1
Wiatr przyniósł ze sobą zapach deszczu, gdy Ezreal siedział na skraju urwiska, patrząc na rozciągającą się w dole dolinę. Jego peleryna falowała na wietrze, a w dłoni obracał nieduży kamień, w który z nudów wlał trochę swojej mocy. Kamień zrobił się z każdą chwilą coraz bardziej nagrzany, chłopak był ciekawy czy dałby radę doprowadzić go do jakieś eksplozji. Nie miał pojęcia czy to jest możliwe, ale przecież przed magią nie było rzeczy nie możliwych.
Za nastolatkiem pojawiła się wysoka postać, nie musiał się odwracać by zobaczyć kto to jest sposób chodzenia zdecydowanie wskazywał na jego nauczyciela.
-A ty chłopcze nie miałeś przypadkiem pojmować teorii sztuki uzdrawiania.?- zapytał mężczyzna nawet nie kryjąc niezadowolenia tym, że chłopak nie wypełnia powierzonych mu zadań.
-A no tak. Jak mogłem zapomnieć o powierzonym mi zadaniu nauki tak intrygującej rzeczy jaką jest leczenie.- Prychnął pod nosem.- czytanie o składaniu kości lub zaklejaniu ran otwartych jest tak niesamowicie ciekawe-Przewrócił oczami-Moglibyście mi załatwić chociaż jakiś obiekt do ćwiczeń praktyki.
Miał na to z leksza inne spojrzenie, nie tak że leczenie uważał za bezużyteczne, ale może mieć przecież ze sobą kogoś kto to umie, no może nie magicznie tylko praktycznie bo Ezra miał szczęście narodzić się z mocą którą już coraz mniej ludzi dziedziczy więc dość ciężko byłoby kogoś takiego znaleźć, wieć musiał by skołować kogoś kto ma pojęcie o medycynie, ale to jest do ogarnięcia. Wtedy sam by mógł się skupić bardziej na czymś co pomoże mu w boju. W dodatku jak miał coś opanować tylko o tym czytając, nie mając żadnych ćwiczeń czy czegoś w tym rodzaju.
-Magia to odpowiedzialność. – powiedział mężczyzna – Nie jest narzędziem do zabawy ani pokazów. A ty...
-Ja co- przerwał, spoglądając w końcu na swojego rozmówcę, w jego oczach błysło coś pomiędzy rozbawieniem a rozdrażnieniem.- Jestem tylko zwykłym dzieciakiem który chce mieć coś od życia. To ty i inni widzicie we mnie tylko zbawiciela, bohatera kogoś kto ma robić to co mu zarzucili. A nie osobę która chce po prostu żyć jak każdy w jej wieku.
Mężczyzna milczał myśląc co odpowiedzieć, chłopak się tylko na to roześmiał rzucił kamień w stronę przepaści a ten przepełniony energią chłopaka pęknął zamieniając się w pył. Uśmiechnął się pod nosem ze satysfakcją może to nie była eksplozja na którą liczył, ale to już zawsze było coś.
-Powiem ci coś na co może ty i rada nie jesteście jeszcze gotowi. – powiedział powolnie wstając-magia nie jest czarno biała. Z pozoru tą dobrą mogę wykorzystać w złym celu, a tą złą w dobrym. Wszystko przecież zależy od intencji, to ludzie nadają znaczenie rzeczą.-Zaplutł ramiona na piersi patrząc chłodno na Malcolma.
-Chłopcze nie wypowiadaj się na tematy których jeszcze nie rozumiesz.
-Bądźmy szczerzy jak mam pokonać tego typa, nie mając żadnej wiedzy o walce?- zapytał ignorując słowa starszego. pytając o coś czego ani razu mu nie wytłumaczyli więc nie powinien mieć o tym bladego pojęcia. W teorii bo w wolnych chwilach wraz ze swoją przyjaciółką ćwiczył walkę wręcz i na miecze więc jakąś miał wiedzę i umiejętności , ale wątpił że będzie to przydatne gdy będzie musiał walczyć sam do końca nie wiedział z kimś. Dlatego swojego przyszłego przeciwnika nazywał po prostu randomowym typem. Bo jak na razie powiedzieli mu tylko że to będzie ktoś potężny i doświadczony.
Malcolm spojrzał na chłopaka zirytowany, chłopak był potężny, jak coś go interesowało łapał to niezwykle szybko. Problem polegał w tym że był również niesamowicie uparty i nieprzewidywalny. Chciał robić wszystko po swojemu co skutkowało jego buntem. A natura buntownika nie pasowała do jego losu.
-Wiem że cię ciągnie cię do mroku. To co zakazane kusi, ale każdy kto obrał tą drogę kończył tragicznie- zaczął mówić mężczyzna. -Przecież wiesz że twoją drogą jest światłość i chwała.
-I przy okazji bohaterski zgon nie?- Powiedział z drwiną
Kiedyś podsłuchał jak starsi o tym dyskutowali, musi zginąć by na jakiś dziwny sposób zapanowała równowaga. Nie docierało do niego na jakiej zasadzie to uznali ale jak widać w ich mniemaniu światłośc nie ma prawa dychać gdy nie ma już ciemność.
-Ezraelu- Warknął starszy zaczynały mu puszczać nerwy choć i tak długo wytrzymał.
-No przepraszam że nie widzi mi się umieranie i ślepe podążanie za jakimś wierszykiem. Jak już mam zgrywać bohatera to chciałbym to zrobić na własnych zasadach a nie tych waszych.
Nie czekając na odpowiedź odszedł w kierunku lasu, mężczyzna stał w miejscu wznosząc wzrok ku niebu, wyszeptał cichą modlitwę by bogowie dali mu siłę a chłopakowi zesłali więcej ogłady. Ezrael wędrował po lesie pogrążony we własnych myślach samotność która go otaczała przynosiła mu ulgę z zewnątrz wyglądał na spokojnego ale w środku buzowała w nim magia, tej której go uczono i ta którą chcieli z niego wykorzenić zamiast nauczyć ją kontrolować, to wydawało mu się dużo bardziej rozsądne, nawet kiedyś kilkukrotnie to zaproponował, ale natychmiast wtedy kazano mu się zamknąć bo starszyzna wiedziała przecież lepiej.
-Światłość– mruknął do siebie, zatrzymując się przy jednym z drzew. – żeby jeszcze uczyli mnie potrzebnych jej aspektów.- Uniósł rękę, pozwalając magii przepłynąć przez jego palce, ujrzał delikatną poświatę która przebierała ciemną barwę. Dotknął kory drzewa ciekawy co się stanie liście natychmiastowo zaczęły czernieć i opadać, jakby moc pozbawiła je życia. Ezra patrzył na to z fascynacją i zadowoleniem. To podobało mu się dużo bardziej niż jakieś tam leczenie, i chodź wykonał tą czynność przez całkowity przypadek było niezmierne pociągające.- Ciemność jest dużo bardziej przydatna...- Mruknął pod nosem. Poobserwował jeszcze chwilę swoje dzieło po czym ruszył w strone miasteczka, obiecywał Linh że spędzą wspólne popołudnie a że był osobą która nigdy nie łamie obietnic musiał ją wypełnić. W dodatku nie chciał w ramach zemsty oberwać czymś czym dziewczyna mogłaby w niego rzucić, bo miała ona dość spore zamiłowanie do ciskania w ludzi różnymi różnościami które miała w zasięgu ręki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro