Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Farsa nie całkiem zabawna

Dawno, dawno temu, za górami, za lasami żył sobie... klaun. Tak dobrze przeczytaliście, to nie jest przejęzyczenie. Nie będzie to kolejna opowieść o wspaniałych zamkach, rycerzach i księżniczkach. Właściwie to nie będzie nawet opowieść, ale o tym dowiecie się później. Jak już mówiłem, klaun, a konkretniej klaun Billy, tak mam na imię. Historia, którą tutaj przeczytacie będzie właśnie o mnie. Od razu chciałbym sprostować, Billy to moje pełne imię, żadne zdrobnienie. Jeśli chodzi natomiast o nazwisko, krótko mówiąc, nie posiadam takiego. Od zawsze wszyscy wołają na mnie Billy, po prostu. Jednak może zaczniemy od początku.

Szczerze, to żartowałem z tym „dawno temu", bo było to niecałe dwadzieścia pięć lat. W sumie, jak swoje opowiadanie mógł zacząć klaun inaczej, jeśli nie żartem? Poczujcie odrobinę tej ironii. Ale wracajmy do sedna sprawy. Na przedmieściach miasta, którego nazwy nigdy nie poznałem, gdzieś pod drzewem zostało znalezione niemowlę. Zwykłe, zapłakane, owinięte w szary kocyk. Jak już mówiłem, historia jest o mnie, więc na pewno wszyscy już wiedzą, że tym dzieciakiem byłem ja. Odnalazła mnie trupa cyrkowa i przygarnęła do siebie.

Możecie teraz pomyśleć, że to bardzo romantyczne. Dziecko uratowane przez cyrkowców. Prawie jak z jakiejś książki, która ma za zadanie rozczulić czytelnika, sprawić, aby sam zechciał dokonywać równie wspaniałomyślnych i bohaterskich czynów. Nie mówię wcale, że tak nie było, ale proszę was, abyście poczekali do końca opowieść i nie wydawali przedwczesnych osądów.

W każdym razie znalazła mnie trupa, której nazwy nie będę tu przytaczał, bo nie wnosi ona nic do tej historii. Dyrektor tego wspomnianego już wiele razy cyrku, do pewnego czasu w ogóle się mną nie zajmował. Szczerze mówiąc, nie żałowałbym, gdyby zostało tak do końca, jednak o tym również powiem później. Byłem wychowywany przez nie jedną osobę, ale praktycznie wszystkich należących do trupy, więc nie jestem przywiązany do nikogo konkretnego. Akrobatki, połykacz ognia, linoskoczkowie, treserzy zwierząt, mimowie, klauni. No wiecie, taki standardowy skład. Przez to właśnie, że nie byłem wpatrzony w jedną, konkretną osobę zdobyłem wiele różnych umiejętności.

Przyglądałem się występom gimnastyczek i przy okazji próbowałem wykonywać podobne figury. Treser często prosił mnie o pomoc przy ujarzmianiu lwów, których swoją drogą mieliśmy, a raczej nadal mamy, dwa. Z perspektywy czasu myślę jednak, że chyba nie jest zbyt odpowiedzialne, aby pozwalać trzyletniemu chłopcu wchodzić do klatki z drapieżnikami, ale dla mnie i innych było to normalne. Ot, codzienne zajęcie, jak na przykład mycie zębów, czy ścielenie łóżka.

Ale pomimo tego, że od wszystkich zdobyłem jakąś nową umiejętność, najwięcej czasu przypatrywałem się występom klaunów. Proste, przyjemne, zabawne, składające się z wielu niezbyt skomplikowanych czynności. Właściwie można było robić, co się żywnie podobało, byle rozbawić publiczność. Oj tak, zdecydowanie od nich nauczyłem się najwięcej.

Wydaje mi się, że pierwszą taką rzeczą była żonglerka. Miałem wtedy chyba około trzech lat. Zatrzymaliśmy się na przedmieściach miasta Clemont. Byłem dzieckiem, więc niewiele pamiętam z tego, jak wyglądało otoczenie. Gdy wracam do tamtych chwili widzę jedynie nasze drewniane przyczepy poustawiane na ogromnym polu trawy oraz okrągły, kolorowy namiot przyozdobiony barwnymi flagami, powiewającymi na wietrze. W sumie teraz, kiedy to piszę uświadomiłem sobie, że równie dobrze może to być wspomnienie każdego innego naszego postoju, ponieważ większość z nich wyglądała dokładnie, albo prawie dokładnie w ten sam sposób.

W każdym razie, przyglądałem się zza kulis występowi. Niejaki pan M., kierownik cyrku, o którym napiszę więcej w dalszej części, rozpoczął spektakl przydługim przemówieniem, na które za bardzo nie zwracałem uwagi. Skupiłem się dopiero wtedy, gdy przeszedł koło mnie, kompletnie ignorując moją obecność i zaczął się prawidłowy pokaz. Światła przygasły, przykrywając publiczność cieniem, a dwa reflektory skupiły swoje żółte łuny na środku okręgu. Poczułem muśnięcie wiatru na twarzy, przez co kilka czarnych kosmyków przesłoniło mi widok. Z roztargnieniem odgarnąłem włosy i znów skupiłem wzrok na scenie.

Zrozumiałem, że wcześniejszy wiatr wywołany był przez trzech klaunów, którzy właśnie wbiegli w oświetlone miejsce. Nie pamiętam, który z nich i co powiedział, jednak śmiech publiczności do dziś rozbrzmiewa mi w głowie; sam również roześmiałem się w tamtym momencie. Następnie cała trójka stanęła tak, aby każdy widział twarz każdego. Znikąd zaczęły nadlatywać w ich stronę różne przedmioty; od białych, kształtnych kręgli, przez zwyczajne piłeczki do starannie oszlifowanych kijków, a oni bezbłędnie łapali je, kilka razy podrzucali sobie nad głową, a następnie odrzucali do kolegi z naprzeciwka. Niby nieskomplikowany występ, ale widownia była w siódmym niebie, a ja zacząłem się zastanawiać, czy sam również umiałbym zrobić coś takiego.

Wyszedłem na zewnątrz namiotu, nie zwracając uwagi na innych przygotowujących się do swoich występów. Idąc w stronę jednej z przyczep chwyciłem w ręce kilka niedużych kamieni. Usiadłem na trawie, opierając się o koło i spróbowałem powtórzyć sztuczkę, którą oglądałem kilka minut wcześniej. Byłem wtedy spokojnym i cierpliwym dzieckiem, więc miałem świadomość tego, że nie uda mi się od razu zrobić tego idealnie. Na początek odłożyłem kamyki na bok, a w ręce zostawiłem jedynie dwa. Zacząłem je przerzucać z jednej ręki do drugiej.

Wychodziło mi całkiem nieźle. Parę razy jeden z nich spadł na ziemię, jednak po ledwie paru minutach potrafiłem to robić, myślami błądząc zupełnie gdzie indziej. Dołożyłem kolejny. Wymagało to już o wiele większego skupienia i jak można się domyśleć, poległem. Na szczęście byłem równie uparty, co cierpliwy. Za każdym razem podnosiłem kamyki, a moja determinacja rosła z każdą chwilą. Nigdy nie lubiłem się poddawać, co tamten moment chyba idealnie obrazuje. Trzyletnie dziecko, próbujące bez żadnej większej przyczyny żonglować. Przecież nawet niektórzy dorośli mają z tym problem, jednak dla mnie, kogoś, kto od zawsze mieszkał z trupą cyrkową, byłoby skazą na honorze, gdybym się tego nie nauczył; jeśli takie myśli może mieć trzylatek.

Nie pamiętam, ile czasu tam siedziałem i żonglowałem. Byłem niesamowicie pochłonięty zdobywaniem nowej umiejętności. Zwłaszcza, że było to o niebo lepsze od nauki pisania, w której trakcie byłem. Na pewno wiecie, jak nudne jest ciągłe przepisywanie tej samej literki w kółko i w kółko. Niby jest to potrzebne do życia, jednak miło było wreszcie nauczyć się czegoś innego,w dodatku bez żadnego przymusu.

Z dumą patrzyłem, jak po około godzinie trenowania moje ręce są w stanie przerzucać pomiędzy sobą aż cztery kamienie. Uwierzcie, że dla takiego dzieciaka jest to porównywalne szczęście, co zdobycie awansu w pracy. W każdym razie, kiedy stwierdziłem, że pora w końcu skończyć zabawę i podniosłem głowę, mój wzrok skrzyżował się z nieprzeniknionym wzrokiem pana M. Z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Stał tam ubrany w swój zwyczajny strój; wysoki, czarny cylinder, bordową marynarkę, narzuconą na koszulę w paski, która ledwo zapinała się na jego ogromnym brzuchu i szerokie, ciemnoniebieskie spodnie. W tamtym czasie, chociaż mężczyzna zazwyczaj ignorował moje istnienie, szanowałem go i cieszyłem się, że pozawala mi z nimi żyć. Uśmiechnąłem się do niego radośnie, mając nadzieję, że widział, jak żongluję, a on z aprobatą skinął głową, a kąciki jego ust lekko uniosły się w górę.

Moje brązowe oczy zabłysły radością i wieczorem tego samego dnia, zapytałem klaunów, Mike'a, Andy'iego i Edy'iego, czy mogę spać w ich przyczepie. Bo musicie wiedzieć, że wtedy nie miałem jeszcze własnego miejsca, w którym mógłbym nocować. Przede wszystkim byłem za mały, aby mieszkać w osobnej przyczepie, a jak już mówiłem, nie byłem związany z konkretną osobą, więc nocowałem u kogoś, z kim akurat tego dnia spędzałem najwięcej czasu. Cała trójka zgodziła się bez większych zastrzeżeń, co jeszcze bardziej mnie ucieszyło.

W ten oto sposób zaczęła się moja nauka bycia klaunem. Ta jedna chwila, w której postanowiłem nauczyć się żonglerki była ogniwem, które zapoczątkowało moją dalszą drogę życia. Przez to, że tak jak wcześniej wspominałem od każdego artysty uczyłem się czegoś innego, a od tamtego wieczoru codziennie wypytywałem o wszystko jednego z chłopaków, u których na stałe się zadomowiłem, byłem stałem się najbardziej elastycznym członkiem całej ekipy. Naprawdę, akrobacje, chodzenie po linie, jazda na bicyklu, żonglerka, zwykłe wygłupy, żarty, zabawa z lwami... Nic nie stanowiło dla mnie większego problemu, może oprócz połykania ognia. Po jednej próbie, która skutkowała sporym poparzeniem na nodze, odpuściłem sobie i nie miałem szczególnej ochoty, aby kontynuować naukę tej sztuki. Mówiłem, że nie lubię się poddawać, ale kilka tygodni leżenia w łóżku i ból przy każdej próbie poruszenia nogą może zniechęcić każdego śmiałka. Zapamiętajcie sobie, ogień to zło wcielone.

Chyba za bardzo odbiegłem od tematu, więc wracając, okazałem się dość utalentowanym dzieciakiem, a przynajmniej na tyle, aby pewnego dnia pan M. wezwał mnie do swojego gabinetu. Szczerze to nie pamiętam dokładnie, ile miałem wtedy lat. Osiem, może dziewięć. Na pewno coś koło tego, czyli zdecydowanie za mało, aby usłyszeć propozycję, którą złożył mi dyrektor cyrku, którą za chwilę wam przytoczę.

Mieliśmy postój i przygotowywaliśmy namiot do kolejnego występu artystów. Nie lubiłem stać bezczynnie, więc mimo tego, że sam nie uczestniczyłem w spektaklu, pomagałem w drobnych czynnościach, typu przenoszenie rekwizytów do wnętrza namiotu, czy rozwieszanie chorągiewek dookoła. Przywiązywałem właśnie kilka kolorowych balonów do drążka przed wejściem, kiedy podeszła do mnie jedna z akrobatek. Nina, śliczna dziewczyna z długimi blond włosami i niebieskimi oczami, ubrana w obcisły strój, koloru swoich tęczówek, poinformowała mnie, że dyrektor cyrku chciałby ze mną porozmawiać. Ogromnie się zdziwiłem, bo jak wiecie, wcześniej zachowywał się tak, jakbym w ogóle nie istniał. Może poza kilkoma razami, kiedy pochwalił mnie za jakąś dobrze wykonaną sztuczkę. Nie zdążyłem się jej zapytać, o co chodzi, bo od razu potem odeszła w stronę reszty artystów. Przez chwilę stałem oszołomiony, nie za bardzo wiedząc, co zrobić, ale po chwili stwierdziłem, że raczej nie wypada odmawiać osobie, która pozawala mi u siebie mieszkać.

Ruszyłem w stronę najbardziej ozdobnej przyczepy. Cała była wyłożona ciemnym drewnem, również drzwi. Wokół wejścia wymalowane były przeróżne fantazyjne wzory i zawijasy. Po lewej stronie znajdowało się okno, niestety zasłonięte białą roletą, przez co nie widziałem, co znajduje się w środku. Po prawej zawieszona była pozłacana tabliczka z napisem „dyrektor", chociaż każdy wiedział, gdzie znajduje się jego biuro już po samym wyglądzie. Nie chcę nikogo oceniać, wolałbym, żebyście po przeczytaniu tego do końca, sami zawyrokowali, jednak jak na moje oko ten człowiek bardzo lubił chwalić się swoją pozycją.

Zapukałem kilka razy, a gdy usłyszałem stłumione „proszę", moje serce prawie stanęło. Dobrze, przesadziłem, ale wyobraźcie sobie, jak mogłem się czuć. Młody chłopak wezwany do gabinetu przez człowieka, który prawie całe życie go ignorował. Byłem naprawdę przerażony. Mimo tego wszedłem do środka i przywitałem się grzecznie. Pan M. gestem pokazał, abym usiadł na krzesełku przed jego masywnym biurkiem. Miał poważny wyraz twarzy i lodowaty wzrok, przez co robiłem wszystko, aby nie patrzeć się w jego oczy.

Wnętrze przyczepy robiło niemałe wrażenie. Na podłodze piękny, perski dywan, wokół poustawiane półki z książkami, zdobionymi kuferkami i figurkami. Na ścianach kilka krajobrazów, malowanych na płótnie, a w rogu stał nawet piękny, rozłożysty, czerwony kwiat w białej donicy. Oczywiście wszystko przybite gwoździami do podłogi, aby nic się nie poprzewracało w trakcie jazdy. Ja natomiast siedziałem na drewnianym krzesełku, a naprzeciwko mnie, za biurkiem, na którym walały się stosy dokumentów, siedział pan M. i przeszywał mnie wzrokiem. Bałem odezwać się pierwszy, więc czekałem w ciszy, aż to on wyjaśni, po co chciał mnie widzieć.

-Chłopcze.- Odezwał się w końcu, tym samym sprawiając, że znów spojrzałem mu prosto w oczy. Zapomniałem wcześniej wspomnieć, że do tamtego momentu nie miałem imienia. Tak, dobrze słyszycie. Zwracano się do mnie per „mały", „młody", czy po prostu „chłopcze", co właśnie zrobił dyrektor. Nie przeszkadzało mi to jakoś szczególnie, bo oprócz mnie w cyrku nie było innych dzieci, chociaż nigdy nie rozumiałem, dlaczego nikt nie zadał sobie trudu wymyślenia imienia dla mnie. Może nie chcieli się za bardzo przywiązywać? Nie wiem i chyba nie chcę tego wiedzieć. Wracając do słów, którymi uraczył mnie nasz kochany pan M.: -Długo nad tym myślałem i stwierdziłem, że jesteś już na tyle duży, abyś odszedł z naszej trupy.

Patrzyłem na niego wielkimi oczami, nie wierząc w to, co słyszę. Wyobrażacie to sobie? Jak mógł chcieć wyrzucić dzieciaka, który nigdy wcześniej nawet nie rozmawiał z nikim innym prócz ludzi w cyrku? Poczułem, że w moim gardle zaczyna rosnąć ogromna gula, jednak zacisnąłem usta w wąską kreskę i w ciszy słuchałem dalej. Chociaż na początku ciężko mi było spojrzeć w jego oczy, teraz czułem się jakbym był sparaliżowany. Nie mogłem odwrócić się od jego zimnych jak lód, niebieskich tęczówek.

-Nie mamy pieniędzy, abyś z nami dalej mieszkał, chyba że...- Urwał na chwilę i pochylił się do przodu.- Chyba, że zaczniesz zarabiać. Widziałem, jak artyści uczą cię niektórych elementów swoich występów, więc chciałbym złożyć ci propozycję. Będziesz mógł występować w moim cyrku, a cały dochód będzie trafiał bezpośrednio do mnie. Wtedy pozwolę ci tutaj mieszkać. Umowa stoi?

W tamtym momencie byłem jeszcze za mały, aby wiedzieć, co znaczy słowo szantaż, jednak z biegiem czasu zrozumiałem, że nim właśnie była „propozycja", którą złożył mi pan M. Nie mogłem nic zrobić. Albo zacząłbym występować nie mając z tego żadnych korzyści, prócz domu, albo wylądował na ulicy, bez imienia, pieniędzy, czy czegokolwiek, co pozwoliłoby mi się odnaleźć w mieście. Gdy dotarło do mnie, że nie mam absolutnie żadnego wyboru zacisnąłem pięści i spuściłem wzrok. Przyglądałem się moim butom, zastanawiając, czy jeśli się zgodzę ludzie będą w ogóle chcieli przychodzić na moje występy. Bo co ja tak naprawdę umiałem? Kilka sztuczek, jakaś żonglerka, parę akrobacji, jazda na bicyklu... dokładnie to samo, co każdy klaun. Nic specjalnego.

Kątem oka zarejestrowałem jakiś ruch, a kiedy podniosłem wzrok zobaczyłem, że pan M. wyciąga w moim kierunku rękę. Westchnąłem i po chwili ją uścisnąłem. Nie miałem innego wyjścia, a on doskonale o tym wiedział. Uśmiechnął się perfidnie, gdy to zrobiłem i dokładniew tym momencie w moim sercu zrodziło się ziarno nienawiści do tego człowieka. Później oczywiście ono się rozwinęło, ale dlaczego i w jakich okolicznościach dowiecie się w dalszej części.

-Cieszę się, że się zgodziłeś.- Silił się na miły ton, jednak słabo mu to wychodziło. Ja natomiast nadal się nie odzywałem i starałem zachować kamienny wyraz twarzy.- Teraz tylko trzeba ci wreszcie znaleźć jakieś imię, abym mógł cię zapowiadać.-Zmrużył oczy.- Wiem! Co sądzisz o Billy?

Co sądzę? Kompletnie nic. Dla kogoś, kto przez kilka lat nie miał imienia, każde wydaje się dziwne. Nie ważne, czy wszyscy nagle zaczęliby mówić do mnie Billy, Alan, czy Miche. Wzruszyłem jedynie ramionami.

-Może być.

Skrzywił się lekko na brak entuzjazmu w moim głosie, ale nie skomentował tego. Przez następną godzinę ustalaliśmy, a raczej on informował mnie o wszystkich szczegółach dotyczących tego, jak mam się prezentować. Kilka razy udawał, że musi się zastanowić, jednak widziałem, że miał wszystko z góry zaplanowane. Także otrzymałem status klauna, ale nie takiego zwykłego, jakim był Mike, czy Andy.

Nie miałem nosić wielkich butów i malować twarzy. W sumie jedynym elementem, który miał wskazywać na to, że nim jestem jest miękka, czerwona kulka, którą zakładam na nos przed każdym występem. Dostałem luźne spodnie, tego samego koloru, co nos oraz żółtą koszulę. Buty mogłem wybrać jakiekolwiek, nie miały one znaczenia. Na występach mogłem robić, co mi się rzewnie podobało. Nie musiałem wcześniej ustalać sobie programu, bo występowałem indywidualnie. Nie ważne co, masz po prostu rozbawić publikę, powiedział do mnie kierownik na odchodne, po czym oznajmił, że pierwszy spektakl mam dzisiaj. Zacząłem protestować, jednak już sam jego mrożący krew w żyłach wzrok mówił mi, że nie mam w tej kwestii żadnego zdania.

Możecie uznać mnie za tchórza, zrozumiem. Pamiętajcie jedynie, że w tamtym momencie nie miałem nawet dziesięciu lat, rodziców, ani domu, do którego mógłbym wrócić. Przełknąłem ślinę i ponownie zamilkłem.

-Skoro od dzisiaj będziesz kolejnym artystom w naszej trupie, dostaniesz również osobną przyczepę.- Kontynuował kierownik i była to chyba jedyna dobra wiadomość, jaką otrzymałem tego dnia. Od zawsze musiałem prosić się, aby u kogoś przenocować, a teraz nareszcie miałem swoje własne miejsce. Co prawda okupione moją wolną wolą, ale coś za coś prawda?

Wytłumaczył mi, gdzie stoi moje nowe „mieszkanie", po czym kazał wyjść i przygotować się do występu. W ten właśnie sposób zostałem klaunem Billy'm, indywidualnym artystą, występującym w naszym wędrownym cyrku.

Muszę przyznać, że na początku nie było to łatwe zadanie. Widownia nie była przekonana do nowego członka grupy, więc naprawdę musiałem się napracować, aby mnie polubili. Jednak, gdy pierwszy raz usłyszałem ich śmiech i zadowolone oklaski zrozumiałem, że chyba zostałem do tego stworzony. Zacząłem coraz bardziej improwizować, angażować publikę w występy, a mimo tego, że byłem jeszcze dzieciakiem nawet dorośli świetnie się przy nich bawili. Gdyby nie lodowate spojrzenia kierownika za każdym razem, gdy kończyłem spektakl, myślę, że mógłbym to robić całe życie. Nie kłamię teraz, uśmiechy na twarzach widzów były i nadal są motywem do dalszych spektakli, nawet jeśli nie mam z nich innych korzyści niż samozadowolenie.

Pozostaje pan M. Dla dyrektora stałem się dosłownie maszynką robiącą pieniądze. Gdy po roku zobaczył, że jestem jednym z bardziej popularnych artystów wydłużył mi czas spektakli, z czego nawet się ucieszyłem. To był jedyny pozytyw. Do tej pory nie kontrolował mnie jakoś nadto. Oczywiście nie mogłem zbytnio oddalać się od miejsca postojów, czy chociażby pozwiedzać miasta, w którym się zatrzymaliśmy, a o określonej godzinie w ogóle nie powinienem wychodzić z przyczepy, ale nie było to, aż tak rażące.

Jednak po tym wspomnianym roku zaczął organizować mi czas wolny. W sumie przesadziłem z tym „organizować", bo zwyczajnie powiedział mi, że od teraz praktycznie cały swój wolny czas mam poświęcać na ćwiczenia. Nie obchodziło go, czego, miałem po prostu ćwiczyć nowe sztuczki, akrobacje, jazdę na bicyklu i inne rzeczy, które już umiałem, chociaż w jego oczach w za małym stopniu. Rzecz jasna nie mogłem się nie zgodzić, a ziarnko nienawiści zasiane w tamtym pamiętnym dniu, i które zatrzymało swój rozwój, gdy zobaczyłem uśmiechnięte twarze na widowni, znów zaczęło rosnąć.

Nie opuszczać miejsca postoju, ćwiczyć jak najczęściej, wyglądać na szczęśliwego podczas spektaklu, takie właśnie miałem zasady. Plus jedną, która nie została wypowiedziana oficjalnie: nie mówić o naszej „umowie" reszcie trupy. Bo przecież, gdyby ktoś się dowiedział mógłby iść do dyrektora i kazać mu zacząć traktować mnie jak zwykłego pracownika, a jeśli by się nie zgodził porozmawiać z jakimś urzędnikiem, zajmującym się takimi sprawami. Pan M. nie miał zamiaru użerać się z urzędasami. To by go kosztowało pogorszeniem reputacji, a przede wszystkim utratę pieniędzy, a na to nie mógł sobie pozwolić.

W każdym razie, żyłem, jak mi kazał, bo co innego mogłem zrobić? Jednak parę lat później stałem się nastolatkiem. Na pewno pamiętacie, albo jesteście akurat w tym wspaniałym okresie w życiu. Okresie buntu i szukania miłości. U mnie złączyło się to w jedno. Wcześniej nie zawracałem sobie głowy dziewczynami. Z resztą nie miałem jakimi. W trupie było ledwie kilka akrobatek, a najmłodsza z nich była ode mnie dziesięć lat starsza. Przez to, że miałem z nimi kontakt od zawsze nie zwracałem również uwagi, że prawie cały czas chodzą w obcisłych strojach lub pięknych sukienkach idealnie podkreślających ich walory. Dobrze, przyznaję się, może jednak trochę zwracałem na nie uwagę. Ale jaki chłopak by nie zwracał?

Stało się to na jednym z występów. Stałem roześmiany na środku sceny w standardowych luźnych, czerwonych spodniach i żółtej koszuli, które stały się poniekąd, razem z czerwonym nosem moim symbolem rozpoznawczym. Wyjąłem z pudełka, stojącego u moich stóp kilka kolorowych piłeczek i zacząłem nimi żonglować. Jak wiecie, była to pierwsza sztuczka cyrkowa, której się nauczyłem i została również moją ulubioną. Przechadzałem się po scenie, blisko trybun, opowiadając jednocześnie jakieś głupawe żarciki.

-Dobrze, kochani, słuchajcie!- Przystanąłem, nadal nie przestając podrzucać piłeczek.- Zobaczymy do kogo trafi jedna z piłek.

Uśmiechnąłem się na dźwięk oklasków i rozejrzałem po wnętrzu namiotu, zastanawiając, gdzie rzucić. Wszystkie trybuny były spowite w cieniu, więc tak czy siak nie wiedziałem, gdzie celuję, ale przynajmniej sprawiałem takie pozory. W końcu wzruszyłem ramionami, rzuciłem piłkę za siebie, pozwalając reszcie spaść na podłogę. Nie czekając, aż ktoś ją złapie, odwróciłem się i korzystając z jednego z podestów ustawionych gdzieniegdzie na scenie, zrobiłem salto, aby nie był, aż tak nudno. Gdy moje stopy dotknęły ziemi i odszukałem wzrokiem osoby, do której trafiła piłka oniemiałem.

Jeden z reflektorów rzucał światło na najpiękniejszą istotę, jaka stąpa po tej planecie. Brązowa, niczym mocna kawa skóra, czarne jak heban krótkie, kręcone włosy, a oczy prawie tak samo ciemne. Po trzy lśniące, złote kolczyki na każdym uchu i urocza beżowa sukienka na ramiączkach. Skromna, ale jednocześnie piękna. Wyglądała na tak delikatną, że minimalne dotknięcie mogłoby ją uszkodzić, a z drugiej strony spojrzenie miała silne. Usta rozciągnięte

w uśmiechu, który obejmował również oczy. W małej, kształtnej dłoni trzymała małą czerwoną kulkę. W pierwszej chwili nie poskładałem faktów, dopiero po chwili zrozumiałem, że to ona złapała piłeczkę, którą przed chwilą rzuciłem. Stałem tam tak, wpatrując się w nią, zupełnie wydarty z rzeczywistości. Zapomniałem o występie i dyrektorze. Nie słyszałem wołania widowni, dosłownie niczego. Ocknąłem się dopiero wtedy, gdy w moje czoło uderzyła piłka, którą chwilę później złapałem w ręce. Znów wróciłem wzrokiem do dziewczyny, która roześmiała się leciutko, po czym mrugnęła do mnie. Serce zabiło mi mocniej, ale w końcu zdołałem dokończyć występ.

Po spektaklu nie miałem najmniejszej ochoty słuchać reprymendy od pana M., więc szybko wyszedłem za kulisy i zamknąłem się w swojej przyczepie. Do zakończenia całego przedstawienia została jeszcze niecała godzina, więc położyłem się na łóżku i oczami wyobraźni ciągle spoglądałem w ciemne, roziskrzone tęczówki.

Dosłownie kilka minut przed zakończeniem całego przedstawienia udałem się przed namiot, żeby zacząć rozdawać balony przechodzącym dzieciakom. Nie było, co z nimi robić, więc osoba, która akurat nie miała nic do roboty dawała je za darmo. Szczerze, aż się temu dziwiłem, bo dyrektor nie lubił oddawać czegoś nie mając z tego żadnego zysku, ale to chyba już powinniście wiedzieć.

Balony się skończyły, ludzie rozeszli i zacząłem się rozglądać za beżową sukienką. Nie miałem pewności, czy będzie na mnie czekać, ani czy w ogóle zwróciła na mnie uwagę większą, aniżeli resztę trupy, jednak miałem nadzieję. Nadzieja matką głupich, prawda? Jednak każda matka kocha swoje dziecko i po chwili poczułem dłoń na ramieniu. Odwróciłem się, a gdy skrzyżowałem wzrok z jej tęczówkami nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Była tak urocza i niewinna, że aż zapierało dech w piersiach. Zazwyczaj wiedziałem, co mam powiedzieć, jak już mówiłem, często angażowałem ludzi do swoich występów, jednak w tamtym momencie miałem w głowie pustkę. Mogłem jedynie stać i przyglądać się dziewczynie, stojącej przede mną.

Ona, widząc że stoję jak kołek i nie kwapię się, aby coś powiedzieć, zachichotała, podniosła rękę i zdjęła mi czerwoną kulkę z nosa.

-Tak lepiej.- Odezwała się. Głos miała równie śliczny, co całą postać. Idealnie do niej dopasowany.

Zamrugałem i odchrząknąłem, aby w końcu się uspokoić. Nie mogłem przecież przed taką dziewczyną wypaść na kompletnego buca. Chociaż pewnie i tak uważała, że jestem dziwaczny. Mimo tego stała tam i nie wyglądało na to, aby gdzieś się spieszyła. Nadal nie wiedząc, co mam zrobić, wyciągnąłem w jej stronę rękę z balonem, który nie znalazł dla siebie właściciela.

-Wydaje mi się, że w tym momencie on może mieć ode mnie więcej języka w gębie.- Zażartowałem, bo co innego mógł zrobić klaun? Poza tym stresującą sytuację najlepiej rozładować żartem. Każdy to wie. Dziewczyna odsłoniła białe zęby w szczerym uśmiechu i przyjęła balon.

-Faktycznie, na scenie wydajesz się bardziej wygadany.- Odparła, zakładając ręce za plecami. Podrapałem się nerwowo po karku.

-Tam nie rozmawiam twarzą w twarz z tak piękną dziewczyną.- Wypaliłem, nie myśląc nawet o tym, co mówię. Przez ciemną karnację nie było widać rumieńca na jej twarzy, jednak odwróciła wzrok i spojrzała w ziemię. Nadal nie mogłem pojąć tego, jak ktokolwiek może być tak delikatny i uroczy. Po raz kolejny nie wiedziałem, co powiedzieć, więc odchrząknąłem i zapytałem o to, o co powinienem spytać na samym początku.- Jak masz na imię?

-Elisa.- Znów na mnie spojrzała tymi ślicznymi brązowymi oczami.- A ty jesteś Billy, prawda?

-W całej swojej okazałości.-Rozłożyłem ręce i teatralnie okręciłem się wokół własnej osi. I dzięki niebiosom, że to zrobiłem, bo gdyby nie to, nie zauważyłbym pana M. okrążającego namiot.- Cholera.

Wróciłem wzrokiem do Elisy, która patrzyła na mnie, nie wiedząc o co chodzi. Przyznam się, że w tamtym momencie w ogóle nie myślałem. Pamiętacie, że wspominałem, że miłość i bunt przyszły u mnie w jednym momencie? Właśnie. Chwyciłem ją za rękę i pociągnąłem do wnętrza namiotu. Całe szczęście dyrektor nie zdążył nas zobaczyć. Chyba naprawdę sprzyjało mi wtedy szczęście, bo w środku nie było nikogo. Cały sprzęt i trybuny były rozłożone, bo nikt nie kwapił się, aby posprzątać. I bardzo dobrze. Mimo wszystko, dla jeszcze większej dyskrecji wszedłem pod siedzenia, gdzie nawet jeśli, ktoś wszedłby do namiotu, mało prawdopodobne, aby nas zauważył. Pomimo ciemności, jaka nas otaczała, nadal mogłem zobaczyć iskierki tlące się w jej oczach.

-Coś się stało?- Zapytała zaniepokojonym głosem i zmarszczyła brwi. I dokładnie w tamtym momencie uświadomiłem sobie, jak to musiało dla niej wyglądać. Ledwo przedstawiła się chłopakowi, a ten zaciąga ją bez ostrzeżenia do pustego, ciemnego namiotu. W głębi serca pogratulowałem sobie głupoty.

-Przepraszam, po prostu był tam ktoś, kogo nie chciałbym w tym momencie widzieć.- Odparłem trochę wymijająco, aby nie musieć opowiadać jej całej historii. Zastanawiałem się tylko sekundę, a potem znów mój nastoletni bunt doszedł do głosu.- Niestety pewnie za chwilę tu przyjdzie, więc nie mamy za dużo czasu. Mogłabyś przyjść jutro wieczorem pod bramę miasta?

-Jasne.- Ona również wahała się jedynie ułamek sekundy, a ja nie posiadałem się ze szczęścia. Widząc, że znów zaniemówiłem, wspięła się na palce i pocałowała mnie w policzek, jednocześnie zakładając czerwony nos tam, gdzie powinien się znajdować. Z zapartym tchem obserwowałem, jak wychodzi z namiotu.

W tamtym momencie byłem przeszczęśliwy. Nigdy wcześniej nie myślałem, że może spotkać mnie takie uczucie. Brzmi jak fragment bajki prawda? Osierocony chłopak, pracujący za darmo dla człowieka, który go szantażuje spotyka miłość życia na jednym ze swoich występów. Pozostaje pytanie, czy historia tej pary skończy się szczęśliwie, jak większość baśni? Może i by mogła, gdyby nie pewna osoba. Na pewno już się domyślacie kto, jednak pozwólcie, że tak czy siak dokończę ten niesamowity wątek miłosny.

Aby z miejsca naszego postoju dojść do bram miasta, w którym mieszkała Elisa, trzeba było przejść przez niewielki lasek. Przez resztę dnia zastanawiałem się, jak wymknąć się tak, aby pan M. niczego nie zauważył. Wreszcie zdecydowałem, że najprostsze rozwiązania są najlepsze i zwyczajnie powiedziałem wszystkim, że jestem zmęczony i mają mi nie przeszkadzać, bo idę spać. Może się wam to wydawać głupie, bo kto posłucha w takiej sprawie nastolatka? Normalny dorosły zwyczajnie wszedłby do mojego pokoju i mnie obudził, gdyby tylko czegoś chciał. Jednak tutaj, w cyrku wszyscy szanujemy swój czas, bo wiemy, jak męczące mogą być niektóre występy, więc kiedy ktoś nie chce, aby mu przeszkadzać to tego nie robimy.

W ten sposób udało mi się zyskać cenny czas, aby spotkać się z Elisą. Zbieg okoliczności chciał, że moje przyczepa była ustawiona idealnie naprzeciwko wspomnianego lasku, a jak wspominałem szczęście niezmiernie dopisywało mi tamtego dnia, więc okienko „mieszkania" wychodziło w tamtą stronę. Otworzyłem je, wyszedłem na zewnątrz i pijany ze szczęścia ruszyłem w kierunku miasta.

Byłem podekscytowany nie tylko ponownym zobaczeniem się z Elisą, ale również z powodu samej ucieczki. Pierwszy raz odszedłem od postoju dalej niż do linii przyczep, pierwszy raz sprzeciwiłem się dyrektorowi cyrku. Adrenalina buzowała w moich żyłach, bo ciągle miałem świadomość tego, co może się stać, jeśli przez przypadek zostanę nakryty. Jednak bunt rządzi się własnymi prawami i dreszcz emocji, który czułem na plecach, jeszcze bardziej pobudzał moją ciekawość. Czułem się wolny, niepowstrzymany. Jakby wszystkie moje problemy zniknęły.

Elisa czekała w umówionym miejscu. Szczerze mówiąc, w pewnym momencie miałem wątpliwości, czy się pojawi, ale gdy ją zobaczyłem opadło ze mnie całe napięcie. Zbliżyłem się do niej i tym razem nie czułem się aż tak skrępowany. Podałem jej ramię, a ona ze śmiechem chwyciła je i razem przeszliśmy przez masywną, betonową bramę do miasta.

Samo obmurowanie nie robiło wrażenia, ale budynki wewnątrz już owszem. Bielone ściany podtrzymywane drewnianymi belkami, kwiaty na parapetach i werandach, czerwone dachówki na dachach, a pomiędzy domami urocze brukowane uliczki. Na chodnikach bawiły się dzieci, matki chodziły z siatkami zakupów, a ojcowie wracali zmęczeni z pracy. Niby zwykłe miasteczko, ale dzięki dziewczynie, idącej obok mnie wydawało się najpiękniejszym miejscem na Ziemi.

Wydaje mi się, że przez następne kilka dni poznałem chyba każdy jego zakątek. Spotykaliśmy się z Elisą codziennie w tym samym miejscu, a następnie ona oprowadzała mnie po ulicach swojej rodzinnego miasta. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, śmialiśmy się, a nawet nauczyłem ją żonglować. W końcu czułem, że żyję. Miałem wrażenie, że mogę wszystko i nic, nawet pan M., nie miało znaczenia. Byłem tylko ja i Elisa. Nic więcej. Jeszcze bardziej upewniłem się w tym wszystkim, kiedy w przeddzień wyjazdu pocałowaliśmy się. Do dziś pamiętam słodki smak jej ust, miękkość warg. Nic lepszego nie mogło mi się w życiu przytrafić, a gdy jej to powiedziałem, spytała, czy nie dałoby się zrobić niczego, abym został przy niej.

Chyba każdy mężczyzna doświadczył tego uczucia. Piękna dziewczyna prosi go o coś niemożliwego do wykonania i co on robi? Oczywiście, że się zgadza. Nie ma innego wyjścia. Patrząc w oczy ukochanej osoby nie potrafimy myśleć logicznie. Nie ważne, o co by poprosiła, namalowanie przepięknego obrazu, czy zdjęcie gwiazdy z nieba, aby zrobić jej naszyjnik, zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, aby sprostać jej wymaganiom. Przełknąłem więc ślinę i oznajmiłem, że się postaram.

Tego samego wieczoru stanąłem przed ozdobna przyczepą pana M. pełen obaw, ale jednocześnie zdeterminowany do tego, co chciałem zrobić. Dyrektor szantażował mnie, bo wiedział, że gdybym odszedł z cyrku nie miałbym dokąd się udać, ale teraz sytuacja się zmieniła. Miałem Elisę i byłem pewny, że pomogłaby mi w potrzebie. Zapukałem kilkakrotnie, aż usłyszałem suche „proszę". Wszedłem do środku, nie usiadłem na krześle prze biurkiem, a jedynie chwyciłem dłońmi jego oparcie. Pan M. spojrzał na mnie nieprzeniknionym wzrokiem, ale się nie odezwał.

-Chcę odejść z cyrku.- Wyrzuciłem z siebie od razu, bo gdybym zwlekał jeszcze chwilę na pewno w końcu bym się poddał i nic nie powiedział. Pan M. patrzył na mnie lodowatym wzrokiem spode łba, a po chwili uśmiechnął się pobłażliwie. To kompletnie zbiło mnie z tropu.

-Chodzi o tę dziewczynę?- Zapytał, a mnie zamurowało. Czy ten człowiek naprawdę wiedział wszystko? Miał jakichś informatorów w mieście, którzy zobaczyli mnie z Elisą? Wtedy jeszcze nie wiedziałem, skąd wiedział, ale o tym później. Zacisnąłem ręce na oparciu krzesła.

-Nawet jeśli to co? Nie masz już jak mnie tu zatrzymać, więc odchodzę.- Na te słowa pokręcił z politowaniem głową.

-Oh, Billy. Ty naprawdę mało wiesz o życiu, co? Myślisz, że taka dziewczyna chciałaby się spotykać dłużej z kimś takim jak ty?-Mówił, a z każdym wypowiedzianym przez niego słowem moja nienawiść do jego osoby rosła.- Założę się, że nawet jeśli jutro mógłbyś się znów z nią spotkać, nie przyszłaby.

-Elisa nigdy by mi tego nie zrobiła.-Coraz bardziej gotowałem się ze złości.

-W takim razie sprawdźmy to. Jeśli jutro się nie pojawi zostajesz tutaj i pracujesz jak dotychczas, a jeśli przyjdzie, cóż... to już twój wybór.- Wyciągnął rękę w moją stronę, a ja bez wahania ją chwyciłem.

Gdybym wtedy wiedział, że on nigdy nie przegrywa... Byłem okropnie naiwny.

Następnego dnia byłem kłębkiem nerwów. Rano mieliśmy wyjechać, jednak dyrektor cyrku przedłużył nasz postój o jeden dzień, aby rozstrzygnąć nasz zakład; oczywiście reszcie trupy dał inną wymówkę, ale ona jest tutaj nieistotna. W każdym razie, aż do wieczora nie wychodziłem z przyczepy w obawie, że jeśli kogoś spotkam od razu go znokautuję, a raczej chciałem tego uniknąć. Byłem pewny uczuć Elisy do mnie, jednak pewność w głosie pana M., gdy mówił, że nie spotkam jej ponownie, sprawiła, że w moim sercu zapanował chaos.

W końcu nastał wieczór i tak samo, jak w poprzednich dniach, udałem się przez lasek pod bramę miasta. Gdyby złamane serce wydawało dźwięk, myślę, że usłyszeliby mnie ludzie na innym kontynencie. Elisa zawsze była na miejscu wcześniej niż ja, ale tym razem nigdzie jej nie widziałem. Zacząłem lekko panikować, ale nadal miałem nadzieję, że coś jej wypadło, że spóźni się kilka minut, że... cokolwiek. Czekałem na nią pod bramą, później obszedłem jej ulubione miejsca w mieście. Nic.

Załamany i upokorzony, ale przede wszystkim wściekły, że pan M. znów zapanował nad moim życiem, wróciłem na miejsce postoju. Wchodząc do przyczepy kątem oka zobaczyłem ten jego przebiegły uśmiech i lodowate spojrzenie. Zatrzasnąłem drzwi i nie wychodziłem z niej, aż do kolejnego występu.

Miłośnicy nieszczęśliwych miłości na pewno są zadowoleni po przeczytaniu tej historii, jednak to jeszcze nie koniec. Nie, nie bójcie się, to wcale nie tak, że Elisa później odnalazła mnie i przeprosiła. To byłoby zbyt piękne, a jak już mówiłem, nie będzie to cudowna baśń ze szczęśliwym zakończeniem. Nigdy więcej jej nie spotkałem. Przez następne lata żyłem jak dotychczas, może jedynie mniej rozmowny w stosunku do innych artystów. Gdy ktoś z trupy pytał się, co się dzieje, zwyczajnie zbywałem go jakimś błahym powodem. Przede wszystkim nie mogłem im nic mówić, ale również nie chciałem. Pewnie wiecie, jak działa urażona duma nastolatka.

Całe lata spędziłem zastanawiając się, co się stało, dlaczego Elisa nie przyszła. Przecież sama się mnie zapytała, czy mogę zrobić coś, aby zostać w mieście. Stwierdziła, że mi się nie uda, czy może po prostu się mną znudziła? W sumie wszystko działo się tak szybko, a byliśmy tacy młodzi. Może po pocałunku uznała, że to jednak nie to? Pytania krążyły mi po głowie i nie chciały się ulotnić. Czułem się pusty, wyżyty z emocji, uczuć.

Jakąkolwiek większą ekspresję pokazywałem jedynie na scenie. Tam byłem klaunem Billy'm, jedynym w swoim rodzaju artystą cyrku wędrownego. A poza występami? Nikim, dosłownie. Wszystkich starałem się unikać, a już w szczególności pana M., którego samo wyniosłe spojrzenie sprawiało, że miałem wrażenie, że w moje ciało wbijane są kolejne rozżarzone igiełki.

Myślę, że gdyby nie jedna wymiana zdań usłyszane przeze mnie zupełnie przypadkiem ten list nigdy by nie powstał. Tak, list. Teraz przynajmniej wiecie już, co czytacie. Nie jest on zostawiony w kopercie, ani nie ma konkretnego adresata, to prawda, jednak jest on listem, a dokładniej listem pożegnalnym. Nie, nie zabiję się, wybijcie sobie to z głowy, ale zrobię coś, co powinienem zrobić już dawno temu. Mianowicie odchodzę z cyrku. Dlaczego? Już wam wyjaśniam.

Stało się to dosłownie kilka godzin temu. Chodziłem bez celu wokół przyczep, nie mając ochoty wracać do własnej. Pytania znów zaległy na stałe w mojej głowie, chociaż od tamtych wydarzeń minęło naprawdę sporo lat. W każdym razie, idąc niedaleko biura dyrektora usłyszałem głośny śmiech. Zaciekawiony przystanąłem kilka kroków za przyczepą z nadzieją, że usłyszę coś ciekawego. Nie myliłem się. Oto, co usłyszałem:

-Pamiętacie tę dziewczynę, Elisę?-Głos dyrektora był wyraźnie słyszalny. Przeciągał zgłoski, co w jego wypadku oznaczało, że pył kompletnie pijany. Mimo to, jej imię wypowiedziane przez niego było dla mnie jak siarczysty cios w policzek.

-Tą, z którą spotykał się nasz mały Billy? Oczywiście! Nadal nie mogę uwierzyć, że tak łatwo uwierzył w jej miłość. Naprawdę niezła z niej aktoreczka!- Nie wiem, czy jesteście w stanie wyobrazić sobie, co czułem w tamtym momencie.

Zdradzony, oszukany, zbłaźniony... A wiecie, co jest w tym wszystkim najlepsze? Rozpoznałem w tym głosie Mike'a, tak, jednego z klaunów, dzięki którym zacząłem trenować. Zabolało, ale jeszcze gorszy był wybuch śmiechu, który nastąpił po jego słowach. Nie wiem, ile osób było w tamtym momencie w przyczepie dyrektora, jednak co najmniej połowa naszej trupy. Powiedziałem „naszej"? Przepraszam, przejęzyczenie.

Wracając do sedna sprawy, nie miałem siły, aby słuchać dalej. Wróciłem do siebie i znów zacząłem się zastanawiać. Nic nie miało dla mnie sensu, ale zrozumiałem jedno. Elisa nigdy nie była mi przeznaczona, to wszystko było ukantowane. Nie wiem, dlaczego, ani skąd ją znali, jednak jawnie zadrwili sobie z mojego młodego wieku. W tym miejscu chyba mogę już zmienić lekko narrację.

List zacząłem opowiadając o moim dotychczasowym życiu, abyście zrozumieli, moje uczucia, o ile w ogóle jesteście do tego zdolni. Zostawiam go w przyczepie klaunów. Tam, gdzie wszystko się zaczęło i u osoby, która może nieświadomie, ale wyjawiła mi prawdę. Teraz już wiecie, kto jest adresatem. Gdybym napisał, że mam nadzieję was kiedyś ponownie spotkać, skłamałbym.

Z poważaniem, którego nigdy ode mnie nie otrzymacie,klaun Billy

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro