sixth fag; she had a face straight outta magazine
Jest już ciemno, gdy zmierza w stronę tamtej dzielnicy na przedmieściach.
Jest piątek i musi się ulotnić z domu, bo obiecał to Colsonowi. A mimo wszystko Colson robi dla niego naprawdę dużo i wstyd byłoby nie dać mu tej przysługi. Zwłaszcza że może polać sobie z Heather, która o niczym nie ma pojęcia.
Czuje, że jego melancholijny czas powoli się kończy i jest już blisko okresu utopijnej euforii, ale to tylko popadanie z skrajności w skrajność. Kiedy nie ma się tej świadomości, że te epizody będą się przeplatać, jest dobrze. Gorzej, gdy jest się świadomym i to męczy, tak strasznie męczy. To liczenie, ile razy będzie chciał pospacerować po krawędzi mostu, żeby po tym chcieć wyjechać, podbić i uratować świat, zakochać się i wszystko naprawić. A teraz chciał patrzeć tylko na swoje płuca. Obserwować, jak fajki powoli je niszczą i liczyć dni do chwili, gdy się udusi.
Idzie środkiem drogi, próbując kroczyć prosto po żółto-pomarańczowej linii tak, jak dzieci po krawężniku. Nie udaje mu się, bo świat przed oczami mu wiruje. Przy pustej drodze zaczynają pojawiać się coraz bardziej wypasione domy (jak można je w ogóle nazwać domami). Z takimi widokami, niedaleko Elliott Bay, można cierpieć na bezsenność. Wtedy słyszy za sobą krzyki, lecz są dla niego tylko niezrozumiałym szumem. Wydaje mu się, że słyszy też świerszcze. Może dlatego, że jest tak niedaleko wody.
- Ej, blondi, poczekaj na nas!
I w tym momencie jeden z grupki szukających kłopotów zepsutych dzieciaków podbiega do Willy'ego. Mówi coś o jego włosach, hajsie, fajkach. Ma głupio roześmianą twarz. Potem podchodzą jego koledzy, ale Willy patrzy mętnym wzrokiem na rudą dziewczynę stojąco za nimi. Jeden z kolesi szarpie go za kurtkę. Drugi śmieje się mu w twarz. Otaczają go i dwoją mu się w oczach.
- Zostaw go - mówi dziewczyna z tyłu i już zmierza w ich stronę, ale chłopak nie odpuszcza.
- Chyba nie jesteś stąd, co?
Trzyma go za kołnierz kurtki z jego twarzą przy swojej.
- Spierdalaj.
Na twarzy zepsutego dzieciaka pojawia się uśmiech. Potem zaczynają go szarpać. Wszyscy naraz. Przewracają na ziemię i kopią. Ruda dziewczyna krzyczy i ciągnie jednego za koszulkę. Gdyby nie był zalany w trzy dupy, może by się obronił, ale oni są dla niego za szybcy. To jak patrzenie w slow motion. Próbuje zablokować cios, ale zanim wyciągnie rękę, ten kopie go w brzuch, a Willy ma ochotę umrzeć (nie pierwszy raz). Kilka kopnięć potem (po namowie rudej) dają mu spokój. Odchodzą i ruda też odchodzi. A on zostaje na środku drogi.
Przez chwilę po prostu leży na rozgrzanym asfalcie, czując, jak jego faktura drapie go w policzek. Jest mu dobrze z tym bólem. Wyciąga rękę i przeciera twarz. Chyba leci mu krew. Powoli przekręca się na plecy, a potem patrzy w gwiazdy. Jest ich dużo i mocno świecą, i każdy, widząc Willy'ego Jaimesa na przedmieściach Seattle w stanie Waszyngton, pomyślałby - a r t y z m.
Jakimś cudem udaje mu się przeczołgać na pobocze. Siada, podkurcza nogi i chowa obolałą twarz w dłoniach. Wie, że zaraz się rozpłacze. I wtedy czuje dotyk. I to tak przyjemne. Dłonie przeczesujące jego długie włosy. Palce odgarniające każdy z kosmyków po kolei do tyłu. Jeden za drugim. I wydaje mu się, że to tylko kolejne schizy. Unosi głowę.
- Cześć, Willy.
Ashley Timberlay siedzi obok niego i patrzy swoimi niebieskimi oczami prosto w jego niebieskie oczy. Dopiero wtedy zdaje sobie sprawę, że ciężko mu się oddycha, ale to mija. Zawsze mija. Czuje jej zapach. Pachnie tak waniliowo, ma tylko ochotę zamknąć oczy i oddychać. To go uspokaja. Wędruje wzrokiem w stronę ręki Ashley gładzącej jego plecy.
- Chyba masz atak paniki.
Sięga do jego kurtki w poszukiwaniu telefonu, ale gdy go nie znajduje, po prostu pomaga mu wstać. Wtedy, gdy on wygląda jak zagubione dziecko. Obejmuje go ręką i idą w stronę domu Johnnie'ego Kaminsky'ego, bo impreza się jeszcze nie skończyła.
A Willy poddaje się. Bo wszystko (w tym serce) tak strasznie go boli.
*
Dom jest tak zajebiście duży, że wędrują całym labiryntem korytarzy. W końcu znajdują się na jednym z nich. Wejście na schody z jednej strony zastawione jest dużą kanapą. Oni wchodzą tylnym wejściem z drugiej strony. Muzyka gra głośno, tak że ściany drżą, ale z zewnątrz nic nie słychać. Akurat leci akustyczne Wish You Were Here Pink Floyd'sów i nawet po pijaku palce świerzbią go, słysząc brzmienie gitary. Ashley obejmuje go ręką. Jest trochę niższa od niego (choć normalnie jest naprawdę wysoka). Wchodzą do pomieszczenia za jednymi z kilkunastu identycznych drzwi i wszystko cichnie. To łazienka. Najmniejsza i najbardziej odwalona łazienka, jaką w życiu widział. Siada na brzegu wanny i chowa twarz w dłoniach. Potem przemywa ją wodą, która spływa i wsiąka mu w podartą koszulkę.
- I co, TimberLAKE? - śmieje się i patrzy na stojąca jak najbliżej drzwi dziewczynę. - Twój chłopak ma zajebisty wóz.
Krzywi się lub uśmiecha. Włosy ma potargane, a oczy pomalowane na czarno, co w ogóle nie pasuje do gładkiej koszuli i obcisłych czarnych spodni. Nie wie, czy jest zawstydzona (ale to raczej niemożliwe). Raz widział ją, jak siedziała razem z Kaminskym na jego corvette, a on trzymał jej dłoń. Śmiał się i wodził po niej palcem tak, jakby próbował pokazać jej linię życia. Jakby on w ogóle wiedział, co to jest życie. A ona, ona wtedy naprawdę się uśmiechała. Jakby była szczęśliwa.
- Mam nadzieję, że nie zawstydzam cię moją urodą czy coś, Ashley. I sorry, jakby to było nie na miejscu, ale muszę.
Potem klęka, a ona odsuwa się w najdalszy kąt łazienki. Teraz plecami dotyka zimnej jak lód umywalki. On wygląda jak czarny anioł, w jego czarnych ubraniach, pośród białych jak śnieg kafelek, którymi wyłożone są zarówno ściany, jak i cała podłoga pomieszczenia. Wkłada do ust dwa palce, środkowy i wskazujący, a ona nie może już więcej wytrzymać, krzywi się i mocno zaciska powieki. Nagle odwraca się w jej stronę.
- Nie potrzymasz mi włosów, Ashley?
Kręci głową, powstrzymując uśmiech.
- Załatwię ci jakieś ciuchy.
Gdy przychodzi z powrotem i podaje mu koszulkę, on ściąga swoją, a ona siada na krawędzi wanny koło niego.
- Masz tu siniaki - wskazuje na miejsce gdzieś pod jego żebrami.
- Nie tylko tu.
- Och.
Nie ma już mdłości i nie boli go tak bardzo, ale na prawie-trzeźwo Ashley jest dużo bardziej ostra, widzi jej kontury (i krzywizny). Johnnie zbyt dużo czasu spędza na siłowni i jego droga koszulka wisi na Willym.
- Willy - mówi swoim melodyjnym słodkim głosem i przekrzywia głowę. Mruży oczy. - To takie śmieszne imię. Tak jak Billy. „Myjnia u Billy'ego". „Myjnia u wiecznie zjaranego Billy'ego".
Ashley śmieje się, marszcząc lekko zadarty nos. A Willy, o Boże, Willy jest pijany i trudno mu nad sobą zapanować. Ashley przyciąga wzrok. Można na nią patrzeć całą wieczność. Można czuć zapach jej perfum. Jest jak herbata earl gray (a może „Grey"), wszystkie przeczytane wiersze i wszystkie najładniejsze obrazy, jakie w życiu widział. Jak wszystkie teksty wszystkich najładniejszych piosenek razem.
- Co?
- Nic - wzrusza ramionami i przerzuca ciemne włosy do tyłu. - Czasem wyglądasz jak mocno uzależniony.
Od ciebie?
- Po prostu trochę zmęczony.
Jasne.
- Naprawdę twój ojciec był inkwizytorem?
- Kurwa, oczywiście, że tak. Nawet nie wiesz, ilu ludzi nawrócił.
- Och.
Mijają długie minuty między nim a Ashley Timberlay. Wychodzi na to, że nie ma go kto odwieźć. Wszyscy tutaj mają jakieś promile, Ashley też podobno wypiła piwo. Nie zamierza przerywać Colsonowi, a Heather jest tylko głupim dzieckiem. Więc zostaje. W jakimś ładnym pokoju z ładnym, dużym łóżkiem. Zanim pójdzie spać, Ashley przykłada mu lód do oka i ma strasznie zimne palce. Później przemywa mu małe zadrapanie na skroni, ale najpierw odgarnia włosy z jego twarzy. Mają kolor piasku, jeden kosmyk jest trochę ciemniejszy, drugi znów jasny. Robi to z takim skupieniem.
- Dzięki, Billy, za to na parkingu. Ale wiesz, że poradziłabym sobie sama - mówi, bierze ze sobą lód i wychodzi. - Dobranoc.
Ashley jest naprawdę urocza.
Zresztą kilka drzwi dalej na pewno tonie w oczach (ustach) Kaminsky'ego. To dobrze, bo w Seattle wciąż krąży plotka, że Johhnie wygląda zupełnie jak młody DiCaprio.
a/n: wrzuciłabym w media gifa tonącego Jacka Dawsona, ale, cholera, nie mam serca. łapcie więc Jacka z papierosem. buzi xx
a, i właśnie napisałam ciekawy rozdział o Chantee. to tak trochę antagonistka, ale pałam do niej chorą sympatią.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro