Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

I1I

Jeszcze miesiąc temu siedziałam w więzieniu. Właściwie w zakładzie karnym w Grudziądzu. Od razu umieścili mnie w izolatce i nosiłam z dumą kombinezon w kolorze pomarańczowym. Byłam traktowana jak „groźny przestępca", mimo iż nawet nie umiałam się bić, a zabicie muchy powodowało u mnie ogromne wyrzuty sumienia. Zostałam więźniem kategorii „N". Dlaczego? Wszystko ze względów bezpieczeństwa, musiałabym być oddzielona od reszty, a moja cela całą dobę obserwowana, przez kamerę umieszczoną w rogu. Nawet podczas mojego prysznica, jakiś nadgorliwy strażnik, musiał mnie podglądać. Wszyscy znali mój dorobek albo na szczęście, tylko jego część i wiedzieli, do czego jestem zdolna, a ucieczka z takiego miejsca byłaby tylko formalnością.

Natomiast dziś piję wino, na najwyższym piętrze jednego z wieżowców w Warszawie. Ciekawi was pewnie jak to zrobiłam, jak uciekłam. Cała sztuczka polega na tym, że nie uciekłam. Policja, właściwie sama mnie wypuściła. Może nie do końca wypuścili, mam ich wspomagać łapać takich ludzi, jak ja kiedyś. Będę ich konsultantem i od dziś mam im pomagać przy sprawach i robić za „specjalistkę". Rozumiecie? Osoba, która jeszcze dwa lata temu, próbowała obrabować sejf jednego z najbogatszych Warszawiaków, dziś po odsiedzeniu tylko półtora roku wychodzi na wolność, aby pomóc stróżą prawa. Aby było zabawniej, wcześniej sami mnie pojmali i zamknęli za kratami. Jednak może wróćmy do początku, czyli jak trafiłam do Grudziądza.

Podczas obrabowywania sejfu, o którym wcześniej wspomniałam, mój przyjaciel, z którym łączyło mnie jednak coś więcej, zamknął mnie tam. Tak, dokładnie, zostawił mnie w sejfie i uciekł. Zabrał prawie wszystkie obrazy, po czym zostawił samą. Nie miałam jak uciec, byłam w potrzasku, zamknięta w wielkiej metalowej puszce. Gdybyście tylko widzieli miny policjantów, gdy zobaczyli zamkniętą tam szczupłą blondynkę. Wyglądałam jak spłoszona zwierzyna w sidłach.

Potem wszystko działo się szybko, skazali mnie na 20 lat, trafiłam do jednego z najbardziej chronionych więzień, ponieważ wiedzieli, że umiem włamać się wszędzie. Moja ucieczka z więzienia również byłaby tylko kwestią czasu. Jeśli uważacie, że nie myślałam o niej, to grubo się mylicie, zawsze coś planuję. Tylko czasem potrzeba na to więcej czasu. Jednakże nie musiałam wprowadzać w życie swojego planu, gdyż jednego z samotnie spędzonych dni w celi, odwiedził mnie agent Interoplu.

I1I

— Witam Liliano, a właściwie Lilith Rakosz, urodzona piętnastego maja tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku. — Odrobił pracę domową.

Tylko moi rodzice znali moje prawdziwe imię, wszystkim zawsze przedstawiałam się po prostu jako Lili. Cóż moje imię nie jest typowe jak dla Polki, którą jestem. Moi rodzice nie byli do końca normalnymi ludźmi, w końcu kto nazywa dziecko na cześć upiorzyce, znanej w folklorze żydowskim.

— Jestem agent Maciej Szulc, pracuję w Interpolu w wydziale przestępczości związanej ze sztuką. Wiem, że może to zabrzmieć dziwnie, ale potrzebujemy pani pomocy, a właściwie ja potrzebuję — mruknął mężczyzna, w widocznie drogim garniturze. Zapewne był robiony na miarę, ponieważ leżał na nim wprost wyśmienicie.

Usiadł naprzeciwko mnie w pokoju odwiedzin. Przyglądałam mu się uważnie, wglądał na bogatego. Rolex, skórzana teczka i piękne buty, z czarnej, najprawdopodobniej włoskiej skóry. Na tle gładkiego, granatowego garnituru jego biała koszula wyglądała olśniewająco. Poprawił delikatnie dłonią, swój idealnie dopasowany krawat w drobny wzorek.

Oparłam się o oparcie mojego drewnianego krzesła i przechyliłam głowę w oczekiwaniu, na to, co powie dalej.

— Może pan pójść, to sprawa wagi międzynarodowej i możemy wiedzieć o tym tylko ja i ta pani. Jest przykuta do krzesła, więc raczej nic mi nie zrobi — powiedział w stronę strażnika stojącego przy drzwiach.

Miał rację, nie byłam najlepsza w biciu się i raczej nie podjęłabym konfrontacji z agentem, tym bardziej że wydawał się umięśniony.

Funkcjonariusz służby więziennej od razu wyszedł, zostawiając nas tym samym we dwoje. Szulc przyglądał mi się, jakby oczekiwał ode mnie, jakiejkolwiek odpowiedzi. Postanowiłam jednak milczeć. Nie wiedziałam, czy warto poświęcać temu, chociażby minimum wysiłku.

— Rembrandt, kojarzysz? — zaśmiałam się na jego pytanie. Pyta mnie właśnie teraz, czy znam jednego z najbardziej rozpoznawalnych malarzy na świecie. Mnie... — „Powrót syna marnotrawnego" mówi Ci to coś Lilith? — Uniósł brew, a ja znów się zaśmiałam. Poirytowany moim zachowaniem mężczyzna wstał i zaczął iść w stronę drzwi.

— Najprawdopodobniej ostatni obraz Rembrandta von Rijna z 1668 roku, namalowany po śmierci jego ostatniego syna Tytusa — szepnęłam, przyglądając się mężczyźnie. Jestem przekonana, że nie miał więcej niż czterdzieści lat.

— Jednak nie jest pani niemową. Proszę mi zatem powiedzieć, ile postaci znajduje się na obrazie? — Nie odwrócił się do mnie, widziałam tylko jak jego ręka, ląduje na klamce.

— Sześć, z czego trzy to twarze samego Rembrandta — mruknęłam, zamykając oczy, aby przypomnieć sobie wygląd obrazu, o który mnie pytał.

Uwielbiałam swoją zdolność do zapamiętywania wszystkiego, wystarczy, że spojrzę na coś przez kilka sekund, a potem potrafię to odtworzyć bez większego problemu. Sztuką jest zapamiętać wszystkie, nawet najmniejsze szczegóły, kolory, a nie same zarysy.

— Poprawna odpowiedź, teraz będzie trudniej. Które z nich są oświetlone? — Zacisnęłam mocniej oczy, jakby to w jakikolwiek sposób miało mi pomóc.

— Ojciec i obaj synowie — mruknęłam. Otworzyłam oczy, mężczyzna stał odwrócony, oparty o ścianę i przyglądał się uważnie mojej twarzy. Poczułam się jak małpka w zoo, od której Szulc oczekiwał jakieś śmiesznej sztuczki.

— Dobrze, a co trzyma starszy z synów w dłoniach? — powiedział, jakby przeczuwał, że nie znam odpowiedzi.

Miałam w głowie tysiące, jak nie miliony różnych dzieł, czasem trudnością było znalezienie konkretnego szczegółu. Wiedziałam, że wiem, co trzyma mężczyzna, ale czy uda mi się odnaleźć właśnie ten fragment? Wzięłam głęboki wdech, a mężczyzna uśmiechnął się triumfalnie.

— Czyli to, co mówią o pani to kłamstwo, nie jest pani aż taka dobra tej zabawie. Dzięki Bogu, że we francuskim więzieniu siedzi kobieta z podobną do pani zdolnością, chociaż zapewne jest lepsza... — mruknął, wyprowadzając mnie tym samym z równowagi. Zagryzłam policzki ze złości i zamknęłam oczy, starając się odnaleźć, potrzebną drobnostkę. — Niesamowite jest to, że ktoś dał radę bawić się z policją i Interpolem przez pięć lat. Przecież nie jest pani nawet...

— Cicho! — krzyknęłam w jego stronę, po czym zacisnęłam mocno szczękę ze złości. Nie otworzyłam oczu, przeciwnie zacisnęłam powieki jeszcze mocniej.

Nie mogłam się skupić, gdy cały czas coś mówił, a dodatkowo podważał moje zdolności. Po chwili ciszy otworzyłam oczy i popatrzyłam na uśmiechającego się mężczyznę.

— Laskę — szepnęłam. — W obu dłoniach przed sobą trzyma laskę i opiera się na niej. Cholerną, drewnianą, rzeźbioną laskę — kontynuowałam zdenerwowana, a z każdym moim słowem uśmiech na ustach mężczyzny zanikał, co coraz mocniej radowało moje serce. Bez słowa podszedł i usiadł znów naprzeciwko mnie.

— Jeśli byłaby, pani zainteresowana, to tak jak wspominałem, mam ofertę nie do odrzucenia. Nasz poprzedni konsultant, cóż... — zawiesił głos na chwilę. — Już, z nami nie pracuje, dlatego szukamy kogoś inteligentnego i myślącego jak przestępca, a nie ukrywajmy, nadaje się pani do tego idealnie. — Z każdym jego słowem byłam coraz bardziej zainteresowana. Wyjście z tego paskudnego miejsca, dodatkowo, jeśli nie musiałaby być to ucieczka, jak najbardziej mi odpowiadało. Mogłam wydostać się bez ryzykowania zastrzelenia czy złapania.

— Czy możemy rozmawiać jakoś mniej oficjalnie? Źle się czuję z tym „pani". Nie jestem jeszcze tak stara...— bąknęłam, na co mężczyzna odpowiedział mi uśmiechem. Chyba nie spodziewał się, tego, co właśnie powiedziałam. Kiwnął jednak tylko twierdząco głową, wyrażając aprobatę. — A co jeśli się nie zgodzę na propozycję?

— Będziesz siedzieć w więzieniu przez kolejne 18 lat, bez możliwości wcześniejszego zwolnienia, o co sam się zatroszczę. — Uśmiechnął się do mnie sztucznie.

Wiedział, że się zgodzę, a ja wiedziałam, że jeśli moja odpowiedź będzie przecząca, będę do końca życia żałować tego, iż się nie zgodziłam. Właściwie byłam ciekawa, w czym mogłabym im pomóc. Zawsze interesowało mnie, jak to wszystko wygląda z drugiej strony barykady.

— Więc na czym miałaby polegać nasza współpraca? — Poprawiłam się na krześle i oblizałam delikatnie usta, zainteresowana jego propozycją. Mężczyzna oparł łokcie o blat i splótł dłonie.

— Dostałabyś własne mieszkanie i codziennie rano ktoś przyjeżdżałby po ciebie, aby zawieźć do naszej siedziby, czy gdzie indziej trzeba by było. Nosiłabyś na kostce lokalizator osobisty GPS, a od biura mogłabyś się oddalić zaledwie o 10 kilometrów i ani kroczka więcej. Jeśli choćbyś próbowała zdjąć bransoletę albo zhakować nasz system, aby ją wyłączyć, na nogi zostanie postawiona policja w całym województwie. Wszystkie lotniska, pociągi, autobusy, nawet przystanki, twoja twarz będzie wyświetlana na każdym, choćby najmniejszym ekranie w całym Krakowie. Oczywiście, jeśli dałabyś radę uciec, choć szczerzę w to wątpię. Lepsi od Ciebie próbowali, wszystkich złapaliśmy jakąś minutę, dwie po zdjęciu bransolety. Także nie radzę, dodatkowo po tym dostaniesz kolejne 10 lat więzienia. — Uśmiechnął się znów do mnie i opadł na oparcie krzesła. Patrząc w jakiś punkt za mną przeczesał dłonią swoje włosy. — Także co ty na to?

Czy zdołałabym odmówić? Przynajmniej, chociaż na chwilę mogłabym poczuć się normalnie, usiąść na kanapie i napić wina jak kiedyś. W końcu znów wróciłabym do malowania.

— Zgadzam się — rzekłam, po czym agent wyciągnął ze swojej teczki plik papierów i kazał mi podpisać w wyznaczonych miejscach. Bez większego wahania uczyniłam to.

— Bardzo dobra decyzja — mruknął, podnosząc się. — Pomarańczowy to zdecydowanie nie twój kolor. — Posłał mi uśmiech i bez dalszych rozmów po prostu wyszedł.

***

Dwa dni później znajdowałam się już w swoim nowym mieszkaniu, o ile można je tak nazwać. Dla mnie to była ohydna, brudna nora. Mały salon, który również pełnił funkcję sypialni. Nie ma nawet sensu wspominać o łazience. Po prostu wszystko wyglądało, jakby nikt nie robił tam remontu, od co najmniej piętnastu lat, a nie sprzątał od dwóch. Bałabym się użyć czegokolwiek, aby nie złapać grzyba, albo innej choroby, przez którą mogłabym stracić rękę, albo nawet i życie. Mężczyzna, który mnie tam przywiózł, zostawił walizkę z garstką ubrań. Powiedział, że jutro rano ktoś po mnie przyjedzie, aby zabrać do muzeum. Chcąc nie chcąc, byłam zmuszona zasnąć na podartej kanapie, modląc się, aby w nocy nie zaatakowało mnie stado karaluchów lub pluskiew. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro