tenth fag; fuck that, get money
Pamiętała każdą chwilę spędzoną z Johnniem Kaminskym. Ale tę wspominała naprawdę często. Siedziała gdzieś tam w jej świadomości za każdym razem, gdy na niego patrzyła. To ten dzień, w którym Johnnie wiedział, że nie jest nawet w połowie tak dobry, jak o nim mówią.
To było jakiś rok temu, jeszcze przed tą jedną pamiętną imprezą w jego domu, kiedy wszystko między nimi się spieprzyło (ale o tym raczej nie chciała myśleć). Były wakacje i Ashley tego wieczoru była naprawdę zagubiona. Nawet przecięła sznurówki w swoich łyżwach (na inną formę buntu nie było ją stać). Kiedy pomyślała o ucieczce, jej pierwszą myślą był Johnnie Kaminsky. Johnnie Kaminsky był wtedy jej każdą myślą.
Johnnie przyjechał kilka lat temu z Chicago, a ich rodzice mieli wspólną robotę. Johnnie zawsze był dla niej bezpieczeństwem. Kimś, kto zawsze odprowadzał ją do domu i tłumaczył jej rzeczy, o których nie mówili jej rodzice. Johnnie był rok starszy. Johnnie zawsze był cholernie inteligentny. Johnnie był wszystkimi kolorami (w największej ich jaskrawości).
Dom Johnnie'ego był zajebiście duży i miał zajebiście dużo pokoi. On mieszkał w swojej odpicowanej piwnicy. Była wyciszona (jego starsi nigdy nie dowiedzieli się o piątkowych imprezach i innych złych rzeczach). Weszła więc przez małe okno tuż przy trawniku. Jego łóżko stało na niskim podeście, a on leżał na nim. Spał. Jak to Johnnie - w zmiętej pościeli i z rozchylonymi ustami. Pochyliła się nad nim, łaskocząc włosami jego policzek.
- Johnnie.
Otworzył oczy i zerwał się, uderzając czołem o czoło Ashley. Wydawał się (cholernie) niespokojny. Zmęczony. Przybity.
- Ash - z powrotem opadł na materac i przymknął oczy. - Przepraszam. Jestem po prostu zmęczony.
Położyła się po drugiej stronie. Piwnica rozchodziła się pod całym domem, więc pokój był ogromny. Prawie jak w Bowery. Lub Montage. Często było tak, że Johnnie potrafił nie wyłazić stąd przez tydzień.
- To śpij, Johnnie.
Zaśmiał się pod nosem.
- Nie tak zmęczony, Ash. Nie w ten sposób.
Miał wtedy rozjaśnione przez słońce włosy, a na sobie swoją bluzę w kolorze słońca. Johnnie'ego wszyscy wytykali palcami (ale cholera, w dobrym sensie). To, jak wyglądał, jak się uśmiechał, to, że był jak muzyka prosto z winyla i zapach porannej kawy. A Ash była taką szczęściarą. Cholera, taką szczęściarą.
Bawił się mankietem jej swetra. A potem nogawką spodni. I włosami.
- Chciałbym rzucić te treningi. Nie mam już na to ochoty, wiesz? Wszystko mnie boli.
- Tak?
- Tak.
Oparł swoje ręce po obu bokach jej głowy i tak ładnie się uśmiechał. I tak ładnie pachniał. Zawsze był dobrze zbudowany. Miał szerokie ramiona. Miał wtedy swój głupi kolczyk w uchu.
- Kocham cię, Ash, okej?
Pochylił się i dotknął swoim czołem jej czoła. Przez chwilę po prostu oddychał. A potem ją pocałował. Johnnie miał delikatne i ciepłe usta. I trzymał ją za podbródek, i w talii. A potem gładził dłonią skórę pod jej bluzką. Chwyciła kant jego bluzy i zdjęła ją przez głowę. I było jej ciepło, tak ciepło, jak już nigdy nie miało być. Na zewnątrz zaczynało padać.
- Są twoi rodzice?
Mruknął tylko, nie odrywając ust od jej ust. Przyciągnęła go za szyję. Przejechała dłonią po jego torsie. Johnnie miał dużą bliznę na boku.
- Nie mogę, Ash.
Odsunął się od niej i usiadł obok. Włożył bluzę.
Nie był nawet w połowie tak dobry, jak wszyscy myśleli. Wtedy już to wiedział. Musiał wiedzieć.
*
Kiedy wróciła z Willym znad Elliott Bay, było już południe. Musieli przejechać na przeciwległe wybrzeże. Domy nad Elliott leżały w dolinie. To zupełnie tak, jakby nie byli w Seattle.
Zajechali przed jeden z naprawdę ładnych, wiktoriańskich domów. Taki z ładnym ogrodem, wysokim murem i rzeźbioną bramą. Właśnie, bramą. Przed bramą stała corvette, a o nią opierał się J. Kaminsky. Wysiedli z pickupa. Johnnie Kaminsky musiał być zły.
- Ash - objął ją i odetchnął z ulgą. Willy ze swoim uśmiechem stał za nimi.
Johnnie był lepiej zbudowany od Willy'ego. Spojrzał na niego krzywo.
- Co ty odpierdalasz, Jaimes?
Uśmiechał się i przerzucił do tyłu włosy.
- Johnnie - tym razem to Ashley stanęła na palcach i szeptała do ucha Kaminsky'ego. - Po prostu musieliśmy porozmawiać. Daj mu spokój.
Miał zaciśnięte usta i te wzbudzające autorytet spojrzenie. W swojej drogiej koszuli i dżinsach, które mogły kosztować tyle, ile Ibanez Willy'ego. Uśmiechnął się jak to Kaminsky.
- Uważaj, żeby cię nie deportowali.
*
Wychodzą właśnie z jednego z najlepszych klubów w Seattle. Nie może ujść w szpilkach, więc daje jej własne trampki. Wygląda tak dobrze w jego marynarce. Wsiadają do jego corvette i jadą w stronę domów przy Elliott Bay.
- Prowadzasz się z Jaimesem.
W samochodzie jest irytująco cicho. Ashley jest zbyt zmęczona na takie rozmowy. Głowę ma opartą o szybę i jest jej zimno w krótkiej sukience.
- Willy jest miły.
Willy jest całkiem przystojny. I charyzmatyczny. I ma w dupie cały świat.
- Nie wiem. Nie wygląda na porządnego gościa.
- Jak zwykle wszystkich sortujesz, Johnnie.
Właśnie skręcają w jej bramę. Wysiadają z auta, a noc jest taka ładna. Ashley zamierza od razu wejść do domu (może nawet zaprosić Johnnie'ego, ale się wie, że nie dałaby rady), lecz Kaminsky ciągnie ją za nadgarstek. Siada na masce corvette, gdy Johnnie stoi przed nią tak blisko, że dotyka jej kolan. Całowali się tysiące razy. Zna jego usta na pamięć. Może gdyby nachylił się jeszcze trochę i włożył dłoń w jej włosy, nic by się nie stało. Może świat by się nie skończył. Może wszystkie światła by nie zgasły.
- Ash, cholera...
Ma świecące oczy, ale jest trzeźwy. Obiecał jej, że nie będzie już pił w jej towarzystwie. Opiera dłonie na masce.
- Ash, nie moglibyśmy po prostu spróbować? - unosi wzrok i patrzy jej prosto w oczy. - Nie musimy niczego robić. Wiem, że to trudne. Chciałbym, żeby było jak wcześniej. Zależy mi na tobie, przecież wiesz o tym...
Jej rodziców nie ma w domu, bo znów wyjechali na kilka dni. Jest maj. Ponad rok od tego, co wydarzyło się na imprezie u Colsona. Wszystko jest już w porządku.
- Johnnie...
- Nie, Ashley. Nie chcę już tego słyszeć. Cholera, mogę dać ci wszystko, czego chcesz. Chcesz gdzieś jechać? Możemy się spakować. Mogę nam załatwić lot za pół godziny. Albo tamtą torebkę, o którą prosiłaś ojca. Chcesz? Możemy jechać do sklepu. Możemy wejść na dach i oglądać pieprzone gwiazdy. (jestem lepszy niż Jaimes, bo on wygląda jak menel i nigdy nie znajdzie pracy)
Johnnie jest wszędzie. Jest kilka centymetrów od jej twarzy. Kilka centymetrów pod niebem. Kilka centymetrów od góry lodowej. A Ashley po prostu go odpycha. Łamie jej się serce, widząc szklane oczy Johnnie'ego.
- Nie naprawię tego, co spieprzyłem, ale, cholera, kocham cię.
Nie oczekuje od niej odpowiedzi. Rozwiązuje sznurówki jego trampek na jej nogach. Potem bierze ją na ręce i zanosi pod same drzwi. Ta posyła mu jeszcze jedno spojrzenie, a potem znika. Kaminsky po prostu wsiada do swojej corvette i odjeżdża.
Wtedy wiedział już, że tonie. Musiał wiedzieć. Johnnie Kaminsky, chłopiec, który spał na pieniądzach.
a/n: co do ostatniego rozdziału - nie chcę, żeby było coś w stylu 'Willy i Ashley, i Chantee, żeby nie było tak kolorowo, i żeby rozwaliła ich relację'. bo to nigdy tak nie jest (bo Chantee chce tylko trochę normalności, którą czuje przy Willym). i nie chcę nikogo szufladkować. nawet Johnniego śpiącego na pieniądzach.
i widziałam ostatnio willy'ego. jarał te swoje fajki, było zimno i nie miał kurtki.
dzięki wam xx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro