Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

| Family Don't End In Blood |

| Rodzina nie kończy się na więzach krwi |

Stary, opuszczony magazyn w Ashton, w hrabstwie Fremont, Idaho mieścił się w samym środku miasta. Z zewnątrz pordzewiały, średniej wielkości blaszak był kiedyś sercem głównej księgarni w mieście, tych mniejszych i kilku innych w pobliskich miejscowościach. Właściciele tej machiny zarobkowej mieli najlepsze i najrzadsze okazy książek. Często mieli pojedyncze, przedpremierowe egzemplarze książek o które księgarze musieli się bić. W przenośni i dosłownie. Nikt nie wyobrażał sobie, że kiedykolwiek te niemal święte miejsce dla moli książkowych zbankrutuje i Mary Edger wraz ze swoim mężem Edwardem będą musieli zamknąć swój drugi dom. Niestety tak się stało za sprawą magii internetu i tam znajdujących się sklepów dzięki, którym to co kiedyś było rzadkie straciło na wartości i stało się zwyczajnie popularne. Mary i Edward Edger z bólem serca oddali blaszaną budowlę w ręce władz miasta, by ci bezczelnie mogli ją zburzyć i postawić kolejny kościół. I takie były plany, ale chętni do budowy jak szybko się znaleźli, tak szybko odeszli twierdząc, że znaleźli bardziej opłacalną robotę u firmy przeciwnej stawianiu świętych miejsc gdziekolwiek się da jak kafejek i barów na Manhattanie. Tak więc od prawie dekady magazyn Edgerów stał pusty, a żaden z mieszkańców nie ruszył mu na pomoc w odnowie i próbie przywrócenia dawnej świetności. Ludzie o nim zapomnieli na lata. Przechodzili obok obojętnie. Jednak niedawno, bo pół roku temu coś zmieniło. Zaczęli szeptać. Mówić, że miejsce jest nawiedzone i tam straszy. Że przechodzący ciemną nocą ludzie obok magazynu znikają i już nie wracają. Sprawa została nagłośniona, policja zaczęła szukać zaginionych, ale szybko się poddali. Zaginionych mieszkańców Ashton lub ich ciał nie znaleziono tak samo jak oprawcy pokrytego dziwnymi tatuażami wedle słów jedynego świadka. Policja w Ashton szybko puściła w niepamięć to wszystko zajmując się nic nieznaczącymi sprawami jak kradzieże i włamania, a kolejne zniknięcia przypisywali chęci wyrwania się z rodzinnego miasta. Jednak ludzie nie zapomnieli. Napisali o tym na stronach internetowych, a co w internecie się znajduje to nigdy nie przepadnie. Tak o to Sam i Dean Winchesterowie trafili na kolejną sprawę w przerwie na szukanie sposobu jak pozbyć się Lucyfera i ludzi - dupków z brytyjskiego odpowiednika Ludzi Pisma.

Krople deszczu raz za razem bębniły o dach czarnego Chevroleta z 67' sprawiając, że cisza jaka panowała między braćmi stała się nie do zniesienia. Napięcie i irytacja rosły w siłę, a w tym wszystkim nie pomagał śliski asfalt o który ciężkie krople deszczu rozbijały się tak samo jak o Impalę.

- Cholera - mruknął Dean pod nosem. - Mam to w dupie. Nie będę siedział we własnym aucie bez dobrego kawałka - dodał zirytowany do granic możliwości.

Gdy włączył stary odtwarzacz na kasety wydobyły się pierwsze nuty jednej z piosenek Led Zeppelin - ulubionego zespołu Deana. Starszy z braci mimo woli zaczął stukać palcami o kierownicę w rytm Stairway to Heaven. Sam natomiast pokręcił głową z bezsilności. Resztę drogi do Ashton w Idaho przebyli w akompaniamencie nut klasycznego rocka. A kiedy byli już na miejscu zastał ich późny wieczór.

- Jak myślisz, co to może być? - zapytał Dean nawet nie spoglądając na brata. Za to rozglądał się wokół po dziwnie pustej ulicy biorąc pod uwagę, że był piątek. - Zmiennokształtny? Zjawa? Wiedźma?

- Nie wiem - odparł Sam siląc się na to, aby nie powiedzieć o kilka słów za dużo. Miał dosyć tego całego napięcia w związku z Lucyferem i tym, że ich własna matka wolała wybrać współpracę z ludźmi, którzy chcieli ich zabić niż spędzić czas z synami. Postanowił przemilczeć kolejną kłótnię i pójść w ślady brata. Jednak nic specjalnego nie zauważył. - Dziwnie tutaj.

- Wcale nie - prychnął Dean. - Biorąc pod uwagę, że jest piątek, ulica świeci pustkami i stoimy naprzeciwko magazynu, gdzie znikają ludzie!

- Dobra! Mam tego dosyć! - wybuchnął Sam czym zmusił Deana do spojrzenia na siebie. - Od kiedy mama przyłączyła się do nich jesteś nie do zniesienia! Ty i twoje humorki to nie dla mnie! Mam dosyć!

- Ty przynajmniej nie masz o co się wkurzać! Nigdy jej nie poznałeś i nie spędzałeś z nią czasu! - wykrzyczał Dean i to przelało czarę goryczy.

Sam bez słowa otworzył drzwi Impali i wyszedł nie trudząc się zamknięciem drzwi. Może i miał pół roku kiedy mama zginęła, i Dean miał rację. Nigdy tak naprawdę nie poznał Mary Winchester i nie spędzał z nią aż tyle czasu w bunkrze nim odeszła, co Dean przez cztery lata swojego życia nim Azazel ją zabił. Ale w jednym nie miał racji. Sam miał się o co wkurzać najbardziej z nich dwóch. To on nie miał matki przez całe swoje życie, a teraz kiedy wróciła dzięki Ciemności, postanowiła wybrać brytoli z brytyjskiego odłamu Ludzi Pisma. Ale nie. Sam wcale nie był zły czy wkurzony. Nawet ją rozumiał. W końcu trudno jest po trzydziestu trzech latach bycia martwym żyć jakby nic się nie stało. Tym bardziej przesiadywać z synami, których tak naprawdę nie znała w świecie, który był dla niej obcy. Jednak to nie zmieniało tego, że miał dość zachowania starszego brata i jego boczenia się na wszystko i na wszystkich.

Mijając stary magazyn jakby wcale tam nie czaił się kolejny potwór zabijający ludzi, pogrążony we własnych myślach usłyszał klakson Dziecinki.

- Spadaj! - wrzasnął idąc dalej przed siebie, ale Dean nie dawał za wygraną. Wjechał na chodnik i tym samym zagrodził Samowi drogę. - Czego?!

- Wsiadaj do auta Sammy! - Dean wychylił się przez okno. - Pojedziemy do motelu, prześpimy się i jutro zaczynamy robotę.

- Po moim trupie!

- No wtedy to już na pewno! - zaśmiał się co spotkało się z piorunującym wzrokiem Sama.

Sam pokręcił głową. Nienawidził, gdy Dean miał rację. Po prostu krew się w nim gotowała. Jednak Dean miał cholerną rację. Obaj byli przemęczeni, a to nie sprzyjało żadnemu z nich ani rozwiązaniu sprawy przez którą znaleźli się w Idaho. Młodszy Winchester wywrócił teatralnie oczami po czym otworzył drzwi Impali i zajął swoje stałe miejsce pasażera.

- Jedź już - burknął pod nosem wlepiając wzrok w szybę.

Zadowolony z siebie Dean bez słowa ruszył puszczając na cały regulator Eye of the Tiger, a następnie Night Moves Boba Segera.

***

W pierwszej sekundzie po brutalnym obudzeniu Sam nie wiedział jak się nazywa, gdzie jest i który rok. Jedyne co wiedział to to, że zabije swojego starszego brata za puszczenie motelowego telewizora na cały regulator. Próbował ignorować irytujący dźwięk, ale z każdą chwilą głupkowata muzyczka jak dla dzieci wwiercała się mu w mózg coraz bardziej. Jakim zdziwieniem dla łowcy było kiedy ściągnął z twarzy poduszkę, odrzucił ją na bok krzycząc, nie, wrzeszcząc imię brata, a miękki i puchowy materiał trafił w coś, a raczej kogoś.

- Auć! Tato! - krzyknął radośnie chłopczyk o długich włosach, w wieku około ośmiu lat i do tego tak podobny do Sama, że aż go zatkało kiedy Sam spojrzał na źródło swojego przebudzenia.

- Co jest? - skrzywił się podnosząc do siadu.

W odpowiedzi usłyszał jeszcze głośniejszy śmiech, a po chwili dwa kolejne należące kolejno do młodszego chłopca i malutkiej dziewczynki.

- Co jest do cholery? - powtórzył Sam krzywiąc się jeszcze bardziej. Nie pamiętał, aby zabalował z Deanem i pijany w sztok został u dzieciatej dziewczyny.

- A mama mówiła, żebyś nie pił tyle z wujkiem Jensenem - oznajmił półpoważnie starszy chłopczyk.

- Co? - Sam się skrzywił. Próbował przetworzyć każde słowo wypowiedziane przez chłopca, ale poddał się. Nie rozumiał nic. - Czekaj, z wujkiem Jensenem? Gdzie twoja mama?

- W kuchni robi śniadanie - odparł młodszy chłopiec.

Sam zerwał się z łóżka jakby pościel co najmniej stanęła w płomieniach. Zignorował mówiące do niego dzieciaki zabierając ze sobą jedynie małą dziewczynkę przyczepioną do jego ramienia jak małpka gałęzi. Dziewczynka wtuliła się w Sama, który poczuł nagły przypływ ciepła zalewający serce. Jakby zaczęło się topić pod wpływem dotyku małej i jej bezwarunkowej, najczystszej miłości jaką widział, bo miłości dziecka do rodzica, za którego go miała.

- Mamusiu! - krzyknęła mała kiedy łowca przekroczył próg sporej kuchni. - Tatuś wstał!

Kobieta o ciemnych włosach za łopatki obróciła się przy okazji ostatni raz mieszając drewnianą łyżką warzywa szklące się w dużym, metalowym garnku. Sam zamarł widząc twarz kobiety. Przed nim stała Ruby - demonica, która była odpowiedzialna za pierwsze uwolnienie Lucyfera z klatki. Stał jak wryty, a przez jego twarz przebiegł szereg skrajnych emocji. Szoku, złości, gniewu, niezrozumienia i chęci mordu. I gdyby nie fakt, że trzymał dziecko na rękach to kobieta o twarzy znienawidzonej demonicy dawno by leżała martwa u jego stóp.

Poprawił swoją córkę. Musiał grać, żeby dowiedzieć się jak najwięcej. Nawet jeśli miał udawać męża tej kobiety i ojca trójki dzieci choć tu musiał przyznać przed samym sobą jedną rzecz. Mała skradła jego serce i sprawiła, że chciał być dla niej ojcem. Poczuł ten dryg.

- Cześć kochanie - kobieta pocałowała Sama w usta po czym zabrała od niego Odette. - Chodź, O. Tata nie jest sobą.

- To znaczy? - zapytała Odette.

- Tak się kończy balowanie z wujkiem Jensenem - zaśmiała się spoglądając w jasne oczy łowcy. - Prawda, kotku?

- Taaa. To znaczy tak. Nigdy więcej - machnął ręką w protestującym geście. - Zadzwonię tylko do Dea... Jensena czy żyje - szybko się poprawił. Już widział jak Ruby śmieje się pod nosem.

- Tylko wróć tu za pięć minut. Będziesz mi potrzebny.

- Jasne - mówiąc to wyszedł z kuchni na korytarz.

Czym prędzej wyjął telefon z kieszeni i wykręcił numer Deana, który jak na złość nie odbierał. Wziął pierwszą lepszą kurtkę z wieszaka i wyszedł uprzednio krzycząc do fałszywej Ruby:

- Kochanie za pół godziny wracam! - i wybiegł nie dbając o to, że nie wie dokąd ma iść.

Tymczasem kiedy Sam próbował dodzwonić się do brata, Dean już dawno nie spał. Gdy tylko się obudził od razu wiedział, że jest coś nie tak. Chciał zadzwonić do Sammy'ego, że chyba, a raczej na pewno znowu się w coś wpakowali. Jednak nie mógł znaleźć swojego telefonu, więc zdany tylko na siebie nie budząc śpiącej rudowłosej piękności jak to nazwał w myślach leżącą obok niego kobietę, postanowił przejść się po ogromnej posiadłości. Był pod wrażeniem domu jak i jego wnętrza oraz otoczenia. Misterne szczegóły i duży basen to były tylko szczegóły w zdumieniu i podziwie starszego Winchestera. Jego zdziwienie pogłębiło się kiedy w salonie wpadł na trójkę rozbrykanych dzieci. Dwie dziewczynki i chłopca. Dla pewności, że dobrze widzi przetarł oczy wierzchem dłoni, a gdy usłyszał jak najstarsza z dziewczynek mówi do niego tato to myślał, że zejdzie na zawał.

- Tato! Arrow i Zeppelin ciągle biegają!

- Nie prawda - krzyknął Zeppelin.

- JJ kłamie! - krzyknęła Arrow.

Dean nie wiedział co się dzieje. Nie pomagał mu fakt, że miał ochotę śmiać się w niebogłosy słysząc imiona dzieciaków. Jednak kiedy cała trójka spojrzała na niego wielkimi oczami serce mu zmiękło i podszedł do nich chcąc opanować trochę sytuację.

- Hej, mam obudzić mamę i powiedzieć, że jesteście niegrzeczni?

Justice, Arrow i Zep pokręcili głowami.

- W takim razie za chwilę widzę was w pokoju. Potrzebuję kawy - mówiąc to już do siebie, wstał i czekał aż dzieci pójdą tam, gdzie im kazał.

Jednak nim to zrobili, każde z osobna przytuliło się do nóg Deana ze słowami kocham cię tatusiu i tu Winchester musiał przyznać się do tego, że mieli go. Jak nie lubił dzieci, tak oni go mieli. Bo widząc czyjeś dzieci i ich zachowania to co innego jak usłyszeć na własne uszy słowa tato i kocham. W jednej chwili zapomniał o tym jak bardzo wpakował się z Samem w bagno. Ba!, zapomniał nawet o Samie i skutecznie przypomniała mu o tym jego żona jak się okazało.

- Jo? - zapytał w pierwszej chwili. Nie dowierzał własnym oczom. Ożenił się z pieprzonym aniołem współkującym z Lucyferem. - To znaczy, cześć kochanie.

Podczas, gdy Dean bił się z myślami dlaczego nie rozpoznał anielicy już w sypialni, ta się tylko zaśmiała.

- Jesteś jeszcze pijany? Gen do mnie dzwoniła, że Jared wrócił nawiany jak ta lala. Ty swoją drogą byłeś w nie lepszym stanie.

- Jared, Jared... - marudził pod nosem i jakby nagle go olśniło.

Wybiegł z pomieszczenia jak poparzony. Założył swoje buty i starą, dobrą, skórzaną kurtkę. Po chwili go nie było. Jak Sam wcześniej, tak Dean teraz szedł, wręcz biegł przed siebie. Dopiero po chwili zrozumiał, że może znaleźć brata w jednym miejscu albo on jego.

Bar. Najbliższy bar.

Kiedy otworzył drzwi pierwszego lepszego baru nie zdziwił się kiedy ujrzał tam młodszego brata. Zdziwił go i zarazem przeraził fakt, że był otoczony przez grupę ludzi proszących o autografy.

- Dean! - wrzasnął młodszy Winchester ponad tłum.

- Co jest do cholery?! - odkrzyczał Dean, ale Sam wzruszył tylko ramionami z ulgą uświadamiając sobie, że część fanclubu poszła do Deana.

Dla świętego spokoju obaj bracia złożyli swoje podpisy jako niejacy Jensen Ackles i Jared Padalecki na różnych przedmiotach trzymanych przez ludzi. A gdy tłum się rozszedł zamówili sobie po dużej czarnej kawie i Dean dodatkowo największego burgera jakiego mieli.

- Stary co się dzieje? - odezwał się jako pierwszy.

- Nie wiem - odparł Sam. - Sam chciałbym wiedzieć. Ożeniłem się z Ruby i mamy trójkę dzieci. A co u ciebie? - odezwał się obojętnym tonem, ale od razu słychać było nutkę rozbawienia.

- Stary, ja podobnie. Mam trójkę dzieci i ożeniłem się z Jo. Tą anielską dziwką od Lucyfera.

Spojrzeli po sobie z poważnym wyrazem twarzy lecz po chwili wybuchli śmiechem ściągając na siebie uwagę reszty klientów.

- Ostatnie co pamiętam to to jak mieliśmy wracać do... Cholera, nie pamiętam.

- Ja też - przyznał Sam. - Nie wydaje ci się to dziwne? Wiemy jak mamy na imię, ale nie znamy ich. A do tego mamy jakieś postrzelone imiona i nazwiska!

- Mów za siebie. Mi się trafiło lepsze - powiedział Dean gryząc wielki kęs burgera dopiero co przyniesionego przez kelnera.

- Zamknij się.

Tak minęła im godzina, dwie, trzy na wymienianiu się informacjami i tym co wiedzą. Koniec końców zgodnie przyznali, że nic nie wiedzą i najlepiej będzie jak wrócą do swoich żon i następnego dnia umówią się rodzinnie na spacer lub u któregoś z nich, aby wybadać sytuację. Nie widzieli najmniejszego sensu w mówieniu ciągle tego samego. Że pamiętają wszystkie polowania, apokalipsy i to, że nim obudzili się gdzie się obudzili, byli w Ashton, w Idaho. Ale po co to już nie wiedzieli. A najgorsze było to, że czuli we krwi i kościach, że coś jest nie tak i wkurzali się na to, że coś im odebrało wiedzę na temat rzeczy, które mogłyby im pomóc. Nie musieli zgadywać. Po prostu to wiedzieli. Zupełnie tak jakby jakaś ich część walczyła dzielnie o to, by przebić się przez dziwny mur powstały w ich głowach.

Tak więc Sam udając Jareda, a Dean Jensena wrócili do swoich domów przypadkowo odkrywając, że wcale tak daleko od siebie nie mieszkają. Nie wiedzieli tylko, że i ta noc przyniesie im kolejną zmianę. Dużą, ogromną zmianę, ponieważ kiedy wrócili do swoich tymczasowych rodzin i spędzili z nimi czas to poczuli z nimi więź. A noc tylko to pogłębiła.

Dlatego nie dziwne było to, że gdy tylko wstali następnego dnia zarówno Dean jak i Sam poddali się codziennym czynnościom jakby całkowicie zapomnieli o tym, że to nie ich świat i bajka. Owszem, zawsze marzyli o spokojnym życiu oraz założeniu rodziny z biegiem czasu, ale byli też świadomi, że tego nie mogą mieć. Byli łowcami. Nawet jakby im się udało - jak Deanowi przez rok kiedy Sam gnił w klatce z Lucyferem i Michaelem oraz Samowi kiedy to Dean dla odmiany gnił w Czyśćcu - nie pociągnęliby tego długo. Rok, dwa, kilka lat. Jednak koniec końców stałoby się coś co zmusiłoby ich do wrócenia do akcji. A przynajmniej tak sobie by to tłumaczyli. Tak naprawdę nie znali innego życia. Za każdym razem kiedy próbowali skończyć z łowami - brakowało im tego. Jakby cząstka ich duszy została wyrwana od reszty i palona żywcem ogniem piekielnym lub szarpana przez piekielne ogary. I jako profesjonaliści, najlepsi z najlepszych, sławni Winchesterzy co śmieją się Śmierci prosto w twarz powinni pamiętać o tym, że nic co wydaje się idealne lub jest spełnieniem ich najskrytszych marzeń, nigdy, ale to przenigdy takim nie jest. I że oznacza poważne kłopoty. Niestety, tym razem zmęczeni całym otaczającym ich chaosem, załamani i złamani, chcący tylko świętego spokoju, z banalną łatwością poddali się czarom dżina żerującego na ich najskrytszym pragnieniu. Szczęśliwym i rodzinnym życiu.

Stwór dla własnej uciechy podrasował nieco to o czym marzyli bracia od kiedy Johna Winchestera ogarnęła obsesja na punkcie znalezienia mordercy swojej ukochanej żony. Dał im nowe tożsamości, ich ukochanymi stały się dwie istoty do których dawno temu czuli pociąg. Nie sądził jednak, że czar zacznie w pełni działać dopiero po dniu. Mieli od razu zapomnieć i być kimś innym jednocześnie czując dawnych siebie, ale za żadne skarby nie mieli się tym przejmować. Ich dusze były uparte, ale dał radę. Złamał ich już po kilku godzinach, a po całym dniu Sam i Dean Winchester byli jego. W efekcie czego Winchesterzy bawiąc się w życie sławnych aktorów spotkali się w posiadłości Padaleckich, ale nie po to, aby dowiedzieć co się dzieje. A po to by miło spędzić przyjacielsko - rodzinny czas.

- Mówię poważnie! - krzyknął Dean, a raczej już Jensen, przy okazji wybuchając gromkim śmiechem.

- Nadal w to nie wierzę! - odezwała się roześmiana Genevive.

- Ja też w to nie wierzyłem dopóki tego nie zobaczyłem! Misha wygrał życie z tymi monetami!

- Mi wcale nie było do śmiechu - oznajmił Sam jako Jared. - One były wszędzie! - wyrzucił ręce w górę.

- Musiał być to zabawny widok - odezwała się Daneel.

- I to jak - zgodził się jej mąż.

I tak cały dzień minął im na wspominaniu wpadek oraz żartów na planie filmowym Supernatural. Spędzili ze sobą cały dzień i żaden z Winchesterów nie poruszył tego co mieli. Zapomnieli o tym. Odpychali od siebie to dziwne uczucie jakie ich ogarnęło przy omawianiu poszczególnych scen i wydarzeń z nimi związanych. Ich serce pragnęło zostać w tym bezpiecznym miejscu z żonami i dziećmi, które stały się ich oczkami w głowie. Nawet jeśli ceną za to była ich śmierć w ich prawdziwym, realnym świecie, a nie tym co stwór im podpowiedział.

Taka była prawda. Dżin pociągnął tylko za sznurki, pomógł trochę, a bracia sami z czasem zaczęli w to wierzyć i brnąć dalej w przesłodzoną historię ku uciesze istoty z Piekła rodem. A przynajmniej do momentu, w którym Dean nie poprosił Sama na stronę z taką miną jakby miał ochotę wymordować pół miasta mimo, że pokochał to co miał. Kochającą go żonę, dzieciaki mówiące mu co chwila kocham cię tatusiu, stabilne poczucie bezpieczeństwa. Zupełnie tak jakby czas się zatrzymał i minęło więcej czasu niż w rzeczywistości. Sam czuł się podobnie, ale po minie Deana też zaczął coś podejrzewać.

- Stary, mam dziwne przeczucie, że coś jest nie tak - oznajmił prosto z mostu starszy Winchester będący Jensenem. - W sensie, chodzi mi o to, że nie dzieje się nic podejrzanego, ale gdzieś w środku - wskazał na siebie. - Czuję, że coś jest nie tak. Tak jak tego dnia co się schlaliśmy w trupa.

- To było wczoraj, Jensen - upomniał go Jared.

- No właśnie o tym mówię!

- Zaczynasz mnie martwić.

- Rozumiem, jesteśmy aktorami i kochamy ten serial i to co robimy, ale coś mi mówi, że jest nam to bliższe niż nam się wydaje. NAM. Dobrze usłyszałeś, więc się tak nie patrz na mnie jak na pieprzonego wariata!

- Przerażasz mnie, ale jak o tym wspomniałeś to poczułem dziwny niepokój. Jakby to co mówiłeś było ziarnkiem prawdy.

- I to ja oszalałem? Nie ważne - Jensen machnął ręką i obrócił się do przyjaciela plecami. - Idę po Dee i dzieciaki. Będziemy się zbierać. Jestem wykończony dzisiejszym dniem.

Jak mówił tak zrobił. Pożegnał się i wraz z rodziną wrócił do domu oddalonym jedynie o kilka mil. A gdy tylko przekroczył próg domu z własnej woli zajął się Zeppelinem, Arrow i Justice, a kiedy zasnęli sam położył się wtulając w Daneel, a twarz kładąc w zagłębieniu jej obojczyka przysłoniętego rudymi pasmami.

- Dobranoc kochanie - mruknął sennie.

- Dobranoc kotku - odparła z uśmiechem Daneel.

Na te słowa mąż wtulił się w nią bardziej i nim zasnął pocałował ją krótko, ale namiętnie z wszystkimi kłębiącymi się w nim emocjami względem najcudowniejszej kobiety - jak myślał - która urodziła mu równie najcudowniejsze co ich matka dzieci.

Podczas, gdy rodzina Acklesów była pogrążona we śnie, u Padaleckich światła rozpraszały mrok panujący wokół domu. Genevive jak i Sam będący Jaredem postanowili wziąć wspólną, odprężającą kąpiel z mnóstwem piany, soli, olejków i zapachowych świec.

- Mhmm - mruknęła Gen kiedy skóra zetknęła się z gorącą wodą. - To jest to - dopowiedziała opierając się plecami o jaredowy tors.

- Nie wiem jak ty, ale ja zaraz przysnę - zaśmiał się cicho faktycznie powoli odpływając.

Gdyby nie słowa Gen, zasnąłby. Ale to co powiedziała sprawiło, że się rozbudził.

- Jared, słyszysz mnie? - powtórzyła dla pewności, że ukochany mąż jej słucha.

- Tak, tak - odparł przecierając oczy. - Dobra, tak trochę słyszałem - przyznał się, a żeby Genevive nie była zła to oplutł ją ramionami jak zawsze kiedy miała zły dzień.

I to pomogło, bo ton głosu Gen był zatroskany bez nuty irytacji.

- Jensen dziwnie się dziś zachowywał. Ty trochę też.

Jared zamilkł. Nie wiedział co powiedzieć. Faktycznie obaj zachowywali się nieco inaczej, a to sprawiło, że wrócił do rozmowy z przyjacielem. Może Jay miał rację z tym całym nieswoim poczuciem. Spiął się, bo co miał powiedzieć? Nie chciał urządzać kłótni z żoną tylko dlatego, że ma chore podejrzenia, które mogą wynikać z tego, że już kilkanaście lat pracują nad Supernatural. Sam i Dean nie byli tylko postaciami. Oni byli nimi i już zawsze tak będzie. Winchesterzy zawsze zostaną w ich sercach. A reszta obsady i pracowników? Stali się rodziną. Z fanami na czele, bo bez nich by nie było ich. Poprawił swoje usadowienie, nachylił się nad Gen i ucałował ją w kark. Kobiecie przeszły przyjemne dreszcze, ale nie zamierzała odpuścić.

- Jared?

- Kac nas nadal trzyma. Dużo wypiliśmy.

- Wiesz, że wiem kiedy kłamiesz? Co się dzieje? - obróciła się zwinnie.

Patrząc w jasne, niepewne oczy męża serce jej zmiękło. Pogłaskała jeden policzek i pocałowała jaredowe usta z taką siłą i przekazem, aby ten wielki dureń wiedział, że ma w niej stuprocentowe oparcie.

- To wraca?

- Nie - odparł. Nie wiedział dlaczego i co było tego powodem, ale napłynęły mu do oczu łzy. - Naprawdę. Czy możemy teraz nie rozmawiać? Chcę spędzić z tobą miły, romantyczny wieczór. Nie chcę się kłócić, kochanie.

Gen skinęła głową na zgodę i więcej się nie odezwała. Nie czuła już takiej potrzeby.

***

Kolejny dzień w Austin, w Teksasie zapowiadał się na mroźny mimo, że był wrzesień i jesień nie zdążyła dobrze wyciągnąć swoich rąk po to co wiosna dała. Niedawno był środek lata, a przynajmniej tak myśleli chłopcy nadal omamieni czarem. W rzeczywistości minęły trzy dni, a organizmy Deana i Sama były na wykończeniu. Umierali, ale czy to robiło im różnicę jeśli ich uwięzione umysły mogły pozostać w pięknym, słodkim śnie, gdzie mieli wszystko o czym marzyli od niepamiętnych czasów? Z pozoru wydawać by się mogło, że nie i tak było u większości ofiar. Ale kim by byli, gdyby coś nie poszło nie tak? Na pewno nie Winchesterami. Jednak i tu los chciał, aby plan zabicia słynnych braci poszedł w łeb.

Dean, który nadal myślał, że jest Jensenem spacerował z maluchami po powoli rudziejącym teksańskim parku. Nie zwracał uwagi na chłód panujący na dworzu. Było mu szczerze wszystko jedno dopóki jego pociechom, oczkom w głowie było ciepło poprzez bluzy, kurtki z ciepłym podszyciem, czapki i szaliki. I dałby sobie uciąć głowę, ręce oraz nogi, że nic, ale to naprawdę nic nie zwiastowało, że tego dnia wydarzy się coś co sprawi, że jego świat zwolni, a umysł zwariuje.

Dean.

Usłyszał niski, zachrypnięty głos w głowie. Taki sam jak ten, którym posługuje się jego dobry przyjaciel - Misha Collins - grający Castiela.

Dean.

Kolejny raz. Tym razem stanął nagle, a mała Arrow biegnąca za tatą przewróciła się. Dopiero kiedy usłyszał płacz najmłodszej córeczki, otrzeźwiał. Potrząsnął głową, spojrzał się na Arrow i już schylał się, aby podnieść dziewczynkę kiedy poczuł nagłe szarpnięcie za ramię.

Dean obudź się!

Obrócił się, ale jedyne co zobaczył to pustka. Wszyscy zniknęli. Spanikował. Serce przyspieszyło nienaturalnie, a on sam zaczął biegać po całym skwerze nawołując kolejno imiona swoich maluchów.

- Justice! JJ?! Arrow! Zep! Gdzie jesteście?! JJ! Zeppelin! Arrow! Gdzie wy jesteście?! - krzyknął ostatni raz.

Załamany padł na kolana i ukrył twarz w dłoniach. Płakał. Łkał. Lamentował. Tak bardzo chciał odzyskać dzieciaki, że z początku nie zwracał na dalsze próby nawiązania z nim kontaktu przez tajemniczy głos.

- Odwal się! Oddaj mi moje dzieci!

D E A N! - ryknął głos, ale to nie był już ten sam. Był inny. Cieplejszy. Też męski, ale przyjemniejszy w odbiorze. Nagle jakby go olśniło. Znał ten głos. Nigdy w życiu by go nie pomylił z innym. Ten głos należał do jego brata. Młodszego braciszka za którego był w stanie zginąć.

- SAMMY?! - wykrzyczał, ale szybko tego pożałował. Gardło miał zaschnięte i obolałe. - Sammy?

- Spokojnie. Jestem tu - Sam dotknął ramienia starszego brata. - Cas możesz go uleczyć?

- Nie do końca. Jest w gorszym stanie niż ty, ale po części mogę.

- Dobrze. Zrób to...

I tyle Dean słyszał. Zemdlał, bo tak bardzo jego ciało i dusza były wykończone. Obudził się dopiero następnego wieczora. Z przyjemnością stwierdził, że znajduje się w ciepłym, motelowym pokoju.

Stęknął kiedy się podnosił. Sam widząc, że Dean się obudził podszedł do niego i przyjrzał się mu.

- Wyglądałeś gorzej - stwierdził młodszy Wimchester.

- Zamknij się i lepiej podaj mi piwo - odparł Dean. - Gdzie jest Cas?

- Poszedł posprzątać resztki ciał pozostawione przez dżina.

Sam podał Deanowi piwo, a kiedy ten pociągnął spory łyk, zaśmiał się pod nosem.

- Pieprzone dżiny. Nienawidzę ich. Są gorsze niż demony.

Młodszy Winchester uśmiechnął się smutno, starszy poszedł w jego ślady. Nie musieli nic mówić. Wystarczyło im tylko jedno spojrzenie na siebie i wiedzieli wszystko. Obaj tak samo chcieli wrócić do świata, który wyczarował im wytatuowany stwór. Wiedzieli jednak, że to niemożliwe. Cała ta otoczka była fałszywa złożona z ich najskrytszych, najgłębszych pragnień. Ale to nie było to. I obaj to wiedzieli, bo mimo całego szczęścia jakie im dawała fałszywa Ruby i Anael z dzieciakami, pomimo tego jak bardzo chcieli mieć to z powrotem, było to fałszywe. Ułuda, która szybko mogła przybrać inne obroty kiedy dżin pociągnąłby za sznurki.

- Wiesz co, Sammy? Niech te wszystkie monstra i piekielne suki walą się na ryj. Dżin, nie dżin... Ten jego wyimaginowany świat może spadać - wstał. Pociągnął kolejny łyk piwa. - Bo nie ważne jak bardzo chcę tego co nam dał to tu jest nasze miejsce. Nasz świat. Nasza rodzina.

- Dean... - zaczął Sam, ale ten przerwał mu jednym ruchem ręki, która kolejny raz przystawiła szklany dziub do idealnie wykrojonych ust.

- Cicho. Nie skończyłem. Widzisz, chodzi mi o to, że ja, ty, Cas i nawet Jack jesteśmy rodziną. A ci którzy nie żyją, bo zginęli dla nas, za nas? Bobby, Ellen, tata, mama, Jo, Charlie... A Jody i dziewczyny? Garth? Są naszą rodziną, bo nie ważne są więzy krwi. To nie o to chodzi w rodzinie. Rodzina ma cię wspierać. Być z tobą kiedy tego potrzebujesz. W tych dobrych i złych momentach. Rodzina nie kończy się na więzach krwi. Rodzinę można wybrać. A my to zrobiliśmy, Sammy. Oni wszyscy są naszą rodziną. Więc żywi lub nie: ich zdrowie!

Uniósł prawie pustą butelkę do ust i wypił jej zawartość na raz.

- Wow, to było... To było głębokie jak na kogoś kto nie lubi babskich momentów - zażartował Sam. W głebi duszy był poruszony. Dean miał rację.

- Suka - powiedział Dean z jednym ze swoich firmowych uśmieszków. - Bobby mi to powiedział jak dowiedział się o moim dealu z demonem kiedy zginąłeś po raz pierwszy - dodał.

Młodszy łowca upił łyk własnego piwa i dopiero wtedy z rozbawieniem pokręcił głową. Obaj się zaśmiali.

- Wiedziałem, że to zbyt mądre jak na ciebie. Palancie.

- Przesadzasz. Czasami się zdarza, że powiem coś mądrego.

- Czasami - zgodził się Sam.

- Wiesz co? Cieszę się, że to ty jesteś moim małym, wrzodem na tyłku, bratem. Innego bym postrzelił dla samej zasady.

Dean podszedł do Sammy'ego i wystawił ramiona. Poruszył zabawnie brwiami nagląc młodszego braciszka do uścisku. Nie przytulali się. Zawsze uważali, że to babskie i nie jest dla nich. Dla łowców. A kiedy już to robili to był koniec świata i się żegnali z myślą, że mogą już się nie zobaczyć. Przynajmniej na tym świecie.

- A ja się cieszę, że to ty jestes moim wkurzającym, starszym bratem, którego często mam dosyć. Z tym, że ja bym cię postrzelił tak O.

- Zamknij się już - burknął starszy.

Zamknęli się w mocnym, braterskim uścisku i trwali tak dłużej niż by chcieli.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro