VIII.2.
53. Dodaj szczyptę... zaskoczenia
Przepis na idealnie spędzony wspólny czas mógłby zawierać tylko takie składniki: ja, moja ukochana, ciekawe miejsce, dobre jedzenie, przestronna łazienka, wygodne łóżko i... dużo czasu na seks oraz pasjonujące rozmowy przeplatane czułościami.
I tak było. Na początku.
Ale nie znałbym Wiolety, gdybym spodziewał się, że na tym się skończy. Teraz, kiedy już wiedziałem, że ona i moja przyjaciółka z liceum to jedna i ta sama niezwykła osoba, wiele spraw się rozjaśniło. Zrozumiałem, że Wi bezczelnością przykrywała brak pewności siebie i kompleksy z lat młodzieńczych. Zupełnie bezsensowne. Może i wtedy była gruba, ale umysł i charakter miała tak samo pasjonujący. Fakt, że w niczym nie przypominała pulpecika sprzed kilkunastu lat, nie miał nic do rzeczy w kwestii tego, kim się stała. Ani dlaczego. Bo dała się omamić facetowi, który chciał ją zagarnąć na własność, nawet kosztem jej rozwoju.
Kiedy po obiedzie wróciliśmy do apartamentu, rzuciliśmy się na siebie, jak dwa wygłodniałe drapieżniki, choć przecież od ostatniego seksu minęło zaledwie kilka godzin.
– Chciałbym ci wejść w każde miejsce – wyznałem, kiedy odpoczywaliśmy po kolejnym ekscytującym seksie tego dnia.
– Co stoi na przeszkodzie? – Puściła do mnie oko.
– Wiesz co. Wpuszczasz mnie wszędzie oprócz swojej głowy, Wi. A ja o niczym nie marzę bardziej, niż o dostaniu się tam.
– Ech, przynudzasz. – Wystawiła język. – Tam nie ma nic ciekawego. Zdecydowanie wolę czuć, jak mnie wypełniasz.
– Właśnie tam jest coś najciekawszego. – Popukałem ją po czole. – Ale skoro wolisz wypełnianie, to co powiesz na tylną dziurkę? Stęskniłem się za nią.
Wi zachichotała.
– A masz jeszcze siłę?
– Na to zawsze znajdę – odparłem szczerze. Samo wyobrażenie stawiało mnie w gotowości bojowej.
– Czasem nie wierzę, że to się dzieje naprawdę – westchnęła nagle nostalgicznie.
– Co?
– Wiesz, ile razy marzyłam o tym jako nastolatka? Jak szaleńczo byłam w tobie zakochana?
Pokręciłem głową ze zdumieniem.
– Musiałaś się świetnie z tym kryć albo ja byłem aż tak niedomyślnym idiotą.
– Pewnie jedno i drugie. – Znowu westchnęła.
– Daj spokój tym westchnieniom, Wioletko. Robisz lekki wiaterek. A powinniśmy zrobić huragan.
– Co?
– Huragan, burzę z piorunami, prawdziwe zamieszanie.
– Zaczynaj – odpowiedziała poważnie.
Na to liczyłem.
***
Spędziłem z Wi kolejny cudowny dzień. Naprawdę zaczynałem uzależniać się od tej kobiety. Od mojej Wioletki. Ciągle w moim mózgu powstawały nowe połączenia między przeszłością a teraźniejszością. Między tamtą Wioletką, a tą Wioletą.
– Nie myślałaś, żeby wrócić do naturalnego koloru włosów? – spytałem nagle, kiedy odpoczywaliśmy po kolejnej szalonej zabawie i gładziłem jej rude loki, jak się okazało – nakręcone i farbowane.
– Do tego siana? – zdziwiła się.
– Kobieto, zawsze miałaś ładne włosy. Poza tym blond to odpowiedni kolor dla siebie. Twoje oczy też wolę w oryginale. Te zielone soczewki mają w sobie coś... sztucznego.
– Idiota! – prychnęła.
– Nie idiota, tylko geniusz – poprawiłem ją.
– Matematycznie może i tak, ale w kontaktach międzyludzkich jesteś idiotą.
– To zależy w których. – Uśmiechnąłem się jak błazen i poruszyłem zabawnie brwiami.
Udało mi się ją rozbawić, bo parsknęła śmiechem.
– Tak, masz rację. Jedynie w TYCH kontaktach jesteś niezastąpiony.
– Chciałbym być – przyznałem. – Przynajmniej dla ciebie – dodałem asekuracyjnie. – Wi, powiedz mi, jak wyobrażasz sobie resztę życia – pociągnąłem temat, który był dla mnie istotny.
– Nie wyobrażam sobie. Próbuję utrzymać się na powierzchni.
– A co z MIT?
– A co ma być? Grant przepadł, a teraz jestem za stara. No i dawno nie pracuję na żadnej uczelni.
– Możesz się gdzieś zatrudnić i napisać nowy wniosek o grant. Z tego, co wiem, to możliwe do ukończenia trzydziestego piątego roku życia nawet dla tych, którzy nie napisali rozprawy. A ty jesteś młodsza. I już jesteś doktorem.
Spojrzała na mnie z zaskoczeniem.
– Dowiadywałeś się o to?
– Tak. Dla ciebie. Uważam, że powinnaś jechać. To dla ciebie wielka szansa. Nie tylko na rozwój naukowy, ale przed wszystkim na uwolnienie się z kajdan, które założył ci były mąż.
– Mówiłam już, żebyś nie nazywał go „byłym" – syknęła.
– Wolisz określenie „zmarły"? – odpowiedziałem jej tym samym tonem.
Spiorunowała mnie wzrokiem, ale nie poddałem się.
– Wszystko jedno – odparła w końcu, ale w oczach miała już łzy.
– Kochanie. – Przytuliłem ją mocniej. – Przeszłości nie zmienisz, ale masz przed sobą całe życie i nie jesteś sama z problemami ani wyzwaniami – zapewniłem.
– Ale ja muszę... muszę utrzymać firmę, to jedyne, co zostało mi po Edzie.
Zmusiłem się, żeby powstrzymać złość. To by nie pomogło.
– Dobrze wiesz, że to nieprawda – odpowiedziałem za to rzeczowo. – Facet wydał mnóstwo publikacji polskich i zagranicznych. To po nim zostało dla nauki.
– A dla mnie?
– Pewnie masz jakieś wspomnienia...
Wi spojrzała na mnie podejrzliwie, jakby doszukując się na mojej twarzy fałszu, ale nie było go. Musiałem oddać hołd geniuszowi matematycznemu poprzednika, nawet jeśli jego metody prowadzenia interesów i traktowania żony pozostawiały wiele do życzenia.
– Mam uwierzyć, że masz wyłącznie dobre zamiary i nie skrzywdzisz mnie, jak inni? – Zmieniła nagle temat na bardziej „nasz".
– Nie skrzywdzę cię, Wi. A przynajmniej nie celowo. Obiecuję, że będę myślał o tobie, czegokolwiek się podejmę.
– A pojechałbyś ze mną do Stanów?
Tu mnie zaskoczyła. Ja, który bałem się nawet zostać we Wrocławiu, z takimi wiązało się to niedogodnościami, miałbym lecieć za ocean?
– Na jakiś czas na pewno – odparłem ostrożnie. – Ale wiesz, że mam tu chorą mamę. Nie mogę jej zostawić samej na dłużej. Nie wiem, jak długo jeszcze będzie.
– Co jest twojej mamie? – spytała wtedy z zaskakującą empatią.
– Rak wątroby. Wiem, dziwne – parsknąłem. – Całe życie dbała o siebie, zdrowo się odżywiała, nie piła, nie paliła...
– Jakie są rokowania?
– Ona twierdzi, że dobre. Bierze chemię od paru miesięcy.
– I?
– No i się nie poddaje. Ona nigdy się nie poddaje. Ja jestem jak mój ojciec.
Zbyt często rezygnowałem w życiu z tego, co ważne, na rzecz tego, co łatwe.
– Ty też możesz jeszcze wrócić do nauki – zauważyła.
– Mogę? – Sam w to nie wierzyłem. Za siedem miesięcy miałem skończyć trzydzieści sześć lat. I jedyne, co osiągnąłem w życiu to stanowisko nauczyciela w prowincjonalnym liceum, nawet jeśli dobrym. Czy byłem gotowy, żeby postawić swoje życie na głowie? Nie. A czy mógłbym to zrobić dla niej? No cóż... chyba nie byłem gotów, żeby znowu ją stracić na długie lata, ale wyjazd i tak mi się nie uśmiechał. Inna sprawa, że jako koleś po trzydziestce, bez doktoratu i bez doświadczenia w pracy naukowej mógłbym pomarzyć o grancie.
– Możesz wszystko, Rafał.
– Nie sądzę, Wi. Ale ty nie tylko możesz, ale i musisz. I nie bój się. Nawet, gdybym nie mógł być tam z tobą przez cały czas, będę czekał. I będę z ciebie dumny.
– Dobrze.
– Co dobrze?
– Zatrudnię się na jakiejś prywatnej uczelni i złożę ten wniosek o grant.
– Serio? Od nowego roku?
– Od nowego semestru – zaśmiała się.
– Ale to za... tydzień?
Wi uśmiechnęła się z psychopatycznym zacięciem.
– To kwestia jednego telefonu. Rektor Szkoły Wyższej Nauk Stosowanych atakuje mnie mailami i telefonami średnio raz na kwartał.
– Wpadłaś mu w oko?
– Nie – zarechotała. – Miałam z nim zajęcia jeszcze na uniwersytecie. Pamięta mnie. A od kiedy uczestniczył w szkoleniu organizowanym przez moją firmę, chce mieć w zespole praktyka.
– Więc teraz SWNS, a potem Boston?
– Tak, Rafałku.
Uścisnąłem ją z całej siły.
A teraz muszę wracać do algorytmów.
<>=-+
A to bonusik dla @eliza_boniecka Gratulacje!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro