Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2.

Maciej pomaga mi wstać, a ja już czuję pulsowanie w kostce i z trudem potrafię nastąpić na stopę. Poziom zażenowania właśnie wybił skalę.

— Chyba skręciłam nogę... — stwierdzam, utykając i powstrzymując płacz.

W samochodzie muszę użyć wszystkich sił, żeby się nie rozpłakać, bo każdy najmniejszy ruch sprawia, że ból jest nie do wytrzymania.

— To musi obejrzeć lekarz — rzuca takim tonem, że nawet nie zamierzam z nim dyskutować. Poza tym, to już mi wszystko jedno.

Nachylam się i odpinam zamek botka. Ze łzami w oczach zdejmuję but, w którym z ledwością mieści się już zwichnięta stopa.

Na SOR zostaję przyjęta dość szybko i ku mojemu zdziwieniu bez kręcenia nosem personelu, że wybrałam złą porę na wypadek — coś mi się wydaje, że to przez obecność Macieja i jego unoszącą się na kilometr charyzmę. Mało kto potrafi mu się sprzeciwić, nie licząc mojego wybryku z zeszłego tygodnia, za który wedle uznania zostałam "nagrodzona".

— Czy spożywała pani jakiś alkohol, jest pani na coś uczulona lub aktualnie jest w ciąży? — pyta mnie młoda lekarka.

— Na wszystkie pytania odpowiedź brzmi: nie.

— W takim razie przepiszę pani coś mocniejszego od bólu, a za chwilę zrobimy RTG, aczkolwiek na moje oko, to skręcenie, wykluczam złamanie.

Po około godzinie, z ortezą na skręconej kostce i o kulach, wracam do domu. Kontrolę mam za tydzień, więc mam tylko nadzieję, że do świąt Bożego Narodzenia się wykuruję, bo jesteśmy zaproszeni na święta do rodziców Ignacego, do Istebnej.

Jestem kompletnie wykończona i szczerze mówiąc już tylko na włosku wisi moja emocjonalna eksplozja szlochu, ale staram się jakoś tego po sobie nie dać poznać. To przecież nieprofesjonalne.

— Bardzo mi przykro, że tak to wyszło… — odzywa się Maciej po dość długiej ciszy, gdy parkuje samochód blisko mojego bloku.

— To przecież był wypadek, łamaga ze mnie. — Wzruszam ramionami i opuszczam wzrok.

— Nigdy tak o sobie nie mów, rozumiesz? To się po prostu wydarzyło, niczyja w tym wina, no jedynie restauracji, że odpowiednio nie zadbała o swój parking. Już to zgłosiłem naszemu ubezpieczycielowi.

Maciej pomaga mi wyjść z samochodu i nalega, żeby mnie odprowadzić. Mam dziką ochotę nawrzucać mu, że gdyby do mnie nie podszedł, miałabym z głowy ten cały cyrk, ale szybko gryzę się w język, chociaż to szczera prawda.

A mogłam wziąć tę taksówkę...

Gdy przechodzimy przez parking mam wrażenie, że z klatki mojego mieszkania wychodzi Iza, a raczej z niej wybiega. Gdybym nie szła ze swoim szefem, w ortezie i o kulach, pewnie zawołałabym ją i w towarzystwie lodów i serialu pożegnałybyśmy ten cholerny tydzień. A tak tylko wywracam oczami, gdy nieudolnie kuśtykam o tych cholernych kulach.

— Jesteś pewna, że dasz sobie radę już sama? — pyta, gdy wreszcie docieramy pod klatkę schodową.

— To pierwsze piętro, więc spokojnie sobie poradzę... — Zagryzam zęby, siląc się, żeby się nie rozpłakać.

— Chcesz, żebym odholował twój samochód? — pyta, a ja kompletnie zapomniałam, że przecież stoi na parkingu restauracji.

— Nie, jedź już, bo twoja dziewczyna pewnie jest bardzo zdenerwowana, że tyle czasu musi czekać... mój narzeczony zajmie się autem.

Maciej spogląda na mnie z nieodgadnioną miną i tylko wąsko się uśmiecha.

— W takim razie daj znać, co z tym poniedziałkiem, bo jestem tego samego zdania co lekarz, powinnaś wziąć to L4 i dojść do siebie — poucza mnie, a ja tylko obiecuję, że jak będę źle się czuła, to poproszę o to zwolnienie.

Dokuśtykanie się na to pierwsze piętro, to jakiś dramat. Spocona i zmęczona wpadam do mieszkania. O dziwo nie jest zamknięte na klucz. Na wieszaku zauważam kurtkę Ignacego, a na dywaniku ustawione, niemalże z wojskową precyzją buty. Nieco się dziwię, że skoro był w domu, to dlaczego nie odbierał telefonu?

Zerkam do sypialni i zauważam, że łóżko jest starannie zasłane, a pościel zmieniona. Wszędzie panuje ład i porządek, czego przecież nie zostawiłam przed wyjściem. Dostrzegam też posprzątane biurko i dziękuję Bogu za tak ogarniętego faceta.

— Chryste, co ci się stało? — pyta, gdy wychodzi z łazienki owinięty tylko ręcznikiem.

Podchodzi do mnie i całuje w policzek, gdy zauważa łzy w moich oczach.

— Szkoda gadać... — Wybucham płaczem, a Igo pomaga mi zdjąć płaszcz i bierze mnie na ręce, kierując się ze mną prosto do sypialni.

— Mam na to idealne lekarstwo, kotek. — Łobuzersko porusza brwiami i nie spuszczając ze mnie oka, zdejmuje ze mnie sukienkę.

Delikatnie przymykam oczy gdy całuje mnie w szyję, a oo jedną dłonią ściska za pełne piersi. W jego oczach widzę ogień pożądania, więc skinieniem głowy daję mu znać, że również tego chcę i przypominam o prezerwatywie.

Nie sądziłam, że dzisiaj wylądujemy w łóżku, ale to chyba jest to, czego potrzebowaliśmy oboje — odprężenia i bliskości.

— Kocham cię, Zosieńko. — Całuje mnie w usta, gdy tylko dochodzi, a ja czuję jak cały stres ulatuje ze mnie z każdym jękiem rozkoszy.

Już nie pamiętam, kiedy ostatnio się kochaliśmy, bo ciągle się mijamy.

— Jutro muszę jechać do tego Rzeszowa… cholera jasna, jak ty sobie poradzisz? — pyta, gdy leżymy wtuleni do siebie po dość ostrym seksie.

— Igo, przecież dam sobie radę… — gładzę jego tors i całuję w usta.

— Bardzo chciałbym się stąd już wyprowadzić… wyremontować domek nad jeziorem po dziadkach, odetchnąć od tego wyścigu, być razem, kochać się codziennie, mieć już rodzinę, dzieci, Zosieńko — mówi, całując mnie w czoło, a ja milczę, ponieważ od kilku miesięcy staram się o awans w firmie i chciałabym się rozwijać zawodowo.

Ignacy chyba o tym zapomniał...

Całą sobotę muszę ratować się przeciwbólowymi, bo inaczej, to nie wyobrażam sobie funkcjonowania.

Ignacy z samego rana, z ogromnymi wyrzutami sumienia, pojechał w delegację na targi pracy do Rzeszowa. 

A ja po szybkim prysznicu, leżę na sofie owinięta w szlafrok i rozmawiam z Izą, którą niestety złapała grypę i biedna leży w łóżku jak kłoda. Ubolewamy nad tym strasznie, ale nic nie poradzimy na zimowe grypsko.

— Wczoraj byłam u ciebie, ale nikt nie otwierał, a później zadzwoniła mama, że czeka pod moimi drzwiami, więc rzuciłam się w drogę, bo wiesz jaka ona jest niecierpliwa.

— Dziwne, bo Igo był już w domu...

— Wiesz jak jest, kiedy człowiek sprząta, odkurza i jednocześnie gra w pleja — chichocze jak mała dziewczynka, bo obie znamy zwyczaje mojego ukochanego.

Następnie rozmowa schodzi na tematy zawodowe. Iza streszcza mi tydzień w nowej pracy, a ja minione wydarzenia.

— Ale to ten cały, jak mu tam, "syn ojca", tak? — pyta, gdy wspominam wczorajszy wieczór i to, kto objął, o to dość dość niespodziewanie, funkcję prezesa.

— Dokładnie. Podobno nie ma być zwolnień, ale przetasowania, więc mam tylko cichą nadzieję, że nie będę musiała dzielić biura z Roksaną albo Klaudią...

— No albo z tą hieną Heleną... Może to święty czas, żeby pokazać im pazury, co? Niech te szlaufy uważają z kim tańczą, one cię jeszcze nie poznały!

Rechoczemy jak jakieś gówniary i plotkujemy chyba z dwie godziny. Dzięki temu, chociaż na moment, zapominam o skręconej kostce.

Resztę bardzo późnego popołudnia spędzam na bezmyślnym oglądaniu telewizji i czytaniu zaległego kryminału. Muszę przyznać, że taki przerywnik jest mi bardzo potrzebny. W tym całym chaosie i wirze obowiązków, kompletnie zapomniałam już czym jest leniuchowanie i czas wolny.

Kilka minut po dwudziestej rozbrzmiewa domofon, więc nieco koślawo, ale już i tak znacznie lepiej niż wczoraj, kuśtykam o kulach w stronę drzwi. Poprawiam turban z ręcznika na głowie, który zaczął już niewygodnie się osuwać. Nikogo się nie spodziewam, więc odwiedziny w sobotni wieczór, raczej nie wchodzą w grę — bo niby kto miałby mnie nachodzić?

— Słucham? — pytam niepewnie, przykładając słuchawkę do ucha.

— Dobry wieczór, ja z zamówieniem. Może mi pani otworzyć?

— Ale ja niczego nie zamawiałam... — Zastanawiam się czy to nie jakiś psikus lub pretekst, żeby dostać się na klatkę schodową.

— Zofia Krajska?

— No tak, to ja...

— To wpuści mnie pani czy zostawić zamówienie pod drzwiami klatki schodowej i odbierze je sobie pani sama? — Słyszę zniecierpliwiony głos, który w słuchawce aż dziwnie brzęczy.

Od kilku miesięcy domofon jest uszkodzony, a to ma ogromny wpływ na jakość dźwięku. Ignacy zgłaszał ten fakt zarządcy kamienicy i właścicielowi mieszkania od którego je wynajmuje.

— Proszę zostawić zamówienie pod drzwiami... mieszkania. — Otwieram guzikiem drzwi i z dudniącym sercem, przez wizjer, obserwuję klatkę schodową.

Słyszę szybkie kroki i po chwili moim oczom ukazuje się dostawca jednej z sieci z papierową torbą w ręku i butelką wina.

Przełykam ślinę i szybko spoglądam na odbicie w lustrze — dramat.

W tym samym momencie słyszę dzwonek i tylko delikatnie przymykam oczy, czując maksymalne poddenerwowanie, ponieważ niczego nie zamawiałam.

A co jeśli okaże się, że to jakiś psychopata? Który wtargnie do mieszkania, pod pretekstem dostawy jedzenia, zgwałci mnie, a później oskóruje i w walizce wyniesie poćwiartowane ciało, po czym wrzuci je do rzeki, żeby pozbyć się dowodów zbrodni? Pierwsze podejrzenia od razu skierują się na, Bogu ducha winnego, Ignacego, który mimo mocnego alibi, od razu będzie na językach całej Polski. Prokuratur zarzuci mu, że przecież przed wyjazdem mógł dokonać tak makabrycznej zbrodni, później dokładnie posprzątać mieszkanie, co przecież potwierdzi moja przyjaciółka, i wyjechać, jak gdyby nigdy nic w służbową podróż i zacząć nowe życie u boku seksownej brunetki o egzotycznej urodzie. — Przechodzi mi przez myśl scenariusz z ostatniego rozdziału "Makabrycznej miłości Państwa Hopkins" ze mną w roli głównej.

Szybko odsuwam od siebie te wredne myśli i odczekuję kilka sekund, a po chwili dopiero otwieram. Dostawca uśmiecha się szeroko i podaje mi zamówienie.

— Dobry wieczór, życzę smacznego.

— Tylko, że ja niczego nie zamawiałam, to chyba jakaś pomyłka. — Odbieram dość ciężką torbę.

— Żadna pomyłka, to prezent.

— Prezent? — Uśmiecham się do siebie na samą myśl, że Ignacy jest wspaniałym narzeczonym. Nawet jeśli jest kilkaset kilometrów ode mnie, to nadal o mnie dba.

— Pan... — dostawca szuka w kieszeni telefonu, a gdy wreszcie go znajduje, dodaje: — Pań Maciej prosił życzyć szybkiego powrotu do zdrowia i oczywiście smacznego. Dobranoc!

Stoję jak wryta, ponieważ nie spodziewałam się takiego gestu, a tym bardziej ze strony Macieja. Kurier już dawno zniknął z pola widzenia, a ja nie mam pojęcia, co to oznacza. I choć to miłe, czuję dziwny zawód, że to nie od mojego narzeczonego...

Powoli, z torbą w ręku i winem pod pachą, kieruję się w stronę kuchni, podierając się tylko jedną kulą. Tam opadam na krzesło.

Gdy spoglądam do papierowej torby, rozdzwania się mój telefon. Tak, to Maciej. Odczekuję kilka sekund i dopiero odbieram.

— Mam nadzieję, że będzie wam smakować. — W słuchawce słyszę głęboki głos Macieja, a w tle przyjemną muzykę.

— Wam?

— No tobie i twojemu narzeczonemu.

— Dziękuję, nie musiałeś. A Ignacy niestety jest w delegacji, więc...

— Ech, to masz jedzenia na kilka dni, chyba że wpadnę za kwadrans i potowarzyszę ci trochę, co? — żartuje, a ja cała się napinam, wiedząc, że po nim można spodziewać się dosłownie wszystkiego.

Biorę głęboki wdech widząc nieład panujący wokół i tylko kuśtykając po mieszkaniu, z telefonem przy uchu, układam poduchy na sofie i zabieram śmieci ze stolika — głównie to puste papierki po Rafaello.

Ignacy przecież tak starannie wszystko posprzątał...

— Halo, jesteś tam?

— Jestem, jestem, tylko, że to chyba nie najlepszy pomysł, panie Macieju — mówię z rezerwą w głosie.

— Bo?

— Nie zdążyłam wynieść śmieci, mam w salonie szpital i ogólnie mówiąc, to nie mam za dobrego dnia...

— Rozumiem, ale gdybyś czegoś potrzebowała, to nie krępuj się, jak będę mógł to pomogę, dobrze? I z tego co wiem, przeszliśmy już na ty.

— Dziękuję, będę pamiętać — żegnam się z nim jak najszybciej, żeby przypadkiem nie zmienił zdania i nie chciał mnie jednak odwiedzić.

Po rozmowie z Maciejem, siedzę w kuchni i wyciągam na stolik zawartość torby. Zapach potraw drażni nos i czuję ogromną chęć spróbowania wszystkich potraw. Otwieram pudełka i małe kartoniki, rozmieszczając jedzenie na blacie stołu. Jest sushi, sałatka cezar, kuleczki serowe zapiekane na głębokim oleju, wytrawne tartarelki i ptysie, a nawet deser w postaci dwóch kawałków tortu czekoladowego. Wszystko jest naprawdę bardzo smaczne, a ten miły gest, trochę poprawił mi nastrój.

Zapominam na chwilę o bolącej kostce, a to duży plus. Zajadając się sałatką, odbieram SMS, to Maciej:

"Mam tylko nadzieję, że nie jesteś na żadnej diecie..."

Nie chcąc zbyt bardzo spoufalać się z nim, rezygnuję z odpowiadania na wiadomość i decyduję się zadzwonić do narzeczonego.

Niestety po kilku nieudanych próbach połączenia, w słuchawce słyszę nagraną pocztę głosową, a po kilku minutach otrzymuję wiadomość SMS of Ignacego:

"Spotkałem kilka ważnych osób i jestem na kolacji biznesowej. Wrócę w poniedziałek i od razu podjadę po ciebie do pracy, a późnym wieczorem wreszcie się tobą zajmę. Tęsknię już cholernie. Pamiętaj, że Cię kocham."

Uśmiecham się do siebie i na samą myśl o słowach: "zajmę się tobą", przygryzam dolną wargę, bo doskonale wiem, co ma na myśli mój Ignacy. Chwytam za telefon i z tęsknotą, odpisuję:

"Rozumiem, kochanie. Trzymam kciuki za spotkanie. Kocham Cię i bardzo, bardzo tęsknię."

Kolejny dzień przynosi nieco lepszy humor, a to za sprawą przespanej nocy i myśli o powrocie Ignacego. Jestem wdzięczna, że tabletki przeciwbólowe wreszcie zaczęły działać, a kostka dzięki zimnym kompresom już tak bardzo nie boli, i co najważniejsze, wrócił jej normalny rozmiar.

Na obiad zjadam resztki z wczorajszego wieczoru i decyduję się zadzwonić do Izabeli, żeby zapytać jak się czuje. Ta odbiera dopiero za którymś połączeniem, więc przypuszczam, że grypa nadal nie odpuszcza.

— Hej kochana, jak się czujesz? — pytam z czułością w głosie.

— Dziękuję, już znacznie lepiej niż wczoraj, ale jestem wykończona, a jak twoja noga?

Chwilę rozmawiamy, aż wreszcie odważam się i przedstawiam jej dość niespodziewany gest Macieja i pytam niepewnie o jej zdanie w tej sprawie, bo sama nie wiem, co mam o tym myśleć:

— Myślisz, że to jest właściwe, takie spoufalanie? Nigdy wcześniej nie miałam z nim większego kontaktu, nie licząc tego incydentu, do którego doszło dwa tygodnie temu.

— To tylko miły gest, a facet ewidentnie ma wyrzuty sumienia. Może wreszcie dotarło do niego, że te dziewuchy z biura chciały podpiąć się pod twój projekt? W sumie, jakby nie patrzeć, to trochę w tym wszystkim jest jego winy, bo jakoś dziwnie jest mało obiektywny. I jeszcze ten twój “wypadek”...

— Muszę porozmawiać z Ignacym, bo inaczej chyba zatruję się tymi myślami, że to jest nie fair w stosunku do niego. Nie wiem, chyba już kompletnie mi odbiło.

— Daj spokój, to przecież w ramach rekompensaty, a poza tym, to miała być kolacja dla dwojga, dla was, tylko że Ignacego nie było. Weź już się nie zamartwiaj tak bardzo, bo kompletnie nie ma ku temu podstaw, żeby aż tak się zadręczać, no chyba, że jest coś jeszcze, o czym nie wiem? Seksowny z niego facet… — pyta podejrzliwie, więc szybko ją karcę, że śmiała tak pomyśleć.

— Lepiej już skończ Sherlocku, bo zaraz będę zła! Ignacy nie ma żadnej konkurencji, jest moimi przyjacielem i najgorętszym kochankiem. Chryste, jaki my wczoraj mieliśmy dobry wieczór.

— Dobra, zmieńmy może temat, okej? — mówi dość szorstko, więc już nic więcej nie dodaję.

Rozmowa z przyjaciółką bardzo rozjaśnia moje myśli, które zmierzały już w niepokojącym kierunku, aczkolwiek zmartwił mnie jej dość oschły ton.

Zrelaksowana resztę niedzieli decyduję się po prostu odpocząć i nabrać sił na zbliżający się tydzień. Myślę, że lektura niedokończonej powieści będzie idealnym sposobem na relaks i reset od tego całego pędu codzienności.

W poniedziałek rano zamawiam taksówkę i jednak decyduję się pojechać do pracy. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że mojej roboty nikt za mnie nie zrobi, a gdy wrócę z chorobowego, to nie wyjdę z tych papierów już chyba nigdy. Mimo że jestem bardzo obowiązkowa, to niestety po odejściu z firmy mojej współpracowniczki Marianny, muszę wykonywać dwa razy tyle roboty, niż dotychczas. Generuje to, chcąc nie chcąc, małe zaległości. A małe zaległości razy dwadzieścia dwa dni robocze, to już całkiem sporych rozmiarów dramat.

W agencji nieruchomości jestem przed ósmą, więc to idealny czas, żeby niezauważona przemknąć do swojego biura i od razu wziąć się do pracy.

Przeglądam oferty i nanoszę zmiany oraz sugestie moich przełożonych w ofertówkach, a jeszcze przed przerwą na śniadanie, udaje mi się wyszukać dwie bardzo interesujące oferty. Są to w sumie licytacja nieruchomości, ale za to w bardzo dobrej lokalizacji w Pirenejach, w części Francuskiej i Hiszpańskiej. Aktualnie ze względu na stan suszy we wschodniej części Francji miejscowi chcą jak najszybciej sprzedać swoje posiadłości, a ceny są bardzo kuszące. Zapisuję je i od razu przesyłam we wiadomości e-mail Maciejowi. Kilka sekund później rozdawania się mój telefon. Tak, to Maciej, więc odbieram:

— Zapraszam do swojego gabinetu, mamy do pogadania — mówi nieco nerwowo. — To naprawdę bardzo nieodpowiedzialne z twojej strony, co zrobiłaś... — Rozłącza się, a serce podchodzi mi do gardła.

Co takiego zrobiłam...

W drodze do biura, czuję jakbym za moment miała umrzeć na zawał serca. Wzruszam ramionami, próbując zapanować nad nerwowym drżeniem mięśni i silnym napięciem barków.

— Możesz mi to w jakiś racjonalny sposób wytłumaczyć? — rzuca, gdy tylko wchodzę do jego biura, uprzednio pukając do uchylnych drzwi.

Widzę, że naprawdę jest bardzo wytrącony z równowagi. Oczy ma jak diabeł i gdy tylko spotykamy się wzrokiem, odpina dwa guziki przy szyi i mierzy mnie gniewnie, mocniej zaciskają szczękę.

Wskazuje ręką na wydrukowane wiadomości e-mail, a ja kompletnie nie umiem się do tego odnieść.

Siadam na krześle i drżącymi rękami łapię za dokumenty. Mail wysłany jest z mojej skrzynki, i to jest niepodważalne, ale nie kojarzę, żebym to ja wysyłała cokolwiek do tego człowieka. Tym bardziej po co?

Skanuję wzrokiem załączniki i zamieram, widząc przesłane plany inwestycyjne na przyszły rok, wyliczenia, strategiczne planowane działania marketingowe, które tak skrupulatnie przygotowywałam, konsultując je z panem Andrzejem i Dariuszem jeszcze pod koniec listopada. To naprawdę nie miało prawa zostać wysłane do kogokolwiek poza prezesem.

Maciej jest wściekły i przenosi wzrok z papierów na mnie, jego spojrzenie pełne złości, zwyczajnie mnie przeraża.

— To są działania na szkodę całej firmy! Czy ty wiesz, co dobrego zrobiłaś? Zrobiłaś to specjalnie? Żeby mnie pogrążyć za to wydarzenie z zeszłego tygodnia, tak?

Podnoszę głowę, a oczy świecą mi się od łez. Maciej nerwowo zaciska dłonie w pięści, gdy patrzę mu prosto w oczy i mówię, że nic takiego przecież nie wysłałam, że to jakaś cholerna pomyłka. Przyrzekam, że to nie ja, ale czym jest moje słowo, przeciwko takim "dowodom".

— Co, twoje ego nie może znieść, że od teraz to ja będę miał decydujące zdanie, a nie udobruchany stary prezio, co? Liczyłaś pewnie na awans? Co ty sobie wyobrażałaś, że w tym bezdusznym interesie nie ma przyjaciół? Tylko dzięki temu, że mail w pierwszej kolejności trafił do mojego starego kumpla z czasów studiów, nie muszę ogłaszać upadłości! — mówi takim tonem, że przechodzą mnie dreszcze, jeszcze to jego gestykulowanie.

Wstaję przy pomocy kuli, a moje spojrzenie jest pełen bólu, ponieważ to nie ja wysłałam tę wiadomość, tylko problem w tym, że nigdy tego nie udowodnię.

Jestem kompletnie przerażona tym, że teraz czeka mnie pewnie dyscyplinarne zwolnienie i to w trybie natychmiastowym.

Scenariusz się powtarza, z tym, że teraz, to już nigdzie nie znajdę pracy.

— Tu nie chodzi o ego, dobrze wiesz... — próbuję się tłumaczyć, ale przerywa mi.

— Wie pan, panie prezesie — wtrąca niemalże sycząc, wymierzając mi tym policzek.

— Tu nie chodzi o ego, dobrze pan wie, panie prezesie, ale o to, że wcale nie wysłałam tej wiadomości! — Z ledwością wyrzucam z siebie. — Nigdy nie zrobiłabym takiego świństwa, panu, pana rodzinie, firmie i ludziom z którymi tyle lat współpracuję! Jestem lojalnym pracownikiem! — mówię, podnosząc znacząco głos.

Maciej uderza dłonią w biurko i wstaje z miejsca w chorej furii.

— Jestem nowym prezesem tej firmy i mam obowiązek kontrolować swoich pracowników! Nie pozwolę, żebyś zatopiła nasze wieloletnie interesy swoimi nieprzemyślanymi ruchami i zwykłą głupotą!

Do biura wchodzi pan Andrzej i prosi Macieja, żeby się uspokoił, bo słychać go niemalże w całym budynku.

— Macieju, proszę żebyś się uspokoił, bo słychać was w recepcji. Musisz ochłonąć, inaczej ta rozmowa do niczego dobrego nie doprowadzi...

Jestem wdzięczna, że ktoś przerwał te oszczerstwa, bo już z ledwością trzymam się na nogach. Staram się głęboko oddychać, żeby utrzymać resztki godności.

— Jeśli tego nie zrozumiesz, to może nie pasujemy do współpracy i powinnaś zastanowić się nad zmianą pracy. Może najlepiej wyjdź i od razu leć do konkurencji i mnie wykończ! Droga wolna! Albo zastanów się nad zmianą branży, bo w tej, jesteś skończona — mówi tym swoim tonem nielubiącym żadnego sprzeciwu.

Patrzy na mnie z gniewem, ale w jego oczach pojawia się także smutek i zawód, a ja czuję jak gorące łzy, spływają po moich policzkach.

— Pamiętaj, to ty zamykasz te drzwi, nie ja...

Wychodzę z biura podpierając się kulami. Nie zamykam za sobą drzwi, tylko po prostu jak najszybciej odchodzę, chociaż to bardzo trudne, gdy traci się grunt pod nogami. Idąc do swojego biura, po drodze, słyszę ciche, nieprzyjemne komentarze wymierzone w moją stronę.  Siadam za biurko, gdzie zostaję sama, z uczuciem porażki i utraty, które boleśnie rozdzierają serce.

_________________
Cześć!
Dajcie znać czy opowiadanie jak na razie Wam się podoba? Będę wdzięczna za każde polubienie i komentarze.

Trzymajcie się ciepło i dbajcie o siebie! ♥️

S.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro