nineteenth fag; it's better to burn out than fade away
To był słoneczny dzień w bezsennym Seattle. (choć dla Ashley słońce tego dnia zgasło)
Obudził ją telefon z policji. Znaleźli go na tylnym siedzeniu jego corvetty. W lesie. Rana postrzałowa głowy. Możliwe morderstwo. Zadzwonili do niej od razu, bo w aktach była jego dziewczyną. Tak przynajmniej zeznała jego matka. (morderstwo z miłości)
Pojechała na komendę i ją przesłuchali. Byli tam jego rodzice. Nie patrzyła im w oczy. Jakieś dzieciaki wracały z domówki nad ranem i zaczęły robić sobie głupie fotki przy tak zajebistym wozie. A że było otwarte, wsiedli. Potem zadzwonili na policję.
Widziała zdjęcia. Słońce z na wpół otwartego okna padało mu na twarz (to ono pierwsze go znalazło, o samym świcie). Miał rozchylone usta i Ashley myślała, że się uśmiecha. I starała się na tym skupić, a nie na poklejonych od krwi włosach i poplamionym słoneczno-żółtym swetrze. No i pistolecie, z którego kulka musiała wylecieć późnym wieczorem. Drżały jej dłonie.
Z posterunku wyszła w południe. Słońce raziło ją w oczy. Stanęła przed budynkiem i zacisnęła powieki. Miała ciężką głowę. Pamięta, że ubrała zwiewną, długą sukienkę, taką, jaką nosiła jej mama dwadzieścia lat temu. Nie pamiętała, jak ją zakładała (ale pamiętała, jak Willy zdejmował ją ostatniego wieczoru). Leżała koło łóżka. I teraz wiatr nią powiewał, i czuła go na swoim ciele. I słońce na jej twarzy. Zrobiła krok do przodu (ale tak naprawdę stała w miejscu). Tracy Timberlay patrzyła na nią, ze skrzywioną w bólu twarzą, a jej ojciec tuż obok. Wyminęła ich i wsiadła do auta. Chciała jechać do jego domu, by znów zobaczyć go śpiącego w swoim wielkim łóżku w swojej wielkiej piwnicy.
- Kurwa, Johnnie. Co ty odpierdoliłeś?
Światło Słońca biegnie do Ziemi jakieś osiem minut. To znaczy, że gdyby nagle Słońce zgasło, dowiedzialibyśmy się o tym osiem minut później.
Czekała. Nie zgasło.
*
Kilka miesiący później nadal nie było nic wiadomo. Jego rodzice rozpowiadali na około, że to ich wina. Że to przez ich brudne interesy i hajs, że ktoś go zamordował. Tak to sobie wyjaśniali. Każdy sobie to jakoś wyjaśniał. Ale każdy wiedział, jak naprawdę było.
Na rozpoczęciu roku też o nim mówili. Choć był już absolwentem, układali kwiaty pod jego szafką. Wiedziała, że w środku miał jej zdjęcie. Składali jej kondolencje. Nawet Lindsay Hopkins. Lekcje prawie się nie odbywały. Ashley prawie na nie nie chodziła. A pogrzeb był tylko dla bliskich. Jack Dawson utonął.
Willy obejmuje ją ramieniem, gdy idą na najbliższą stację w Nevadzie. Są u znajomych Willy'ego i wysłali ich po piwo. To pieprzona pustynia i kawał asfaltu. Środek nocy. On jakoś się trzyma, a ona udaje, że się trzyma.
- Nie mam siły - upada na piasek. Jest jeszcze ciepły.
Pochyla się nad nią. Ma swoje szerokie podarte dżinsy i wojskowy pasek. Zsuwają mu się z bioder. Ma rozwalone trampki.
- Uważaj na skorpiony. I węże.
Ignoruje go. Pustynia to najlepsze miejsce, by oglądać niebo.
- Ej, Ashley - chwyta jej podbródek. - Jestem tu. Jest w porządku.
Ma brudne kolana i mokre włosy. Zdarte łokcie. Opaloną twarz.
- Uprawialiśmy seks, kiedy Johnnie, o Boże. Myślisz, że to w porządku?
Opada na piasek obok. Siedzą przy drodze. To w porządku.
- O cholera, to w porządku. Nie mieliśmy na to wpływu. Nie wiedzieliśmy o tym, Ash. To było jego życie. Rozpierdolił je wszystkim wokół, ale to była jego decyzja. On cię nie wini. Nikt cię nie wini.
A może, gdyby dała mu swoją miłość? Gdyby go nie odrzuciła? Jej miłość mogłaby zastąpić pustkę po miłości jego rodziców?
Bierze ją na ręce i idą na stację. Nie kupują piwa, tylko samą wodę. Gdy wracają, zbaczają trochę z drogi. Willy prowadzi ją do małego źródełka za wzgórzem. Deszczówka zbiera się tu co jakiś czas. Często tu kiedyś bywał, ale nie na długo. Pustynie Nevady są naprawdę puste.
- Zdejmij - ciągnie za koniec jej sukienki.
Pochyla się, nabiera wody w dłonie i myje jej kolana, łokcie i ramiona. Twarz. Jest czysta. On sam po prostu zanurza głowę, a potem woda z włosów leje mu się po plecach i torsie. Wyciera ręce w spodnie i wyjmuje z kieszeni małą przezroczystą torebeczkę. Ashley otwiera szerzej oczy.
- Co to jest?
Uśmiecha się. Patrzy na nią z góry.
- Złoto. Sproszkowane. Prawdziwe. Caleb, ten, co u niego byliśmy, maluje obrazy do kościoła i używa tego. Byłem u niego w pracowni i dał mi trochę. Wyciągnij rękę.
Ma iskierki w oczach i daje mu dłoń. Wysypuje trochę. Bierze trochę na rękę i rozmazuje jej po policzku. Chowa z powrotem do kieszeni.
Nagle pochyla się i dotyka ustami jej ust. Przygryza jej dolną wargę. Zaskoczona otwiera dłoń i złoto sypie im się po stopach. Ale to na policzku zostaje. Resztą przyozdabia jego włosy. Całuje Willy'ego, ale myśli o Johnnim.
O chłopaku, który spał na pieniądzach i nie dożył dwudziestu siedem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro