Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

2. Być, czy nie być człowiekiem?

Opłukuję gardło wodą już dwadzieścia minut i wciąż nie mogę pozbyć się smaku skóry chłopaka z języka. Siedzę rozwalona na szezlongu o pozłacanej ramie i pikowanych poduszkach z powyszywanymi planetami. Wypluwam do miski wodę o posmaku krwi. Żołądek przekręca się na wszystkie strony i pali niemiłosiernie. Nigdy nie było mi jeszcze tak źle po karmieniu. Pod nami wynoszą właśnie osuszone ciała ofiar, by je pogrzebać gdzieś w lesie. Rodzice stoją przy kominku i rozmawiają cicho, na tyle cicho, że nawet ich nie słyszę. Unoszę wzrok spod półprzymkniętych powiek na lekarza.

Nienawidzę tego momentu, gdy moje zęby przejmują nade mną władzę. Zwłaszcza w momentach, gdy ofiarą staje się młody, przystojny chłopak, a własne oczy zachodzą mi mgła i mogę wtedy tylko myśleć o krwi szumiącej w jego ciele. Tego, co się dzieje później nienawidzę, ale jeszcze nigdy nie wymiotowałam po ludzkiej krwi.

Ocieram usta rękawkiem swetra, który wciąż nosi swe bitewne rany od Remy. Lekarz postukuje torebkę z krwią, by wydobyć ostatnią kropelkę, i odpina ode mnie wlew. Spogląda to na mnie, to na rodziców i powoli kręci głową. Prostuję się raptownie, aż dostaję zawrotów.

– Twój stan zaczął pogarszać się raptownie, a twój organizm nie pozwala sobie na przyswajanie ludzkiej krwi, która była dotychczas jedynym spoiwem twojej duszy oraz mocy. Jak nie zdarzy się cud, nie dalej jak za pół roku możesz przestać być wampirem.

– Przestać? – Tata marszczy brwi i błyskawicznie staje za szezlongiem, kładąc dłoń na moim ramieniu.

Lekarz spogląda to na niego, to na mnie.

– Jej ciało pozostanie, ale moc słabnie i może się tak zdarzyć, że stanie się śmiertelnikiem. Oczywiście nie umrze od razu, ale zaczniesz się starzeć jak ludzie, aż w końcu przyjdzie twój dzień.

Teraz mama bierze moją dłoń, która wciąż ma ślad po wenflonie. Muszę robić oczy wielkości talerzyków do ciasta, bo mężczyzna odkasłuje.

– Nie mogę zostać człowiekiem! – syczę pod nosem.

Lekarz drapie się po karku. Unika spojrzenia rodziców.

– Proszę, zrozum, mademoiselle, że nigdy nie miałem przypadku pacjent takiego, jak ty.

W pokoju zamiera martwa cisza i czuję tylko szum w uszach. Spoglądam na kamienne twarze rodziców, których dotyk jest teraz jak lód – z pewnością nie dodaje otuchy.

– Musi być coś, czego jeszcze nie próbowaliśmy, Roy. – Tata staje teraz przed lekarzem i chwyta jego dłonie. – Musi być jeszcze coś, czego nie próbowaliśmy. Musi. – Tata spogląda przez ramię na mnie.

Jeszcze nigdy wkradający się przez uchylone okno wiatr nie był tak zimny. Muszę chyba wyglądać, jakby ktoś wyciągnął mnie z trumny, bo mama od razu ogląda moją twarz na boki. Nie to, bym wcześniej nie była wystarczająco blada z sińcami pod oczami, jakby ktoś je podbił.

Merde. Mam przesrane.

– Roy, proszę cię, cokolwiek, nawet jeśli ma niewielkie szanse powodzenia, musimy spróbować. Nie możemy tak szybko stracić Sory.

Marszczę brwi na kwestię „tak szybko", ale podążam wzrokiem za mamą, jak staje przed lekarzem z błagalnym wyrazem. Nikt się nie odzywa, więc pozwalam na długi wydech, gdy wędruję spojrzeniem po szmaragdowej draperii zawieszonej wokół wielkich białych drzwi.

– Jest – lekarz odkasłuje – jedna możliwość.

Rodzice wyglądają, jakby mieli zaraz paść na kolana. Też bym pewnie do nich dołączyła, gdybym nogi nie uciekały mi spod ciała, gdy próbuję usiąść na brzegu szezlonga. Wbijam spojrzenie w medyka, który wytrzymuje je przez kilka sekund.

– Sora potrzebuje krwi – rodzice potakuję skwapliwie głowami – wampira.

Jest w jakimś stopniu ta sytuacja komiczna, gdy mają tak wyraźnie wymalowane emocje na twarzach.

– Oczywiście, może wziąć moją, ile tylko potrzebuje.

Lekarz unosi dłoń, kręcąc głową.

– Nie, nie zrozumieliście. Potrzebuje krwi prawdziwego wampira. Najlepiej takiego, który pochodzi z sojuszu dwóch klanów, by miał wystarczająco dużo mocy. – Patrzy na rodziców z grymasem na twarzy. – Z całym szacunkiem, ale transfuzją krwi tego nie załatwicie. Potrzebuje się napić prosto z żyły szyjnej...

Rodzice spoglądają po sobie, jakby połknęli czosnek. Skaczę wzorkiem między nimi, a lekarzem, ale nikt więcej się nie odzywa.

Siedzę w wolierze papug i zastanawiam się, czy w ogóle dożyję września. Po pomyśle lekarza rodzice wydali się jeszcze bardziej spanikowani niż na wieść, że mam niebawem stać się śmiertelna. Fakt, skąd znajdą chętnego wampira do wbicia mu się w żyłę. Wyłączam autofokusa i ręcznie reguluję ostrość obiektywu, by uchwycić Danniego, który akurat schował się za małą palmą kokosową. Jednak jego różową głowę wszędzie się dostrzeże.

Spoglądam na ekran i powiększam zdjęcie. Jest okay. Uśmiecham się pod nosem, gdy kilka kolejnych portretów wychodzi całkiem w miarę. Zmieniam przesłonę, bo popołudniowe słońce rzuca fioletowy cień na kakadu i teraz aparat widzi tylko ciemną plamę. Prostuję nogi na piasku, odkładając lustrzankę na kolana. Remy jak zawsze siedzi na moim ramieniu i akurat przysypia.

Na śniadanie była dziś kaszanka i czuję się po niej znacznie lepiej, niż po wczorajszym karmieniu. Co mnie tylko jeszcze bardziej niepokoi, bo nigdy nie słyszałam o przypadku jak mój. Nawet w książkach nigdzie o tym nie wspominano – nie mówiąc już o internecie, bo tam może lepiej nie będę sprawdzać chorób towarzyszących wampirom. Nie, jeśli farsa z zatrudnionymi statystami, którzy udają podstarzałą parę królewską, ma dalej się powodzić.

Odwracam głowę, zanim rozlega się pukanie do drzwi. Szeroki uśmiech wykwita na moich ustach, gdy burza rudych loków zagląda do woliery w akompaniamencie przekleństw Chanel. Cecile, młodsza z sióstr, jest chyba moją ulubioną osobą, jaką znam. No dobra, może zaszczytnie konkurować o to miano z Maverickiem – kolejnym kuzynem, trochę dalszym. Kuzynka jako jednam z niewielu osób towarzyszyła mi w zabawach i razem miałyśmy zajęcia z etykiety, bądź gdy guwernantka przychodziła do pałacu wbić do naszych głów jakieś cenne informacje. I tak najczęściej wychodziły drugim uchem, ale liczyły się chęci.

Do Cecile natychmiast przylatuje Dandy i wygrzebuje z kieszeni jej bluzy fistaszka. Jak na koniec sierpnia było wyjątkowo chłodno. W ogóle to lato chyba tylko z nazwy było latem, ale przynajmniej wody nie miały okazji wyschnąć. Robię zdjęcie kuzynce próbującej przekonać papugę, że sznurek od bluzy nie jest materiałem budowlanym gniazd.

Otrzepuję się z pokruszonych resztek orzechów oraz trocin i wychodzimy na zewnątrz. Biorę głęboki oddech i zezuję na Cecile, która przygląda mi się nad wyraz uważnie. Oprócz podejrzliwego grymasu, dziewczyna wygląda jak zawsze świetnie. Ma zdrowo zaróżowione policzki i nie ma worów pod oczami, jakby szykowała swój kostium Draculi na Halloween.

– O ile uwielbiam przynosić ci najnowsze plotki oraz dobre wieści, to nie wiem, co sądzić o powrocie twoich rodziców.

– Powrocie? – Unoszę brew.

– Mhm, ojciec mówił, że Jacques z Veele w środku nocy wylecieli z Brukseli, jakby anioły wystawiły im list gończy. Okay, w takim razie zgaduję, że wiesz tyle co ja.

– Albo i mniej – burczę między oddechami.

Cecile daje mi kuksańca w żebra. W ostatniej chwili muszę powstrzymać stęknięcie, gdy jej siła na pewno pozostawi po sobie siniaka. Jak nie dwa.

– Głowa do góry. Jakby było to coś poważnego, raczej by ci powiedzieli. A właśnie, znalazłam przed chwilą na biurku ojca ciekawy list. – Uśmiecha się przebiegle.

– Tobie nigdy nie znudzi się myszkowanie po pałacu i wciskanie nosa nie w swoje sprawy. – Zerkam na nią z góry z przekornym uśmiechem. Pokazuje kły, wytykając język, i wzdycha teatralnie.

– Jakby w tej dziurze było coś lepszego do roboty – kopie kamyk na naszej żwirowej ścieżce do biblioteki – a więc, kojarzysz logo z porożem i skrzydłami w środku?

– A powinnam?

Cecile robi minę, jakbym pocałowała elfa.

– Laska, jestem od ciebie starsza i wiem co to. Nieważne, mam nadzieję tylko, że zabiorą w końcu Mandy do tej przeklętej akademii, bo już nie mam siły słuchać, jak to ja podbieram jej ciągle ubrania.

– Ale podbierasz. – Teraz ja ją szturcham barkiem.

– To nie jest istotne. Ale... wiesz co – staje przede mną i lustruje mnie wzrokiem – dobrze się czujesz? Nawet jak na siebie jesteś wyjątkowo nierozmowna.

– Tak, doskonale. – Przewracam oczami. – Już nie mogę się doczekać, aż madame Tussaud ponownie zacznie nam prawić o proletariackich palcach marksistów.

Cecile parska śmiechem brzmiącym jak ujadanie hieny.

– Nie przestaniesz jej tak nazywać, co? – Otwiera skrzypiące drzwi od biblioteki. Puszcza mnie przodem.

– Nie moja wina, że wygląda, jakby była z wosku.

Rzucam jej przez ramię. Zatrzymuję się w półkroku między regałami. Przy jednym z drewnianych stołów czytelni stoi król a po drugiej stronie tata trzymający w dłoni papier z logiem, o którym musiała wspomnieć Cecile. Odwracam się do kuzynki, ale ona jakby nigdy nic staje koło króla. Skaczę wzrokiem po zebranych, a drobne poczucie zdrady wykręca mi kiszki na drugą stronę. Z Cecile zawsze spędzałyśmy piątkowe popołudnia razem w bibliotece. Zawsze, od trzydziestu lat. Dreszcz przechodzi po plecach, kiedy widzę, jak kurczowo ojciec trzyma kartkę.

– Wasza wysokość – dygam przed królem. – Tato. Może mi ktoś powiedzieć, co tutaj robicie?

Mimo wysokiego sufitu oraz ogromu regałów, bibliotek zdawała się zaciskać coraz bardziej swoje ściany wokół mnie. Tata odchrząkuje.

– Po wczorajszej rozmowie uznaliśmy z mamą, że wystarczająco długo trzymaliśmy cię tu zamkniętą oraz że z twoją podwójną mocą się tu marnujesz i powinnaś ją dalej zabrać w świat.

Opieram dłoń na słupie obok i podziwiam tatę, że nawet powieka mu nie drgnęła, gdy skłamał. Nie posiadam żadnej mocy i wisi nade mną praktycznie szyld „uwaga, człowiek". Cecile przygląda mu się uważnie, jakby cos wyczuwała. Ja za to nie chcę, by tata kończył wypowiedź.

– Dlatego z pomocą króla otrzymaliśmy miejsce w akademii, gdzie będziesz mogła się dalej edukować oraz gdzie poznasz swojego partnera.

Cecile nie wygląda na zaskoczoną, co jest ciosem prosto w żołądek. Zaciskam mocno palce na drewnie, aż paznokcie głucho o nie drapią. Kręcę głową, nie, nie, nie...

– Rozumiem, że jak zawsze nie mam żadnego planu B do wyboru? – Nie udaje mi się ukryć goryczy w głosie, ale tata nie wygląda, jakby się nią przejął. – A co z moimi ptakami? Papugami? Tylko ja wiem, jak się nimi zajmować. Remy jest już na tyle stara, że nie może zmienić właściciela, bo może tego nie przeżyć!

– Sora – huczący głos króla zamyka mi usta – tak mało istotne stworzenia nie powinny w ogóle cię obchodzić wobec tak ogromnej szansy dla ciebie oraz dla nas wszystkich.

Przełykam gorzko kwestię o stworzeniach.

– Zasługują by żyć, jak każde inne. – Odwracam się do taty. – Nigdzie nie jadę. – Z gardła wydobywa się ciche warknięcie, gdy obnażam zęby.

Tata nie wygląda na zadowolonego, bo błyska ostrzegawczo własnymi kłami, ale mam to w dupie. Zaskoczenie na twarzy króle jest bezcenne. Poza tym, co mi zrobią? Zamienią w człowieka?

– Sora, nikt cię nie pytał o zdanie. – Głos Cecile brzmi lodowato i przez ułamek sekundy mam wrażenie, że wie. Że to wszystko to plan, by wysadzić mnie na pustkowiu i raz na zawsze się pozbyć problemu odmieńca w rodzinie. Zasycha mi w ustach.

– Kontynuując, nie zważaj bracie na te marne wybuchy złości Sory, jej temperament zostanie odpowiednio naprostowany w akademii. – Tata teraz w ogóle nie patrzy, rozprostowuje tylko kartkę. – Zaczynasz zajęcia od wrześnie z całkowitym przeniesieniem, więc masz tydzień na spakowanie oraz pożegnanie się. Z matką udaliśmy się w nocy do Kopenhagi, by podpisać sojusz między naszymi rodami.

Żołądek chyba mi właśnie spadł do pięt, bo tę kwestię przeoczyłam. Już chyba wolałam wariant z pozbyciem się mnie.

– Twoim partnerem zostanie koronowany książę Danii, więc postaraj się powściągnąć swój język, gdy będziesz z nim rozmawiać.

Nie dość, że zostałam właśnie obdarta z możliwości wyboru osoby, z którą spędzę życie, mam udawać kogoś, kto nie dość, że posiada moc, to jeszcze dwie i to jeszcze to ma być ten wielki plan, gdzie gryzę księcia Danii w szyję? Ten pomysł tylko w mojej głowie brzmi tak niedorzecznie?

Ktoś naprawdę chce, bym nie wróciła. Łapię kątem oka spojrzenie kuzynki, której nastrój zmienił się całkowicie w porównaniu do rozpromienionej, rozgadanej dziewczyny sprzed kwadransa. Zaciskam dłoń w pięść, bo zaczyna dygotać, jakbym miała zaraz roznieść coś w strzępy. Zarzucam pasek od aparatu na szyję, by przypadkiem nim w kogoś nie rzucić. Pewnie nie miałabym już za co kupić kolejnego.

– Wyślijcie Cecile, skoro tak się garnie do pomocy – mówię na odchodnym i trzaskam drzwiami biblioteki.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro