Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Wampiry to od dziś nowe duchy.


Sanatorium du Basil, Stoumont

Nie wróciłam na noc do pałacu. Jakby to kogoś obchodziło. Spędziłam ją za to w opuszczonym sanatorium w Eifel. Może i było to ponad sto kilometrów z Brukseli, ale nie po to mam swoją wytrzymałość oraz szybkość, by z niej nie korzystać. No może już nie na tak długo, biorąc pod uwagę, że spociłam się jak mysz w połogu, gdy dotarłam na miejsce.

Opuszczony ogromny budynek na planie księżyca zdawał się skomleć, jęczeć oraz łkać na nocnym wietrze. Wystawiłam jedną nogę przez framugę, gdzie kiedyś było okno. W latach swej świetności budynek musiał być przepiękny, ale została teraz z niego tylko ruina okolona malowniczymi wzgórzami. Spoglądam na grupkę młodych mężczyzn, którzy zatrzymali się na zarośniętym podjeździe. Głośna muzyka bucha z otwartych okien czarnych samochodów z tuningowanymi silnikami. Wiatr wpadający przez okno podrywa moje włosy przypięte do głowy spinkami, a wraz z nim do nozdrzy wpada zapach ciał buzujących testosteronem.

Mimowolnie poszerzają mi się źrenice oraz wyostrzają kły. Kilku z mężczyzn z chustami na twarzach wyjmuje puszki ze spreyem. Inni ich nagrywają, gdy wydaje im się, że są królami tego miejsca. Wypycham językiem usta. Nie na darmo to miejsce ma renomę nawiedzonego. Wychylam się ze swojego miejsca, palce boleśnie podkurczone na ścianie, która zaczyna stękać pod naporem mojej siły. Wiem, że nie powinnam, ale naprawdę gówno mnie obchodzi, jakie to przyniesie konsekwencje. Strzygę uchem, gdy mężczyźni huczą na siebie podniesionymi głosami, aż w końcu pada pierwszy cios. Uśmiecham się w duchu. Nienawidzę gryźć ludzi, ale to nie znaczy, że gdy jestem w podłym nastroju nie lubię ich... ścisnąć.

Nienawidzę ludzi. Kojarzą mi się z naszym upodleniem oraz tym, że musimy przez nich żyć w cieniu i starać się nie wychylać, bo anioły sobie umiłowały tych śmiertelników. Ludzie odebrali nam dobra, domy, gdy wszczynali rewolucje i zdają się być panami świata.

Otrzepuję sweter z niewidzialnego pyłku i zeskakuję w sam środek bójki, która rozgorzała na dobre. Warczę głucho, zwracając ich uwagę. Przekrzywiam głowę, aż chrupią kręgi i napawam się przerażeniem wymalowanym na ich obliczach. Z pewnością ludzie wciąż będą szeptać, że w tym miejscu straszy duchami. Zanim rzucam się do ataku, rejestruję z boku poruszenie. Jakby białe światło stało niepewnie na krawędzi lasu.

Wymiotuję praktycznie całą drogę powrotną do Brukseli. Dopiero co pomalowane, czarne paznokcie są w większości połamane, palce przyozdobione zaschniętą krwią, która cuchnie śmiertelnością. Targana kolejnymi torsjami potykam się o pień i ląduję prosto w strumieniu. Przy upadku przydzwoniłam tak mocno o siebie szczękami, że zęby, jak dzwony, zabiły o siebie w głowie.

Wyję z bólu, podciągnąwszy kolana pod brodę. Wpatruję się w drżące dłonie. Światło pełni księżyca przedziera się przez powoli zmieniające kolory drzewa. Liście z wolna szumią wokoło, słyszę również nawoływania nocnych zwierząt. Sarna zamiera w bezruchu, gdy nachyla się do strumienia i mnie zauważa. Może i słusznie, w końcu nimi głównie się żywiłam, ale mam ochotę wypluć żołądek od smaku spoconych i obleśnych ciał mężczyzn, więc na razie nie musi się mnie obawiać. Najwyraźniej mój bezruch ją przekonuje, bo spuszcza ze mnie paciorkowe oczy i, strzygąc ogromnymi uszami, zaczyna pić.

Pociągam nosem, bo jako wampir nie mogę sobie pozwolić na łzy, choć te palą pod powiekami. Całe życie starałam się sprostać oczekiwaniom rodziców, by byli ze mnie dumni, nie chciałam im robić żadnych problemów, ale szczęście się ode mnie odwróciło i zaczęłam tracić jedyną istotną rzecz w naszym klanie – moc. Bez niej byłam tu nikim, zbędnym balastem. Nie wiem, co mam sądzić o planie ugryzienia jakiegoś wampira. Niby jakim cudem z jego krwi mogłaby przedostać się do mnie moc? I to do tego to ma być jeszcze pieprzony koronowany książę obcego klanu w cholernej akademii na końcu świata. Powstrzymuję drżenie dłoni, ale już nie łez, nad którymi nie mam więcej kontroli.

Wyżycie się na mężczyznach ani trochę mi nie pomogło. Wręcz pogorszyło samopoczucie. Wydawało mi się, że miałam wsparcie od rodziców – przynajmniej tak długo, jak robiłam wszystko po ich myśli – że może choć trochę byłam im bliska sercu, ale w końcu byliśmy wampirami. Zabijaliśmy z nudów, wszczynaliśmy wojny, gdy byliśmy w złym humorze, czego mogłam się spodziewać? Byłam głupia, że dałam się zwieść pięknym opowieściom o księżniczkach, co żyły długo i szczęśliwie wśród kochających bliskich. Życie jednak jest najgorszą dziwką, która bawi się naszymi wszystkimi uczuciami. Mama zawsze mi wmawiała, że ja te przeklęte księżniczki będę mieć szansę na szczęśliwe życie – chyba jako człowiek, gdzie jedynie to się mogę godnie zestarzeć. I umrzeć. O zgrozo, mam nadzieję tylko, że nikt nie powiesi nad moim nagrobkiem krzyża, bo chyba moje kości przewrócą się w piekielnym kotle.

Podnoszę się cała przemoczona, z ziemią na twarzy, ubraniach oraz zaplątanymi liśćmi we włosach. Do Brukseli docieram wycieńczona, głodna i z palącym gardłem. Potrzebuję pilnie wody. Trzymam się cienia, by wychodzący do pracy o świcie ludzie nie musieli mnie ujrzeć, jako pierwsze dziwadło tego dnia. Spomiędzy fioletowo-różowych chmur próbuje powoli przedzierać się letnie słońce. Zauważam osobę po drugiej stronie ulicy zauważam przyglądającą mi się postać. Przejeżdża furgonetka z pieczywem i orientuję się, że postać miała na sobie długi płaszcz. Latem, w Brukseli. Spoglądam raz jeszcze w to miejsce, ale postać zniknęła, jakby nigdy jej nie było. Omijam posągi lwów otoczone żywopłotem i Marc tym razem nie kłopocze się z legitymowaniem mnie. Nawet się nie odzywa.

Wchodzę do ogrodów, by posłuchać porannego śpiewu ptaków. Zaczynam im wtórować pod nosem, kiedy orientuję się, że nie słyszę żadnych odgłosów. Marszczę brwi i człapię w stronę fontann, gdzie o tej porze bufet jest najbardziej oblegany. Jednak i tu ani nie dostrzegam pierzastych stworzeń, ani ich nie słyszę. Nieprzyjemne uczucie zaciska się wokół podrażnionego żołądka. Spieszę w stronę woliery, praktycznie biegnąc ostatkiem sił. Zatrzymuję się dwa metry przed nią, gdy naprzeciw wychodzi mi grobowa cisza.

Serce podchodzi do gardła, bo czuję ten zapach. Jeszcze ciepłej, lepkiej oraz życiodajnej krwi. Rzucam się przez drzwi do środka i kolana uginają się pode mną. Próbuję objąć wzrokiem wszystkie zakrwawione pióra, rozerwane ciałka. Cofam się i następuję na coś, co z cichym pęknięciem ustępuje mojemu ciężarowi. Pod stopą dostrzegam skrzydło Chanel, rozbieganymi oczami znajduję małe ciałko, z którego pozostały turkusowe skrzydła. Opadam na ziemię i tulę to, co zostało po Remy. Jeszcze ciepłe, pachnące krwią.

Zajmowałam się tymi papugami przez ostatnie kilkanaście lat, większość zbierałam ze schronisk z całego kraju bądź z interwencji. Chowam nos z szarych piórach na brzuchu rudosterki. Szloch wyrywa się ze mnie niczym demon. Przyciskam do piersi ciałko i wrzeszczę. Ze wściekłości, zdrady, porzucenia, bólu... wrzask powoli przeradza się w niemal zwierzęcy ryk, pod którego naporem ustępują ściany woliery, a ja nie przestaję krzyczeć. Szkło leci we wszystkich kierunkach, gdy obudziło się we mnie coś demonicznego, nad czym nie miałam kontroli. Sekundę później znowu byłam tym samym słabym wampirem skazanym na ludzki los.

Miałam trzy osoby na liście, które mogłyby to robić, by mi coś udowodnić. By rzekomo mi ułatwić rozstanie z tym miejscem, skoro nic więcej mnie tu nie trzyma. Bardzo pieprzenie sprytne zagranie. Dyszę ciężko, wściekłość przysłoniła mi widoczność, ale słyszę nadciągającą ochronę. Może nawet policję w oddali. Nie jestem jeszcze dorosłym wampirem i nawet nie wiem, czy nim będzie mi dane zostać, ale jeśli czegoś nauczyłam się przez ostatnie lata to to, że rodzina zdradzi cię zawsze najbardziej boleśnie.

Unoszę wzrok na ojca wybiegającego z pałacu. Wiąże w międzyczasie pas od szlafroka i mam ochotę szczeknąć, by skończył z tą fasadą. Krew we mnie tężeje, gdy tłum strażników rozstępuje się przed nadejściem króla. Wciąż klęczę na przesiąkniętym krwią piasku, przytulając ciało Remy. Sweter w tym miejscu również zabarwił się szkarłatem.

– Rozejść się! – Nieznoszący sprzeciwu głos króla dudni nawet w kościach. Straż rozbiega się w popłochu, ale oczy króla ciskają pioruny w moją stronę. – Przebrała się miarka, Sora. Byłem wystarczająco wyrozumiałym wobec twoich fanaberii oraz wybryków, ale nadwyrężyłaś swą dumą i próżnością imię tego klanu.

Nie użył słowa rodzina. Uśmiecham się sardonicznie, gdy słyszę wykutą na pamięć litanię grzechów. Ojciec stoi za bratem i wygląda, jakby miał zaraz wybuchnąć. Drzwi otwierają się i mama raczyła dołączyć do przedstawienia. Za nią podąża Mia, która zasłania usta, gdy mnie widzi.

– Masz trzy dni na spakowanie się, po tym czasie zostajesz wydalona z Brukseli.

Król jeszcze ze mną nie skończył. Jakby nie powiedział tego, co i tak wiedziałam, że nastąpi. Buntowałam się tylko dla własnego poczucia wartości, że jeszcze byłam w stanie powiedzieć na głos „nie".

– Z całego Beneluxu! Masz zakaz postawienia stopy na tej ziemi, póki ten klan będzie władał tym krajem. Zostajesz banitą Soro Leth i sama się na taki los skazałaś!

– Amen.

Kończę z przekorą, po czym dostaję siarczysty policzek od ojca. Siła odrzuca mi głowę do tyłu, a wraz z nią całe ciało, które uderza w ścianę woliery. Ciało Remy wypada z dłoni. A moja mama, rodzicielka, jak zawsze stoi milcząca i przyglądająca się biernie, gdy zbieram baty. Nawet grymas nie przejdzie przez jej twarz w przeciwieństwie do Mii, której łzy rozmyły tusz do rzęs, gdy zasłania usta dłonią.

Ojciec zamierza się do drugiego ciosu, ale blokuję go w porę i warczę gardłowo. Jednak on po raz pierwszy używa na mnie swojej mocy. Właściwie to tylko o niej słyszałam, nigdy nie widziałam, by ktokolwiek na dworze używał lewitacji. Zaciskając dłoń na szyi, unosi nas oboje w powietrze. Gdy jesteśmy odpowiednio wysoko, po prostu puszcza moje szamocące się ciało, błagające o dostęp do tlenu. Żyły boleśnie już pulsują. Upadam z głuchy łoskotem łamanych kości w akompaniamencie charakterystycznego śmiechu hieny. Cecile z siostrą dołączyły do cyrku. Przegryzam prawie język, ale nie wydaję z siebie jęku, choć najchętniej błagałabym o litość. Dostaję jeszcze raz w twarz i potem tracę przytomność.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro