jego mina mi coś przypomniała. Dawno zapomniane uczucie wkurwienia na coś, co mi nie wyszło. Taką samą minę widziałem wtedy... w lustrze.
– Nazywam się Rafał Nowacki. Mój biologiczny ojciec, a raczej jednorazowy dawca spermy, to Radosław Rzecki – oznajmiłem z zadowoleniem. Bo jeśli był choćby cień szansy, żeby dokopać chujowi po latach, to zamierzałem to wykorzystać.
Było warto. Mina gościa ewoluowała w kierunku totalnego zaskoczenia. Kazał wyjść swojemu wspólnikowi, a ochroniarza wysłał pod drzwi. Postanowiłem pociągnąć szopkę.
– Moja mama, Maria, obecnie Rzecka, a jakże – zachichotałem – choć po innym mężu, powiedziała mi o ojcu tylko jedno: „nie mam do niego żalu, lepiej było, że odszedł, niż miałby zrujnować nam życie". Koniec cytatu.
– Zrobimy testy genetyczne. Jeśli to prawda, dostaniesz wszystko, co mam – odparł facet, nadal zamyślony.
Nie wierzyłem własnym uszom. A więc nawet się nie wypiera???
– Wydaje ci się, że po tym, jak spieprzyłeś mojej mamie życie, porzuciłeś ją i mnie, grozisz mojej kobiecie, a teraz kazałeś mnie porwać, możemy prowadzić sobie taką rozmowę? – wykrzyknąłem.
– Sprawy nieco się skomplikowały. Musimy mieć tę formułę, nad którą pracował Lisiecki – wyjaśnił już chłodno, zupełnie ignorując to, co wykrzyczałem przed chwilą.
– NIE. MAM. JEJ – powiedziałem głośno akceptując każde słowo. – Z tego, co wiem, to wy ją wykradliście z jego domu.
– To nie my – zaśmiał się Rzecki. – To ona zrobiła. Ukryła ją, zanim ktokolwiek z naszych tam wszedł.
ONA? Czy to jakiś zły sen?
– Kto?
– Jego żona. Myślisz, że czemu nasi ludzie za nią chodzą?
Nie potrafiłem zebrać myśli. Ból głowy i mięśni tylko się nasiliły. Ale to, co mówił ten gość, nie miałoby sensu nawet bez kaca.
– Dość tego! – warknąłem. – Ona go nie ma. Zrobimy tak: wypuścicie mnie, oddacie mi moje rzeczy i dacie spokój Wiolecie, a ja dam wam algorytm z instrukcją obsługi, pod warunkiem że pozwolicie mi go skończyć. Jeszcze nawet nie wszedł w fazę testów.
– O czym ty mówisz?
– Mówię o samouczącym się algorytmie, uwzględniającym zmieniającą się sytuację społeczno-ekonomiczną, który tworzę. Sam.
Gościu miał minę, jakby miał zaraz zemdleć. Aż ochroniarz do niego podszedł, ale on odprawił go gestem i wrócił spojrzeniem w moją stronę.
– Rozwiązałeś problem z algorytmem Lisieckiego?
– Nie, bo go nie widziałem na oczy. Stworzyłem własny. Czy jesteśmy dogadani?
– Nie poradził sobie z tym nikt ze znanych mi uczonych... – powiedział gościu cicho, ciągle niedowierzając.
– To chyba mój fart, że mnie wcześniej nie znałeś – zakpiłem.
– Muszę zawołać wspólnika. Art! – zwrócił się do ochroniarza. – W tej chwili zawołaj pana Chojskiego.
Byczek wybiegł z prędkością błyskawicy, nie zamykając za sobą drzwi, a ja wykorzystałem ten moment, żeby przewrócić Rzeckiego i wybiec z pomieszczenia, w którym mnie przetrzymywali. Biegłem na oślep, instynktownie kierując się w stronę wyjścia, aż trafiłem... do jasnego pomieszczenia biurowego, w którym siedziała sekretarka, strzegąca dostępu do gabinetu... prezes Wiolety Lisieckiej.
Wpadłem z impetem do środka. Wi siedziała przy biurku. Podniosła oczy i spojrzała na mnie ze strachem.
– Co tu się, kurwa, dzieje?! – wydarłem się, aż podskoczyła.
I wtedy zrobiło mi się ciemno przed oczami.
<>+=-
Ostatni dziś bonus dla MonikaKurach Dziękuję wam za aktywność, dziewczyny <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro